Kradłem
właśnie pokrzywy z rowu należącego do niezbyt ambitnego oddziału opieki nad
okolicznymi drogami i kolanem ubijałem urobek w jutowym worku, wcześniej
używanym do kradzieży węgla z bocznicy kolejowej. Stado szpaków leciało
spokojnie złupić komuś czereśnię w ogrodzie, bociany delektowały się planktonem
poukrywanym w szuwarach, krety pracowicie spulchniały ziemię za wiatą
autobusową w której ktoś (pewnikiem Bartuś z sąsiedniej wioski) w porywie
niespełnionej namiętności zdewastował zadaszenie i Bogu ducha winny kubełek
pełen opakowań po lodach, lizakach i prezerwatywach. Wiatr przeliczał wstające
po zbyt krótkiej nocy kłosy zaniedbanej pszenicy, a słońce siekło w plecy
mocniej, niż zasługiwałem.
-
Dzień sądu musi już blisko – splunąłem do rowu – ale żywina żreć musi! Nawet w
piekle!
Słońce
dopiero się rozgrzewało i szczęściem wczorajszy wieczór zakończył się ciut wcześniej
i mniej sowicie podlany przepalanką, niż drzewiej bywało. Chwast pachniał mokrą
zieleniną i pora mi było wracać do domu. Obejrzałem się. Rower cierpliwie
wylegiwał się na skarpie rowu i ani myślał wstać i pomóc odrobinę. Szamotałem
się z worem klnąc bez wstydu. Bo kląć należy bez wstydu – wtedy jest moc.
Przytroczyłem w końcu rower do wora, siebie do roweru i zygzakiem
wystartowaliśmy w drogę powrotną. Siodełko gniotło w tyłek, ale niedaleczko już
było, a w sieni kwaśniało mleko. Chłodne jak… Zabrakło mi epitetu, więc niech
będzie, że jak należy. Droga wytelepała ze mnie duszę, jakieś drobne, których
się nie spodziewałem posiadać i ostatnią plombę. Na bezsenność, nadmiar myśli,
czy skrupuły – nie ma jak kocie łby, pamiętające ucieczkę Francuzów spod
Moskwy. Światowe wojny gryzły ją mocniej niż giez zad konia, a i czas zbyt
łaskaw nie był. Wreszcie dotarłem do płotka przed obejściem. Rachityczny taki,
ale co tam. Nikt nie zamierzał go forsować. Za nim miałem prywatne pole minowe
i parę całkiem udatnych pułapek. Dość rzec, że po pijaku sam nie usiłowałem wracać
do domu i sypiałem po stogach i cudzych stodołach. Moja baba żegnała się trzy
razy nim do furty doszła.
-
I dobrze! – mruknąłem sam do siebie uchetany niebosko całkiem – co ma się
szlajać po kumach i na języku nosić tajemnice alkowy! Niech na dupie siedzi,
kiej jej dobrze.
Kiedy
już odsapłem, zdjąłem z ramy wór i poczłapałem ku obórce. Prosiaki zwietrzyły
mnie, albo po gumiakach poznały, kto idzie. To były chyba jedyne gumiaki pod
słońcem, co skrzypiały w marszu. Ciepłem wreszcie wór na młóckę i wymieszałem
ze śrutą.
-
Niech ją bydlątka! Na zdrowie. Będzie spyrka jak się patrzy!
Wyciągnąłem
„sporta” – cygaretka elegancka z czasów peerelu. Ojciec skombinował niezły
zapasik, jak wykoleił się towarowy z zapasami dla wojska. Szlug cuchnął tak, że
ze straży przychodzili już parę razy, żeby ich uprzedzać jak się pali, bo oni właśnie
na furmankę siadali gasić pożar gdzie za zakrystią. I ksiądz z ambony anatemą
straszył i rakiem. Strach z takim gadać, bo dobrego słowa dla człeka taki nie
znajdzie, ino o datki na kościół drąży nieboraków.
Świnki
rzucili się na świeżynkę i kwiczeli z radości. Niewiele im trzeba, żeby radochę
mieli. Nim napaliłem się do cna z obórki zaczęły dochodzić podniecone głosy.
-
Ki diabeł? – podrapałem się po porciętach. Drelich nawykły do pieszczot
zachrobotał cicho – Komu to do łba strzeliło kryć się w mojej obórce? Wylazuj
czarcie!
Ale
czart ani myślał. Tylko gawęda potoczysta, więc ich więcej musiało tam być.
Nikt przy zmysłach sam ze sobą tak się nie dogaduje.
-
Chyba, że po pijaku! – oddałem sprawiedliwość, bo i sam czasem wpadałem w
potrzebę pogadania z kim rozumnym.
Rzuciłem
okiem do środka, bo niedaleko miałem, nim strach wygniótł mi powietrze z płuc.
Wewnątrz nikogusieńko. Ino świnki zadowolone i mordziaste więcej po sutym
śniadaniu.
-
Wody byś źródlanej przyniósł! – odbiło się jednej, a mnie zamurowało.
-
Wymię ojca i syna! – żegnałem się pospiesznie i chyba niezbyt umiejętnie, bo
świnkowie zaczęli rechotać. – Wszak to nie wigilia panie w niebiesiech!
-
Nie zawracaj głowy tym na górze – jedna ze świń (ta co miała jedno zielone oko)
najwyraźniej uczona w piśmie była – nie godzi się po próżnicy pana wzywać. Sam
dasz radę wody przytaszczyć. Oni tam mają nad czym radzić. Wojna będzie jak
nic!
-
A wy skąd możecie to wiedzieć, skoro żadna nosa z obórki w życiu nie wyściubiła?
Myślałby kto, że światowe świnie mi się trafili!
-
Ano kumie – rzecze dorodny warchlak – dobrze karmicie, to i tężyzna na umyśle
rośnie. A dziś, to już takie smakołyki nanieśliście, że lepiej nie trza.
Teraz
to mnie już zaciekawił. Musiałem łapą zagarnąć z koryta i skosztować. We łbie w
okamgnieniu zaczęły kiełkować myśli tak niebezpiecznie intelektualnie,
rozwydrzone, inteligentne, jak prosto z uniwersyteta. Nie mogłem tego ostawić
bez reakcji. Pognałem do dom po okowitę i zapiłem bakcyla wiedzy. Po korek. Na
cóż mnie obcy bakcyl? Od rozumu to dopiero raków człek dostaje i w głupotach
się tapla bez reszty. Świniaki za zadnie łapy pod powałą uwiesiłem, niech
ostygną z nadmiaru talentów. A na rów pognałem z bańką nafty, żeby to
cholerstwo do kamienia wypalić nim zmierzchać zacznie i łunę poniesie do
strażaków. Jeszcze i one zmądrzeją i będzie szum w powiecie!.
-
Też mi pokrzywa z talentem do nauczania. Niezłe ziółko! Zamiast z romantyzmu
leczyć, to poczciwość z duszy wygania! Mutant cholerny! Zdegenerowany
ginekologicznie… tfu! Genetycznie! I czepiają się człeka słowa, co to do niczego
przydać się w polu nie mogą!