Wieś
wspominam dziś niechętnie. Jedna ulica – tranzytowa szosa właściwie, którą z
rzadka jechały samochody z obowiązkowo zamkniętymi oknami, żeby się nie zarazić
małostkowością, żeby giez, słoma w wyściółkę butów, czy paproch w oko nie
wpadły, żeby smród obornika nie miał okazji do mezaliansu z podróbkami
francuskich perfum przywożonych zza wschodniej granicy po dwa euro za flakon.
Tylko kurz rósł chińskim wężem ponad drogą, która mimo kocich łbów wciąż była
gruntowa i zaściankowa. Gruntowa, bo ziemi naniesionej na gumofilcach i kołach
ciągników więcej było na niej, niż granitu. Zaściankowa? Wieś była tak mała, że
nikomu nie chciało się dwóch tablic drogowych postawić, żeby oznaczyć jej
początek i koniec, więc ich nie miała. Przepraszam. Kłamałem. Ksiądz nie powie
policji, bo tajemnica spowiedzi go obowiązuje. I strach, bo Stefan już za
gówniarza wytłukł polnymi kamieniami kolory z witraży kościelnych, a jabłka w
księżym sadzie dojrzewały tylko wtedy, gdy im łaskawie pozwolił, albo zapomniał
z nadmiaru wrażeń. Wieś tablice miała przez chwilę, ale Stefan je ukradł, bo
blacha dobra, a dach nad stodołą właśnie zaczął mu przeciekać, to ją wykorzystał
– to było wtedy, kiedy jeszcze ojca słuchał i do knajpy zaglądał tylko wtedy,
gdy ojca tam nie było, czyli z rzadka. Słupek przeciął na dwie części i bramę
na nich osadził, żeby choć ona w żelazie, a nie z kradzionego jeszcze za
przedwojennego dziedzica drewnie się otwierała. Nie za często się otwierała, bo
w obejściu Stefana ani samochodu, ani traktora wypatrzeć się nie dało. Za to
bramę wjazdową w żelaznej futrynie skradzionego słupa miał i teraz chwalił się
tym w knajpie prawie każdego dnia. Czekał, aż dyrekcja od dróg przypomni sobie
o tym końcu świata i postawi kolejny słup, bo dziur w dachu ma więcej nierób
jeden, a podobno furtkę też chciałby obstalować w żelazo.
Byłem
dziwką od najmłodszych lat. Pierwotnie nawet sprawy sobie z tego nie zdawałem. Kiedy
jeszcze pachniałem mlekiem, mydłem i gównem, kiedy spałem z błogim uśmiechem
śniąc królewskie sny o potędze rosnącej wraz z apetytem, kiedy skoligacone z
rodziną kobiety usiłowały ukradkiem całować mnie tam, gdzie własnych mężów
całować nie chcą, albo wypierają się tego, bo im wstyd, że ciężką dłonią
przymuszone, w oczach pełnych łez z bólu i bezsilności, klęcząc pośród
zmierzchu zmagają się z niepełną erekcją, żeby pośród pijackiego chrapania po
spełnieniu móc drzwi pozamykać i posprzątać zarzygane podłogi, nim spać pójdą.
W mojej, oliwką namaszczonej niedojrzałej fizyczności znajdowały powody do
rozczulania się, do zostawiania na moim bezbronnym ciele ciepłych westchnień modlitw
i niespełnionych wciąż nadziei. Ja? Miałem się im wszystkim stać księciem z
bajki, który podniesie je z kolan i zamiast niedokładnie przetrawionej golonki
podlanej spirytualiami miałem na podłodze rozsiewać stada orchidei (czymkolwiek
one są)? Miałem pachnieć miodem i rajem? Gównem śmierdziałem beztrosko, a one
się cieszyły. Splatały swoje światy niestworzone z moją niedoszłą przyszlością,
a ja zgadzałem się na nie, bo dostawałem ciepło, spokój i pokarm. Zdarzała się pierś,
która grama pokarmu nie niosła, ale ja już wtedy umiałem udawać. Ssałem
zapamiętale czując jak „ciocia” zaczyna pachnieć pożądaniem i tęsknotą. Jeszcze
nie umiałem jej dać spełnienia, ale dawałem namiastkę. Tę, którą później, gdy
nikt nie widzi, „ciocia” zrealizowała własnymi palcami, drugą dłoń gryząc
zapamiętale, żeby nikt nie usłyszał, jak noc rozdziera egoistyczną ekstazą.
Byłem katalizatorem. Zwiastowaniem raju niedosiężnego w troskach codzienności,
lecz nocami pewnego jak pory roku, które niewzruszenie następują po sobie, aby
świat mógł trwać.
Minęła
szybko jedyna szkoła, do której ja zaglądałem z przymusu i braku asertywności
tak typowej dla niedojrzałych umysłów, a i ksiądz tam zaglądał chętnie od czasu do
czasu, kiedy dopiekła mu samotność i gosposia starsza od świata, za to
potrafiąca przygotować gołąbki, które rozpływały się w ustach (wiem, bo wtedy ukradłem
pierwszy raz w życiu. Z garnka na plebanii dwie parujące doskonałości – na
więcej zabrakło mi odwagi). Bałem się tam wchodzić jawnie, jednak później
bywałem, kiedy księdza nie było. Gosposia wtulała moją głowę pomiędzy swoje
piersi, aż mi dudniło pod czaszką od tętna tego serduszka pełnego niespełnionych
emocji rosnących pulsem – wtedy mogłem wszystko. Wszystko, co wiązało się z
kobiecością więdnącą zbyt długo, ale wciąż niespełnioną i głodną. Nie pytałem,
bo młodość nie pyta. Pachniała tak, jak pachną kobiety przed spełnieniem.
Pachniała dla mnie, a czy pachniała tak dla proboszcza? Nie mój problem. On był
równie stary jak ona i nie interesowało mnie to wcale. Dla mnie potrafiła
roztoczyć aromat piżma i w tajemnicy położyć mi księży obiad na talerz. Kiedy
jadłem dotykała mnie tak, że tylko mój młodzieńczy apetyt powstrzymywał mnie od
pytania – ręka to matczyna, czy spragniona miłości kobieca. Teraz wiem, że
lubieżnie, lecz wtedy? Chciałem jeść. Chciałem tego uwielbienia. Byłem
bezwzględny. I bezkompromisowy. Że tak młody? Dałem starej kobiecie radość
niejednokrotnie wykrzyczaną, kiedy proboszcz liturgie śpiewał dla trzech raptem
rodzin, które wciąż na tacę kładły miedziaka. Tak. Byłem za młody, ale chciałem
jeść i byłem zdeprawowany niedostatkiem do cna. Niedzielna dziwka na plebanii.
Syta i pasąca się na czerstwym jabłku. Dziś wiem, że była brzydka, zaniedbana i
zapomniana przez samców. Ale wiem też, że nikt nie potrafi zrobić takich
gołąbków. Żadna matka, czy sieć restauracji z drogą mleczną gwiazdek
Michellin’a.
A
potem… Zapomniałem, jak smakuje głód. Może przedwcześnie, może za bardzo świat
mnie rozpieszczał w zamian za nagość i gładkość. Pielęgnowałem ją w sobie.
Goliłem się częściej, niż zaistniała potrzeba. Depilowałem się do gładkości
wszędzie, poza czupryną siana, pod którą zamiast rozumu mieszkało wyrachowanie.
Gosposia chciała mnie usynowić, choć byłem starszy niż jej wnuk byłby, gdyby
oddała się mężczyźnie, a nie Bogu. A przecież zapraszała mnie i podawała
rarytasy o których proboszcz beze mnie mógłby zapomnieć. Nie wypominałem mu, ani
wtedy, kiedy żarł dania dedykowane mi, ani wtedy, gdy w końcu i on wyciągnął po
mnie ręce. Stałem się gejem? On nim był? Nie wiem, bo to za trudne pytania.
Wyciągnął do mnie ręce, bo byłem piękny tak, jak facetom nie przystoi. Byłem
gładki, czysty i miękki w sposób niedostępny kotom. Niedojrzały byłem i łatwy
do uszkodzenia. Gładził mnie po głowie, a w oczach gosposi rosła zazdrość.
Zauważyłem to szybciej od niej i nie wiem dlaczego postanowiłem ją upokorzyć.
Pokazać jej, że jest tylko kobietą od posługi. Położyłem proboszczowi rękę na
kolanie i na jej oczach bawiłem się w liczenie splotów sutanny aż do biodra. Do
erekcji, którą z zimnymi oczami w nią wpatrzonymi zafundowałem jemu z dziecinną
bezwzględnością.
Uciekła.
Dziś wiem, że musiała płakać niejedną noc, ale wtedy… Proboszcz zdawał się być
awansem społecznym. Pod sutanną nie nosił bielizny – za gorące lato, a czerń
asymiluje światło zbyt chętnie. Nie znam łaciny, ale czystym głosem śpiewał
psalmy, kiedy ustami obiecałem mu raj już za chwilę, a nie dopiero na koniec
świata. Popłakał się, kiedy wypiłem jego namiętność. Płakali wtedy oboje - gosposia,
której sił wystarczyło zaledwie do zamknięcia drzwi i słuchała spoza nich
boskiej inwokacji i on – pomarszczony, brzydki, napiętnowany świętością i tabu.
Wziąłem go sobie, a ona była mi przeznaczona już dawno. Wiem. Jestem cynicznym
gówniarzem. Dla ciebie. Bo dla prokuratora wciąż jestem dzieckiem, które za nic
odpowiadać nie może. A potem zostałem ich koszmarem. Piekłem. Spałem na
plebanii i tam się żywiłem. Podbierałem jawnie kieszonkowe z ubogiej tacy i
śmiałem się im obojgu w twarz, a oni marnieli z dnia na dzień. Tak. Byłem
pasożytem, szczurem, pluskwą. Byłem bezwstydnym kochankiem obojga. Wypiłem z
nich wszystko, emocje i majątek, które zdołali uciułać w życiu doczesnym – w
końcu są święci i niech im dobra doczesne nie spędzają snu z powiek. Ja im go
spędziłem skutecznie. I pozwoliłem w ubóstwie wytrwać, aż księdza nie zwolnił rozsierdzony
biskup – za malwersacje i nadużycia. Tydzień później zmarła gosposia – serce
nie wytrzymało, kiedy ja dłubałem w zębach wykałaczką usiłując pozbyć się
spomiędzy nich resztek ostatniego, znakomitego skądinąd obiadu gospodyni.
- Szkoda –
pomyślałem – wielka szkoda, bo proboszcz mizerniał i stracił wpływy. A ja
zostałem bezrobotnym. Wtedy właśnie pierwszy raz dostrzegłem te chińskie węże
przepływające pospiesznie tumanem kurzu przez wieś. Przecież… Gdzieś tam jest
wielki świat, w którym ja… Znajdę inną gosposię… I proboszcza znajdę. Uśmiech
na moim obliczu zakwitł tak odrażający, że nie ma malarza, który oddałby choć w
przybliżeniu moje aspiracje. Proboszcz z kolan jeszcze nie wstał nad świeżo
usypanym grobem gosposi, kiedy wysprzątałem mu sejf i te zaskórniaki, które
trzymał w pudełku po butach pod łóżkiem – zbierał na wycieczkę do Rzymu, bo
chciał papieża zobaczyć – jakieś okruchy fortuny, które w mieście wystarczą
ledwie na jedną skromną libację w niezbyt rozpasanym gronie. Nieudacznik
skończony. Przez niego zaczynałem nowy rozdział jako żebrak. Mógłbym go kopnąć
w dupę za te nieporadność, ale było mi szkoda czasu. Stanąłem na skraju drogi i
podniosłem dłoń…
Byłem
gotów sprzedać ciało każdemu, kto zapewni mi luksusy. Wiele nie potrzebowałem.
Na razie. Przecież jestem jeszcze dzieckiem. Ja dopiero się uczę, czego wymagać
powinienem od „wujka”. Na co stać „mamusię”, zanim poczuje moje wargi na swoim
sromie. Golę się i depiluję, choćbym był zmęczony i głodny – warsztat musi być
perfekcyjny, żeby mi okazja nie uciekła. Gosposia umarła zaraz po śniadaniu,
obiad zostawiła niedokończony, ale jednak. Tymczasem kolacji nie ma wcale. Ten
kretyn w czarnej sukience gotów płakać trzy dni, a ja pójdę spać głodny. Nie
zamierzam pocieszać kretyna. Spakowałem się w jego walizkę i na pamiątkę
zabrałem taką fioletową wstęgę, którą wieszał sobie na sukience, kiedy zbliżały
się święta. Miałem zabrać też święte chipsy, ale od nich zawsze boli mnie
żuchwa, a żołądek pusty dopomina się o treść, a nie intencje.
Horyzont
powił kolejnego smoka. Uzbrajam się w uśmiech. W naiwność się zbroję. Otwieram
się na świat głodny mnie i ja głód już czuję. Patrzę z nadzieją na rosnące zęby
na grzbiecie zbliżającego się smoka. Wiem, że jedziesz po mnie. Mogę być twój,
jeśli tylko się zatrzymasz i stać cię na mnie. Nieważna płeć, wiek, i rasa.
Możesz mnie mieć, bo jestem dziwką, choć tego ci nie powiem, chyba, że za to
zapłacisz. Nie przyznam się na pewno – już za chwilę TY BĘDZIESZ PIERWSZYM… PIERWSZĄ. Ja
poddam się twojej woli i zostanę spełnieniem twoich marzeń. Tylko się
zatrzymaj, bo jestem głodny… Zatrzymaj się proszę… Zanim cię zabiję będziesz
najszczęśliwszym wśród ludzi. Kimkolwiek jesteś. A gdybyś mnie zabrał do
miasta… masz odwagę? Bo ja mam aspiracje. Nie przyznam się tobie, ale chcę
zbałamucić nie tylko ciebie. Nie lubię być głodny… Zatrzymaj się proszę…
Bo to się zwykle tak zaczyna. Jednak jedno mnie zastanawia, czy powodem niemoralnego prowadzenia się chłopięcia była obsesja seksu, czy dobrobytu.
OdpowiedzUsuńZainspirowałeś mnie do napisania o prostytucji, ale w innym ujęciu. Już mi się pod czaszką formuje szkic. Jeśli bogowie będą przychylni jeszcze w październiku pojawi się wpis na moim blogu. Będzie kontrowersyjny.
jeszcze w październiku?
Usuńależ on się dopiero zaczął parę godzin temu (chyba, że coś mnie ominęło).
Fakt, ale mam już zaplanowane kilka rzeczy, które leżakują w poczekalni.
UsuńDla Ciebie to kursywa, ale dla wielu - niestety - normalna czcionka.
OdpowiedzUsuńnie poradzę, że mam tak mało wyrafinowaną wyobraźnię.
UsuńNooo... dawno nie było patologii i już zachodziło podejrzenie, że wymarła. A tu proszę!
OdpowiedzUsuńwiedziałem, że nie przepuścisz. wierzyłem w Twój zmysł obserwacji.
UsuńChi, chi, chi...
UsuńAleż piękne credo!
proszę uprzejmie.
UsuńUrodzona dziwka, czy to, co często nazywamy miłością, to właśnie ten typ.
OdpowiedzUsuńczyżbym w sztampę znów popadł?
Usuńniezwykle trudno o oryginalność w tych czasach. chyba wymyślono już wszystko.