czwartek, 25 lutego 2021

Imperatyw.

 

Autobusy wiją się wstęgą asfaltu jak elektryczne węgorze. Łypią światłami, łuną, pustymi trzewiami, w których resztki jakby niedojedzone wczoraj. Samotny pan uczepiony kurczowo wnętrza - siedzi w czapce, bo przecież nim słońce wstanie, to jednak para z ust idzie nieco tylko mniej rozpasanie, jak smoku chcącemu wzbudzić szacunek tłumu gapiów. Ciemność otula, kołysze, daje odwagę myślom pędzącym poza granice cywilizacji. Niebo wysprzątane z gwiazd zdaje się być smarowidłem kupionym na zapas, na czarną godzinę. Czekoladowym masłem które nieszczęśliwie wypadło na mokrą z wysiłku, asfaltową ulicę. Czy dlatego boję się uszczknąć odrobinę? Sklepik w opakowaniu z blachy żre bez zastanowienia – na zaplecze wędrują kolejne skrzynki i paczki. Muszą się zmieścić, bo lada chwila obudzą się detaliści i rozdrapią. Wszystko. Bez względu na markę, rasę, czy logo. Bo jeść trzeba. Żeby żyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz