środa, 24 lutego 2021

Znachor marzyciel.

 

Włosy. To one sprawiły, że zauważyłem raz i kolejny był już tylko kwestią czasu. Fryzurę miała skomplikowaną, wielopłaszczyznową, szykowną niczym szkocki zamek sprawiony na okoliczność nieuchronnej inwazji Brytów. Splot gęsty, pancerny, pełen wieżyczek warownych, wrzosowisk, lecz pod nimi skrzyło się spojrzenie dziewczynki, drżące niczym serduszko zająca. Może kobiety, która szczęśliwie jeszcze nie doświadczyła niegodziwości życia. Beztroska i szczęście, które nie umie liczyć i nie zna stopni wyższych, czy skali czasu. Widzenie zajęło mi chwilę, lecz pochłonęło zmysły na całe tygodnie. Nie do końca świadomie wracałem, żeby raz jeszcze nacieszyć się owym spojrzeniem, gejzerem dyskretnie gorejącym pod fasadą.

 

Cała była jak rewolucja klująca się na trupie skostniałej tradycji, powielanej już tak bezmyślnie, mechanicznie, jak mimośrody lokomotywy parowej napędzające koła w sposób magicznie, zachwycająco prymitywny. We mnie żyły te włosy, żar spojrzenia i tęsknota, by jeszcze raz... Czekałem. Nie chciałem przyznać, ale czekałem. Szukałem, wybierałem ścieżki, jakie moim zdaniem powinna przemierzać tak wyrafinowana fryzura. Widać – mój świat był za ciasny i drugi raz chwycić boskie nogawki, to nadmiar szczęścia, gdyż zegar spieszył w przód, niepomny wczorajszych uniesień, kalendarz zrzucał zużyte skóry, nadzieje gasły, jak wypalone w ogniu szczapy.

 

Bluźnić zacząłem, byle tylko doznać raz jeszcze, kiedy się zjawiła ponownie. Z zachwytu niemal zapomniałem, że płuca potrzebują powietrza, żeby wzrok mógł chłonąć bez przeszkód widzenia. A przecież żyłem dla tej chwili. Wróciła! Do mnie! Nie wiedząc co prawda, że czekałem, bo nić łącząca nas była zbyt wątła, aby ktokolwiek ją dostrzegł. Ktokolwiek, prócz mnie. Przecież nie powiedziałem jej wcale, jak wielką nadzieją płonę. Jakie plany roję, mrzonki i światy, w których mogłaby… Nie wiedziała. Nie widziała. Nic.

 

Wiem, że obsesje są domeną szaleńców, ale patrzyłem otwierając nie tylko oczy, ale i usta, jakby dwóch szczelin było mi mało, by nasycić się widzeniem. A przecież ledwie poznałem. Tę, która miała być niezapomnianą. Moją. Jej oczy szkliły się, lecz już nie gorączką szczęścia, a łzami, zdającymi się być twardsze od górskich kryształów, mimo, że równie przeźroczyste i idealne.

 

Włosy? Dziś po architektonicznym cudzie nie zostało nic, co dałoby się rozpoznać. Istna ruina. Teraz wyglądały, jak splątana gęstwina trzcin pośród bagnisk Everglades, a za każdym kosmykiem ociekającym wodą czaił się niewidzialny krokodyl gotów urwać głowę każdemu turyście podróżującemu wynajętym poduszkowcem, wygryźć mu trzewia, nim zdumiony organizm pojmie, że zakończył egzystencję.

 

Zrobiło mi się zimno. Chciałem się przytulić, jednak przytulanie zimnych, gadzich szczęk wypełnionych głodem po dno ślinianek nie wydawało się już życiowym marzeniem. Patrzyłem, a z włosów ciekła woda, jak krew, jak wapienny naciek, który dopiero ma przybrać kształt i rosnąć ze stropu tak, jak mu nakaże grawitacja. Twarz marmurowo biała, niemal święta od bólu i szlachetności… Głos we mnie zamarzł. Wdychałem powietrze, jakbym chciał pobić rekord świata, albo wstrzymywałem go zbyt długo. Żadnej reguły. Dopiero, kiedy upiłem się własną nieodpowiedzialnością, zataczając się podszedłem. W tym stanie ducha krokodyl zda się być ledwie moskitem.

 

- Przepraszam… - zdobyłem się na CAŁE słowo – Czy mogę…

 

- Nie! – przerwała mi, zanim zdążyłem sam nie wiem co powiedzieć – Tylko gadać umiecie! A ja potrzebuję…

 

Rozpłakała się tak żałośnie, jak płakać potrafią dziewczynki mające ledwie pięć lat. Woda ciekła z oczu i włosów, a może i z duszy? Zapewne z niej też. Najwyraźniej był ktoś tak głupi, że skaleczył i teraz przecieka. Patrzyłem, a krokodyle zęby czające się w matni, w plątaninie, w gąszczu niedopowiedzeń powoli zaczynały próchnieć. Niemal czułem już smród zgnilizny. Nie należę do szczególnie odważnych, ale rozkładające się krokodyle wreszcie przestały prześladować moją wątłą odwagę. Wyciągnąłem dłoń pobladłą wraz z resztą ciała i przyciągnąłem do siebie.

 

Nasączała mi koszulę ze dwie i pół nieskończoności. Bez słów, tylko spazmy nieregularne, podgrzewające kryształy diamentów rosnących nieskończenie wolno gdzieś na mojej piersi. Kiedy wreszcie uniosła głowę włosy miała zwiędnięte, jak zaniedbany bukiet chryzantem miesiąc po Wszystkich Świętych. Strąki przyklejały się do policzków szukając pożywki. Oczy po erupcji ziały czernią bezdenną, cała zdawała się być wyzutą z wilgoci po sam kręgosłup. Podałem szklankę z czymkolwiek, byle tylko dostarczyć brakującej wilgoci. Przechyliła, jakby przechylała kieliszek wódki podany skazanemu na rozstrzelanie.

 

Popatrzyła na mnie. Wzrok zaczął się jej wygładzać, gdzieś głęboko rodziły się myśli o powrocie do świata żywych. Pierwsza iskra, która odważyła się wypłynąć na wierzch schowała się lękliwie, ale za nią napłynęły młodsze, odważniejsze. Oddech poszarpany w interwałach również wracał do życia.

 

- Wiesz… - szepnęła – Nie! Nie wiesz, bo skąd. A ja? Straciłam wiarę. Naiwność. Myślałam, że mogę, ale okradł mnie z nadziei. Sama nie wiem, czy jeszcze będę umiała zaufać.

 

Wzrok miała już metaliczny. Niedziecięcy. We włosy wplątywały się kłębuszki wątpliwości. Znaki zapytania, tłuste bąble wątpliwości. Próbowałem rękami unieść włosy – nie dałem rady! Nie miałem wystarczająco dużo siły. Zacisnąłem zęby.

 

- Będę ćwiczył. Postaram się znaleźć w sobie pokłady, żeby znów… Niech się zaśmieją jej oczy, niech włosy… dla mnie… może odnajdziemy razem to, co umarło? Damy radę? Spróbujmy. Proszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz