Jeśli
istnieją szpilki w męskiej wersji, a on zapragnąłby znienacka osobiście dotknąć
czubkiem głowy metra siedemdziesiąt, takie obuwie byłoby w sam raz dla niego,
pod warunkiem, że szpileczka urosłaby nieprzyzwoicie i przed dwucyfrowym
rozmiarem nie powstrzymałaby stożka wzrostu. Niebanalną swą urodę uzupełniał
korpusem bezwstydnie wymykającym się sztampie. Przecież gabaryt musiał
pomieścić niewybredny żołądek, płuca ćwiczone każdego dnia na schodach pomiędzy
zewnętrzem witającym je z otwartymi ramionami, a poddaszem czteropiętrowej
kamienicy, której stulecie fetowali nieżyjący już niestety lokatorzy w ubiegłym
wieku, sercem szczerym i otwartym dla tak wielu, że kadłub ledwie nadążał z
dojrzewaniem, ze zmianą rozmiaru o kolejny X, by wszystkich ugościć we wnętrzu
bez przytyków i kpin, że są traktowani niczym szprotki na pomidorowym dywanie.
Człowiek
wyposażony był w umysł pozwalający na ukończenie szkoły zawodowej pomimo
rytmicznie pulsującej ciekawości świata, którą zaciekle realizował podróżując
na gapę komunikacją miejską w tym samym czasie, gdy nauczyciele niezłomnie i
bezskutecznie wbijali uboższym umysłom do głów materiał z zakresu szkół
bliższych niemowlęctwa niż matury, a podróże kończył na porannych seansach
jednego z małych, osiedlowych kin miejskich, przy którym akurat udało się wysiąść,
zanim „kanar” niedwuznacznie zdążył mu złożyć nieodwołalną ofertę zakupu
karnego biletu. Podejrzewam, że znał ich wszystkich, a oni jego – może nawet
dzielił się z nimi kanapkami, które mama szykowała mu do szkoły, bo wiedza, jak
ogólnie wiadomo, potrafi wytrawić żołądek i jelita do czysta i o sytości
umysłowej bądź fizycznej nikt rozsądny nie słyszał i nawet pod wpływem
chwilowej niepoczytalności nie wspomina, co perfidnie wykorzystują studentki
rozpoczynając kolejną sesję jako zabiedzone charty (niekoniecznie afgańskie,
czy szkockie), by ją zakończyć na oddziałach intensywnej terapii polegającej na
próbie przywrócenia im trzeciego, zakazanego modą wymiaru.
Od
urodzenia pozbawiony był złośliwości, a sarkazm nie znajdował ani zrozumienia,
ani dostępu do jego duszy zbyt naiwnej w pierwotnym znaczeniu tego słowa.
Stoikiem nie był absolutnie. Potrafił się unosić, lecz czynił to w sposób,
który mnie przyprawiał o dobry humor, trwający jeszcze długo po takim
„szczytowym ataku” negatywnych emocji. W aseksualnych chwilach uniesienia
powietrze z otoczenia pobierał kwantowo, małymi porcjami, żeby się nie udławić,
ale nie smakował ich jakoś szczególnie, tylko łykał pospiesznie niczym
wygłodniały pies, a następnie reagował. Dźwiękami zbliżonymi do krwistej inwokacji
scenicznej usiłował w jednej zgłosce zawrzeć żal i zaprzeczyć pomówieniom.
Poskarżyć się i zaprotestować. Wyjaśnić i zapomnieć, żeby znów móc pochłaniać
powietrze analogowo i z uśmiechem. Występ solowy – jak niemal każdy samiec
wychowany w zaścianku zlokalizowanym na marginesie kultury, rozpoczynał
soczystym wulgaryzmem. Znaczy – usiłował zaczynać soczystym wulgaryzmem, lecz
galopująca cyfryzacja ogarniająca jego umysł i ciało po napowietrzeniu
eskalowała i indukowała się zwrotnie na wtórnych falach wydechu, a i na
strunach głosowych odkładała się wzmacniając stany wysokie bez szkody dla
stanów niskich. Zaczynał się jąkać i zanim dobrnął do wykrzyknika za
niewyszukanym słowem, nieodmiennie bijącym rekordy frekwencji językowej,
potrafił „wykukać” całodobową dawkę liczebników ptaszka pomieszkującego nad bladym,
zapyziałym cyferblatem wiszącego w pokoju od niepamiętnych czasów zegara,
pamiętającego chyba ze dwieście pokoleń much pragnących wygrawerować swoje
niewybredne (żeby nie powiedzieć – gówniane) idee na szklanym oku okrywającym
pseudogotycką tarczę.
Tam,
na szczycie tych schodów wytrwale skrzypiących starym drewnem i zakurzonych
opowieściami o ludziach, którzy dawno już po nich nie chodzą, pierwszy raz
upiłem się kawą. Ziarnem odartym z miąższu, spalonym na węgiel i zalanym
wrzątkiem. Trzeba być człowiekiem, żeby takie świństwo pić. Ale, być może wtedy
właśnie zrodziła się więź pozwalająca na odrobinę więcej, niż wzajemne obijanie
łokciami żeber w przyjacielskich kuksańcach, czy dialogi pobieżne, płytkie jak
kałuża leżąca niczym tubylec po wypłacie w wejściu na klatkę schodową za każdym
razem, gdy padało (Chciała się schować przed deszczem? Zamieszkać na parterze,
czy w gości do piwnic szła na kielicha?). Kolejna kawa, już nie szarpiąca
błędnika z pierwotną siłą, potem następna. Popełnialiśmy ubogie ekonomicznie
życiorysy wzbogacając niedostatki wyobraźnią i ekologicznie czystym produktem w
postaci porzeczkowego wina (rocznik zawsze bieżący – takie beaujolais w wersji
niekomercyjnej i niepromowalnej ze względu na ograniczona dostępność – jeden
gąsior o pojemności 25
litrów rocznie, gdyż pracowniczy ogródek działkowy nie
potrafił spłodzić dwukrotnego wsadu w nawet tak mizerne opakowanie).
Trudny
czas. Bogaty w wyzwania i ubogi w doświadczenie. Czas brania po łapach, po
tyłku i kieszeni. Czas, kiedy zamiast wyć, do księżyca wysyłało się inwektywy.
Czas, w którym butelka wódki na dwóch miała zdezynfekować rany młodego
organizmu potłuczonego w zderzeniach czołowych z życiem. Wódka… Była dobra.
Suszyła łzy i pozwalała zasnąć w najpodlejszych nawet warunkach. Rzucała się na
wspomnienia i gładziła je tak, żeby nie bolało. Czas pasji nieśmiertelnych,
które trwały do pierwszej zimy, albo takich, które dziś wspominam, gdy nikt nie
widzi, że od wspomnień mokną oczy. Mógłbym je wysuszyć wódką, ale dziś nie
chcę. Może swój przydział już wypiłem? Może wreszcie znajdę odwagę, żeby
pozwolić łzom spłynąć ze mnie i wsiąknąć w ziemię, zamiast gasić je w sobie?
Nie wiem jeszcze… Byłem sanitariuszem, byłem rannym towarzyszem. Zabiliśmy
zarazę i młodość, zabiliśmy złe wspomnienia i czas niedosytu. Ale przecież był
też ten, który nosić się chce w sobie dożywotnio.
Czas
pierwszych uniesień i wszystkiego, co nigdy i na zawsze. Muzyki, która
docierała przefiltrowana przez jesienny, półmrokiem podkreślony w zakazanych,
śródmiejskich rewirach strach wykrycia nastoletniego, reakcyjnego podziemia
słuchającego emigracyjnej poezji nasączonej goryczą i nostalgią otumanionego
bezkompromisowym życiem barda, albo popularnej, bezgranicznie rytmicznej
sieczki nabierającej wartości przepływając przez gorące, młode ciało przytulone
równie mocno, jak tulą się dzieci, gdy strach odbiera im sen, rozum i rodzinę.
Czas własnych, wiekopomnych odkryć, które dokonuje każde pokolenie myśląc, że
jest pierwszym Archimedesem, Edisonem, czy Skłodowską. Odysa ramionami
schwytanych wartości po zaledwie dwudziestoletniej podróży…
Rozmawialiśmy.
Mówiliśmy, choć żaden nie miał odwagi przyznać się, skarżyć, opowiadać, bo
przechwałki docierały zewsząd i każdy oficjalnie mianował się Cezarem po
trzykroć w jednym tylko tygodniu. Na ogół, z braku personelu, osobiście piał
peany na cześć najwyższego i skromnie (pięć razy na minutę zaledwie)
przypominał gdzieś w trakcie, że brał udział w przedstawieniu, że przypadkiem i
niechcący wdepnął w ciepły jeszcze placek - samorodek wiekopomnego poematu,
żeby go ubarwić własną doskonałością, smakiem i wyczuciem chwili godnym noblowskiego
namaszczenia. Światło zawstydzone przygasało, bo na stadionie trwał mecz, który
miał szlacheckie przywileje i apodyktycznie odebrał miastu światło, żeby
zasilić cztery wieże kornie pochylone nad koroną stadionu, na którym jednodniowi
bogowie zmieniali świat kopiąc innych bogów po nerkach i piszczelach, albo rybi
pęcherz naganiając do rybackiej sieci schnącej na trzepaku. Świeczka lizała
ściany, spijała z kieliszków wspomnienie fermentującej, czerwonej porzeczki,
Dym papierosa pisał echa arabskich szlaczków na ścianie obok makatki
zakrywającej liszaje na wapienną farbą malowanej ścianie. A my rozmawialiśmy,
ciesząc się, że światło wybrało inną dzielnicę i nie ujawni, jak pływa wzrok,
jak krew nie mieści się wewnątrz młodego ciała, otulając głowę gorączką
nieustającą płonących myśli.
Później,
choć nie rozumiałem, to przynajmniej wierzyłem. Tą samą wiarą, którą Tomasz
dysponował, gdy oblizywał palce wciąż lepkie od krwi poświęcenia. Smakowały mu?
Nie wiem, jednak mi owszem – tak. Byłem gościem wystarczająco częstym, żeby
nieśmiało uzurpować sobie prawo mówić „mamo” do kobiety wolnej od diet
wszelakich, która nie tylko uzurpowała, ale i realizowała wzajemne prawo tuląc
mnie do własnej piersi przesiąkniętej aromatem panierowanego kotleta z kani
pośrodku stycznia i śmiechem, który strącał pajęczyny ze ścian darła chmury na
niebie, żebym mógł zejść po schodach, choć żarówki pokradły dzieciaki tej pani,
dwie bramy obok, bo nie było jej stać na kupno, gdy mąż przepił trzecią część
wypłaty, a resztę mu ukradli, gdy leżał na zapleczu parkowej ławki licząc, że
sosnowe igły nie będą zbyt uszczypliwe.
Opowiadał,
a mi oczy rosły z niedowierzania. Raz i kolejny. Po kawie i w trakcie
porzeczkowej rozpusty z lipca ubiegłego roku. Uwierzyć trudno, ale przecież sam
widziałem i to nie jeden raz. Nie jeden. Opowiadał i nawet zapraszał. Podzielić
się chciał, albo prosił o wsparcie. Nie wiem. Wciąż nie wiem, bo później się
stało i nie zdążyliśmy już kolejnego rocznika beaujolais choćby zainaugurować –
domowy ogrodnik przeniósł się na niebiańskie łąki, on przeniósł się na odlegle
pastwiska i najwyraźniej mu służą, skoro nie wraca…
Niech
wyjdę na blagiera – nieważne. Widziałem i wiem, co mówię. Na własną sklerozę
dopiero pracuję bez wytchnienia, ale wciąż sporo mi brakuje, żeby uwolnić
organizm od pamięci lat szczenięcych. Nie był wyrachowany, ani cyniczny. O nie…
Sądzę, że był zachwycony i zaskoczony, jakim powodzeniem cieszy się jego
nasienie pośród równolatek – przecież nie zajrzę nieznajomym kobietom w PESELe,
bo mnie ukrzyżują, zlinczują i ukamienują, nim okiem przewinę pierwsze cyfry.
Zostawiał na anonimowych prześcieradłach, pod adresami, których nie da się
odnaleźć już nigdy więcej inicjały nasieniem utkane, a panie o wszystkich
imionach świata zapraszały go we własną, sterylną i dziewiczą nieustająco
teraźniejszość, żeby wreszcie zbrukał ołtarzyk niepokalany ku ich zachwytowi…
Żeby w końcu ktoś, pomimo protestów przestawił beznadziejnie źle nieśmiertelną,
porcelanową tancerkę na półeczkę nad telewizorem, gdy zniechęcony sprawdzi, że
jej bielizna pochodzi z czasów, kiedy królowej Wiktorii, a stringi nadal
przebywały w krainach pozostających pod wyłączną jurysdykcją SF, żeby ozdobił
żyrandol bielizną lokatorki na ten jeden-jedyny-pierwszy-raz-który-prawa-zdarzyć-się-nie-miał-ale-się-zdarzył-więc-chwała-na-wysokości-każdemu-kto-się-przyczynił!
Dlatego sąsiedzie – nie dzwoń na policję błagam – pierwszy raz od tak dawna
jestem w raju – przyniosę ci racuchy z jabłkami i śledzia pod pierzynką, ale
pozwól mi jeszcze raz zaśpiewać bez lęku i rozedrzeć już dokumentnie noc na przeszłość
i rokujące nadzieje…
Nie
znam tylu imion żeńskich, którym on nie potrafił odmówić choćby jednonocnego towarzystwa.
W sypialniach dziewiczych, albo w tych, które miały stać się ołtarzami pojawiał
się na chwilę, żeby stać się spełnieniem, albo podtrzymać nocne mary wspomagane
prysznicem lub dłońmi, żeby jednak zabarwić bezkres samotnej nocy krzykiem
dziękczynnym. Zazdrościłem mu jawnie, chociaż zapraszał mnie, bo przecież i tak
szedł wiedziony zapachem kobiety tam, gdzie od ich ciepła atmosfera gęstniała,
a z podłogi od westchnień niespełnionych podnosiły się spontaniczne cyklony
zakręcone bardziej, niż dwudziestoletnie wiry w umysłach pełnych wyobrażeń. Próbowałem
przytulić się do tej aureoli z nadzieją, że się zarażę, że nauczę… Po kilku
próbach zrezygnowałem i grałem sam ze sobą w totolotka usiłując odgadnąć imię
waginy czekającej na bliskość tego człowieka… Jasnowidzem nie byłem, a i imion
znałem zbyt ubogo. Parzyłem z nieustającym, rosnącym zdumieniem na człowieka…
Tego
samego, który wymykał się sztampie i domniemaniom. Plotkom i pomówieniom.
Podobno potrafię myśleć. Obserwować i wyciągać wnioski. Myślę, że kobieta…
Kobieta szuka wciąż. Tego, do czego nawykła w rodzinnym domu i tego, czego jej
w tym domu zabrakło. Że woli piękny obrazek lub kwiat zobaczyć, niż pięknego
faceta, bo z pięknem oswajana jest od poczęcia i nie jest dla niej zaskoczeniem.
Że wielocyfrowy rachunek, to złudna gwarancja sukcesu – zapewne wesprzeć może
nawet nieudacznika. Szuka, choć wstydzi się to powiedzieć. Tak samo, jak facet,
któremu przez gardło nie chce przejść wyznanie, że sam jest pustą, wybrakowaną skorupą…
Bez…
Dziwne.
Uczę się świata ze wspomnień, od kogoś, komu bardzo daleko do reklamowanych ideałów,
kim trudno się pochwalić w towarzystwie… A przecież widziałem… Nie. Nawet tu
nie powiem, co widziałem. Gdyby to było tak proste, to nauczyłbym się jąkać…
Ale boję się, że to nie wystarczy - ku… ku… ku… Ech! Proszę... Niech wystarczy
wykrzyknik!
Podejrzewam, że te bym mu zazdrościł...
OdpowiedzUsuńja nie zazdroszczę. ja podziwiam i usiłuję poukładać to sobie w głowie
UsuńNikt chyba nie jest w stanie odgadnąć, czym z pozoru nieatrakcyjni mężczyźni przyciągają tłumy kobiet... i na odwrót :-)
OdpowiedzUsuńja myślę, że on sam nie wiedział. ale to działało. i to długo.
UsuńŚwiat nie jest sprawiedliwy.
OdpowiedzUsuńi nikt takiego nie obiecywał co gorsza. nawet ci, co szukają wyborczych głosów nie posunęli się aż tak daleko.
UsuńKtoś tam kiedyś obiecywał, a le problem w tym, że tego kogoś nie ma i nie było.
Usuńzgubił się? za duży świat dla onego?
Usuń