środa, 17 lutego 2021

Pierwsza, nieśmiała wątpliwość.

 

Myślałem, że będziesz moją Zuzanną, moją bezgraniczną, niedopowiedzianą ideą, drogą, w jakiej pogrążę się, zapominając o wszystkim, co mierzalne. Sądziłem, jak każdy nastolatek, że to właśnie mnie uda się chwycić Boga za nogi, spętać w arkana bolasów i zmusić do uległości. A nawet więcej – do współpracy, żeby nie poczuł się niewolnikiem moich marzeń, a stał się moim cieniem, przewodnikiem na chybotliwej ścieżce poznania. Wierzyłem? Nie! To było coś więcej. Ja byłem pewien, że kwestią chwili jest, by świat wypiął ku mnie różowe pośladki, śpiewając przy tym peany na moją cześć i oddał mi się w perwersji, do jakiej dopiero zamierzałem dorosnąć.

 

A potem byłaś ty, która miałaś się stać Zuzanną. Sam nie wiem dlaczego nie Małgorzatą, albo Fryderykiem. Nad własnymi ograniczeniami pochylać się wszak nie zamierzałem. To świat miał uklęknąć, dostosować się do potrzeb Super-VIPa! Do mnie. Stanęłaś przede mną, ubrana z nonszalancją, na jaką mnie wciąż nie było stać. Skrzywiłem się, bo wolałbym cię widzieć nagą…

 

Jednak przyszłaś. Wymyśliłem sobie ciebie tak doskonale, że słów mi zabrakło nie tylko w gębie, ale i kopuła czaszki odbijała od granicznych murów moje chcenie nie znajdujące dotąd zaspokojenia. Patrzyłaś na mnie z zachwytem, lecz tak być miało. Nie przez chwilę, ale na wieki wieków. Czekałem. Lata mijały, nim wreszcie przyszłaś, a teraz, zanim zdążyłem wyartykułować ową myśl – już byłaś Mą Zuzanną!

 

Udawałem, że rozumiem, że twoja nieśmiałość jest ofiarą, z jaką wkraczają śmiertelnicy do katedry Notre Dame, choć przez myśl mi przeszło, że boskim dziełom sznyt nadają wieki, a Ty - młódka, noszona jesteś na ziemskim łonie ledwie okamgnienie. Wreszcie się pojawiłaś, bo wiarę łatwo zmiażdżyć ironicznym słowem i pogardą otoczenia. Jesteś… Zuzanno moja.

 

Chciałem mieć lat naście, gdy cię spotkam, ale byłem zbyt nieudolny, żeby cię znaleźć. Może niedojrzały, może zbyt kategoryczny? Nie wiem sam, jednak czas wygładził wągry i oprószył trądzik siwizną. Teraz, kiedy nawet zęby mądrości rwą się na wolność – przyszłaś.

 

Przyszłaś i bez słów mówisz – jestem, dla ciebie. Wyciągam rękę. Po bliskość, po zauważenie. Czuję ciepło snujące się nad twoją piersią – zupełnie tak, jak snują się mgły przedświtu między drzewami. Mruczysz coś, chcę myśleć, że zawierasz w tych dźwiękach wszystko, co niewysłowione. Czuję się jak kamień pobudzony do życia, ale wraca ono tak opieszale, że zaczynam się obawiać, czy wytrwasz przy mnie aż tyle.

 

Jesteś tak nieznośnie młoda, gorączkowa, wielowątkowa i każdy kwark twojego jestestwa zajmuje się naraz kilkoma nieskończonościami, jakbyś była największą na świecie manufakturą, księgozbiorem, rozbieranym gorączkowo przez rzeszę bibliotekarzy spragnionych widma bieli kruków, woluminów dziewiczych i zakurzonych, zapomnianych przez przodków.

 

Ale ty tryskasz energią mocniej, niż mogłoby tryskać źródło życia. Budzę się z omszałego snu pełnego nadziei.

 

- Naprawdę jesteś Zuzanno? Moja?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz