piątek, 5 lutego 2021

Rdza. cz.1

 

Być może zawodowcy potrafią zachować spokój w obliczu odkrycia. Ja jednak zawodowcem nie byłem i najprawdopodobniej nigdy nim nie zostanę. Nie przeszkadzało mi to jednak, niemal każdego piątku, tuż po pracy wsiąść w samochód przezornie wiecznie spakowany i pojechać w góry. Nie. Nie po to, by rozkoszować się pięknem krajobrazu, czy zdobywać dziewicze ściany tak strome, że od samego patrzenia włosy na tyłku zaczynają się jeżyć.

 

Mnie bardziej interesowały zdecydowanie niższe formacje skalne. Czasem naturalne, innym razem wydziobane w kamieniu mozołem wielu pokoleń ludzi. Zapewne, gdybym pogrzebał w genealogii rodzinnej odkryłbym walońskie korzenie, bo góry i ukrywające się w nich bogactwo natury zachwycało mnie nieodmiennie. Nie potrafiłem sobie odmówić zwiedzania wystaw, czy muzeów mineralogicznych, a dotyk kamienia sprawiał, że skóra okrywała się nie niknącą gęsiną. W głowie szumiało mi od marzeń, planów i pomysłów, a kiedy tydzień zbliżał się ku weekendowi gorączka nie pozwalała mi zasnąć. Spakowany byłem zawsze. Jakaś konserwa, butelka wody i coś do dezynfekcji skaleczeń na tyle uniwersalnego, żebym mógł tym samym środkiem fetować ewentualny sukces.

 

Bo przecież kiedyś nadejdzie. Musi. Wierzyłem w to tak mocno, że żarliwszego wyznawcy ze świecą szukać. A dziś… Jestem przekonany, że tej dziury w ziemi nie było miesiąc temu. Zauważyłbym, bo szedłem po własnych śladach, które, choć niewidoczne, to jednak wiodły mnie tym bezdrożem i pamiętam wszystkie drobne punkty charakterystyczne, jakie minąłem po raz kolejny. O pomyłce nie mogło być mowy. Widocznie, pod wpływem jesiennych deszczy teren zerodował i nie udźwignął masy sklepienia zawieszonego nad pustką. Może dziś wreszcie będzie mój wielki dzień?

 

Zrzuciłem plecak i mimo drżących rąk szybko rozstawiłem namiot. Wrzuciłem do środka śpiwór wraz z zapasami. Wykorzystałem solidne drzewo, żeby zaczepić linę. Szczęście, że nie zostawiłem jej w bagażniku. Wielokrotnie zżymałem się na siebie, że dźwigam trzydzieści metrów alpinistycznej liny, choć nigdy z niej nie korzystałem, jednak przegrywałem z własnym „ale”. Zaciskałem zęby i niosłem ten balast z wytrwałością Syzyfa. I wreszcie się opłaciło!

 

Lina wśliznęła się w otwór w ziemi cicho i tylko szybko gasnące drżenie wskazywało, że sięgnęła dna. Na to liczyłem. Bałbym się, gdyby wisiała swobodnie. Nie jestem doświadczonym grotołazem i wycieczka w nieznane, kiedy dno jest tylko logiczną konsekwencją faktów – przerażała mnie. Teraz, gdy lina powiedziała mi, że ma wystarczającą długość, moja odwaga nabrała rumieńców. Założyłem czołówkę na głowę, do plecaka wrzuciłem kilka niezbędnych narzędzi, kawałek chleba i butelkę z wodą. Znałem siebie. Wiedziałem, że nie znajdę sił, żeby wyjść po godzinie, czy dwóch. Prędzej zasiedzę się tam. Może warto zrzucić na dno dziury namiot? Albo chociaż śpiwór? Wyholuję go wracając…

 

Za późno. Nogi już pchałem w dziurę, a ręce ściskały linę tak mocno, jakbym już na niej wisiał. Zjazd nie był długi. Może dwanaście-piętnaście metrów. Gorzej, że w trakcie nie znalazłem oparcia dla stóp. Całą drogę zjechać musiałem jak pająk. I wrócić też będę musiał korzystając z siły rąk. Chyba, że znajdę wygodniejsze wyjście.

 

- Dobrze, że zabrałem żarcie i wodę – pomyślałem, zanim zacząłem się rozglądać.

 

Z plecaka wyjąłem diodowy reflektor, gdyż czołówka nie potrafiła sobie poradzić z rozmiarem podziemnej jaskini. Reflektor sięgnął ścian i kopuły. Dziura, którą wszedłem przypominała teraz oculus. Umieszczona w centralnej części kopuły niechętnie oświetlała przestrzeń. Kiedy słońce nie napotkało przeszkód w postaci pni drzew i docierało do otworu – oświetlało fragment ściany, gubiąc w mroku resztę. Kiedy jednak na drodze stanęły drzewa, do środka przedostawało się tylko tyle światła, żeby atrament mroku ledwie rozrzedzić do tłustej szarości. Reflektor był zdecydowanie wydajniejszy.

 

W jego świetle dostrzegać zacząłem to, z czym nie chciała się zgodzić podświadomość.

 

- Byłem wewnątrz budowli! To nie była jaskinia. Nie kawerna, olbrzymia geoda z wypalonymi przez gorące gazy minerałami, czy pustka powstała po ujściu podziemnego źródła. Tę rzecz zbudowali ludzie!

 

Ściany, choć nie do końca gładkie miały w sobie regularność i z rozmysłem zaplanowaną kubaturę. Z jednej strony wyrzeźbiony w litej skale wielki stół, czy też ołtarz miał prostopadłościenną formę, a podłoga była wyrównana na tyle, że gruz, który wpadł, gdy zerwał się ze zwieńczenia kopuły stanowił jedyną nierówność. Już zacząłem żałować, że nie wrzuciłem tu śpiwora, a teraz wspinaczka po niego była ponad moją odporność. Chciałem jak najszybciej zbadać tę katedrę.

 

- Jeśli zbudowali to ludzie, musi być jakieś wyjście – pomyślałem – Przecież dziura powstała niedawno, pod wpływem erozji, a katedrę wykuto w skale. Więc drzwi być muszą! Wystarczy je znaleźć i nie będę się szarpał z liną.

 

Błyskawicznie zrezygnowałem ze wspinaczki na górę. Nieważne, kto zbudował, ale w jakiś sposób musiał tu wchodzić i wychodzić stąd. A skoro tak, to znajdę wyjście. Kwestia czasu i to zapewne niedługiego, bo takiej ilość skały nie wyrzucał nikt lufcikiem. Próbowałem policzyć, ile kamienia trzeba było wynieść z tego miejsca, jednak rozmiary katedry sprawiły, że szacunek poplątał mi się, a ginące w mroku ściany, ilekroć opuściłem latarkę sugerowały, że szacunek musiałby być obarczony grubym błędem.

 

Pomieszczenie zdawało się być okrągłe, może eliptyczne, bez żadnych załomów, czy ścian działowych. Może w przeszłości były tu jakieś zbudowane z trzciny, czy drewna, ale teraz pomieszczenie wydawało się monolitem. Jedną, wielką komnatą. Postawiłem krok w stronę ściany. Echo podniosło się i tłukło, gasnąc gdzieś na wysokości oculusa. Nim dotarłem do ściany echo rozszalało się i staccato kroków powielane odbiciami trochę mnie onieśmieliło. Dotknąłem wreszcie skały. Sucha, porowata, z wyraźnie zaznaczoną płaszczyzną oddzielającą wnętrze od skalnej masy. Powoli szedłem, wciąż trzymając ręką ścianę. Wydawało się, że to najpewniejszy sposób na odkrycie drzwi, okna, czy jakiejkolwiek wnęki.

 

Byłem pewien, że zatoczyłem pełen krąg, lecz po drodze nie znalazłem nic. Żadnej nieregularności. Zaniepokojony powtórzyłem spacer. Ręka przesuwała się po szorstkiej skale i nie napotkała najmniejszej pustki. Trzecie okrążenie robiłem już z pełną powagą i odrobiną lęku. Drzwi musiały tu być, a ja nie potrafię sobie poradzić z ich znalezieniem! Oświetlałem skałę i szedłem o wiele wolniej, niż dotychczas. Nic. Kompletna porażka.

 

- Czyżbym musiał przeprosić się z liną? A może katedra jednak powstała w naturalny sposób? Skoro nie ma drzwi, to innego wyjścia nie widzę. Chyba…

 

Oświetlałem podłogę. Pieczołowicie malowałem światłem kwadrat za kwadratem, aż straciłem nadzieję – w podłodze też nie było widać żadnego otworu. Podszedłem do ołtarza-stołu. Usiadłem. Zerknąłem w górę przechylając butelkę, żeby się napić. Słońcu chyba znudziła się zabawa w chowanego i oculus powoli gasł. Czyżby nadchodził zmierzch? Tak szybko? Poczułem głód i to mi uświadomiło, że musiało minąć sporo czasu na wstępnym zwiedzaniu katedry.

 

- Wspinać się? Czy położyć na tym stole i przespać noc tutaj, by rano kontynuować eksplorację?

 

Rękami badałem powierzchnię ołtarza. Był gładszy, staranniej obrobiony, niż ściany. To mnie przekonało ostatecznie, że katedra nie może być naturalną dziurą w ziemi, tylko dziełem niezwykle sprawnych rzemieślników. Tylko gdzie są drzwi? Obmacywałem boczne ściany ołtarza, bo może tam znajduje się rozwiązanie zagadki. Słońce ostatecznie zrezygnowało ze współpracy i pożegnalne, czerwieniejące poblaski zmieszały się z ciemnością i ostatecznie zgasły.

 

Po ciemku wspinaczka wydawała się wielką ekstrawagancją. Postanowiłem zostać, śpiąc na stole – tak, zdecydowałem się mówić stół, bo ołtarz zbyt łatwo po zmroku nabawiał się epitetu „ofiarny”. A tego absolutnie nie zamierzałem doświadczać leżąc na nim, jak na katafalku. Ciemność jest niezwykłą pożywką dla obaw i powoli, wbrew sobie dojrzewałem do wspinaczki.

 

Uspokoiłem jednak oddech, gdy przysiadłem, opierając się plecami o ścianę nieopodal stołu. Oczy daremnie otwarte zamknęły się, jak tylko zgasiłem latarkę. Zasnąłem momentalnie. Emocje wyczerpały mnie. Dobrze, że nie wpadłem na pomysł wyczerpującej linowej wycieczki na zewnątrz. Pewnie zleciałbym na łeb, wprost na ołtarz.

 

Sen był niespokojny, pełen dziwacznych wizji, pułapek i tajemnic. Wybudziłem się z ulgą, widząc, że ciemność nie jest już tak stężała, a wąski promień słońca powoli spływał ścianą za ołtarzem. Kiedy był już na wysokości głowy dorosłego człowieka na ścianie zaczęły pokazywać się jakieś geometryczne cienie rozmieszczone w równych odstępach, jak litery w jednym słowie. Podszedłem i wyciągnąłem rękę. Przykryłem nią jeden z nieznanych wzorów. Był lekko wypukły. Nieprawdopodobne. Wklęsłe znaki łatwiej zrozumieć, ale wypukłe? Kto i w jaki sposób to osiągnął?

 

Bez udziału świadomości oparłem ciężar ciała na ręce przykrywającej znak. Cofnął się. Niewiele, ale wystarczyło, żeby zgubił wypukłość i wpasował się idealnie w ścianę. Teraz nie było już po nim śladu. Za to w lewo ode mnie bezgłośnie uchylił się fragment ściany i odsłonił kamienną misę pełną szemrzącej wody. Zimna. W górskich potokach ciepłej wody nie uświadczysz nawet latem. Napiłem się do syta, a kiedy tylko cofnąłem się o krok misa zanurzyła się w ścianę bezszelestnie.

 

Nacisnąłem skrajny wzór. Tym razem cofnął się zdecydowanie większy kawałek ściany. Drzwi! Miałem wreszcie drzwi. Chwyciłem plecak i wszedłem w kamień. Podobnie, jak ze źródłem, gdy tylko zrobiłem dwa kroki skała za mną zamknęła się bez śladu. Korytarz wiódł pod górę. Chyba oczekiwałem tego. Parę zakrętów i stanąłem przed skałą. Ślepy korytarz?

 

Nauczony wcześniejszym doświadczeniem szukałem wypukłości. Znalazłem w końcu na ścianie, znów po lewej stronie, oczywiście powyżej głowy. Pchnąłem niecierpliwie, a korytarz otworzył się na słońce. Byłem na zewnątrz! Świat mieniący się jesiennymi kolorami wydawał się jeszcze piękniejszy po kilkunastu godzinach w mroku. Patrzyłem zachwycony. Skalna półka oferowała wygodną, choć dawno zarośniętą ścieżkę. Skała natychmiast zamknęła się, ale teraz wiedziałem już, że dam radę ją otworzyć, jeśli będzie potrzeba. A będzie, bo przecież nie zbadałem jeszcze katedry i tego, co ukryte po pozostałymi znakami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz