Postanowiłem
wytresować zegarek. Jak psa, który jest odrobinę za duży i w poczuciu
niesprawiedliwości ludzkiej potrafi (nie bacząc na kolizyjną obecność ciał
obcych w przewodzie za chwilę pokarmowym) zacisnąć szczęki tak mocno, że nie
można go samopas puszczać między ludzi, bo jeszcze krzywdę komu delikatnemu
zrobi. Na dodatek mogłoby się okazać, że w katalogach bojowych sklepów
militarnych podejrzanie podobny (przypadek?) egzemplarz figuruje jednoznacznie
w białym albumie broni ostrej, kłutej, szarpanej i wrednej, względnie wepchnął
się przed kąpielą jako broń biologiczna ekologicznie nieczysta z natury w tom
szósty, dział wścieklizna bojowa – nie mylić z zapałem szturmowym
komandosów-kamikaze na Alamo (gwiazdka czcionką trójką dostępną dla
nadwzrocznych, przy świetle dziennym spersonalizowanym do indywidualnej krzywej
zasięgu potwierdzonej legalizacją certyfikowanego instytutu miar i wszechwag). Własną
ignorancją połamałbym wszystkie (nawet te jeszcze nie spisane) konwencje w tym genewskie,
haskie, lubelskie, czy poczdamskie. Wtedy, byłaby już bieda, bo nieznajomością
arkanów walki wręcz narzędziami rolniczymi, szeptanej w jodełkę wojny
partyzanckiej, publicznej, oralnej (fe!) reakcji partii opozycyjnej do opozycji,
czy subtelnej taktyki ofensywy milczących uparcie, dyskretnych zagonów
pancernej pięści na trzecią część zasobów gleb powierzchniowych ziemi nie
skażonych wodami bez względu na ich oddziaływanie na kubki smakowe niezbyt
wyrafinowanego odbiorcy, administrowanych do wczoraj przez sąsiadów dowolnej
maści i wyznania tłumaczyć się można, ale nawet najłagodniejszy z bogów
pogroziłby zaciśniętą, pancerną pięścią na takie lekceważenie prawa. Ba! Tego
nawet rosyjski regulamin wojskowy, czy mały poradnik konspiratora nie przewiduje!
A to już jest karygodne i wymagające natychmiastowej kuracji w sanatorium z
wiecznymi zabiegami w kriokomorze o rozmiarach północnej Syberii. Prawie
bezludnej, nie licząc podobnych nieudaczników.
Więc
czas. Czas wziąć się za czas i jakoś go ucywilizować. Wyperfumować. Uczesać,
spętać, ogolić i przyodziać w szaty ocierające się chociaż o bieżący rocznik katalogu
proklamowanego pośród wybiegów dla samic i samców rekomendujących na własnym,
niedożywionym szkielecie arcydzieła ludzkiej myśli tekstylnej Made In France
(wyprodukowano na Tajwanie w roku psa, koguta, a może zebry z zepsutym zębem,
przez mandaryna przed mutacją lub pierwszą miesiączką – niepotrzebne skreślić) i
smak wysublimowanych projektantów i koneserów mody gustujących w tęczowych mniejszościach
intymnych, co obecnie jest modne do absurdu wręcz, choć zgodne z ludową
mądrością głoszącą, że światem rządzić ma skrajna mniejszość. Bo większość, to
barany. Nawet bogom w usta wpycha się myśli, że jedna, zabiedzona i zbłąkana
owieczka więcej jest warta od dwóch eszelonów baraniny aromatyzowanej chińskim
czosnkiem w ząbkach, wiechciach lub taczkach, choć z ekonomicznego punktu
widzenia uzasadnienia toto nie ma i tak zwanej „kupy” (interpretacja dowolna)
się nie trzyma. Czy dowolny bóg może być aż tak oderwany od rzeczywistości?
Wzruszam ramionami – no pewnie, że może, kto bogatemu zabroni? A jeśli to my,
ludzie, jesteśmy zbudowani na kształt i podobieństwo, lecz z błędem? Przypuśćmy,
że paralaksą zostaniemy obciążeni w procesie wytwórczym, bo z wiekiem wzrok się
psuje i nawet bogom zdarza się zapomnieć wziąć poprawkę, albo niedowidzieć i
zakląć szpetnie podczas kontroli jakości, gdy w końcu zauważą, co nawyrabiali. I
teraz, zamiast mieć święty spokój i onanizować się w pokojach zwierzeń, to muszą
zagrać w Apokalipsę wersja 3.0, po dwa dolary za punkt – najmłodszy gania po
piwo, gospodyni otwiera chipsy, toaleta na lewo szanowni goście i błagam - proszę
nie sikać pod drzewo dobrych wiadomości, bo jabłuszka do faszerowania drobiu
przesiąkną nawozami nie do końca oczekiwanymi przez was przy kolejnej partyjce…
Chyba, że ktoś gustuje, jednak malajski kucharz zatrudniony nie do końca z
błogosławieństwem kodeksu pracy klnie od czasów, gdy na sawannach afrykańskich
pierwszy prototyp człowieka usiłować podgrzewać mięso – kaprys taki, skutkujący
pożarem obejmującym pół kontynentu. Zanim dojrzało świeże mięso trzeba było
posiłkować się spalenizną i ludziom został do dzisiaj specyficzny gust
kulinarny, żeby żreć spalone, zgniłe, zepsute lub skisłe. Ale skrapiane moczem?
Nawet niebiańskim? Nazwać rzecz ambrozją, to jednak grube nadużycie.
Do
rzeczy. Czas mi się tu rozplenił, jak perz pośród buraków, albo mlecze na wiosennej
łące czesanej majowym słońcem, które zamiast zakwitnąć stokrotkami, pylą
nieskończonością nasienia na indywidualnych paralotniach pchniętych w objęcia wszystkim
wiatrom, aby na wzór wirusów jak najszerzej zapłodnić ziemię – tę ziemię, jak
powiedział wielki człowiek, którego stać było na gest, aby ją pocałować
bezwstydnie nim ktoś z niej zetrze kurz drogi, co nie każdemu jest dane, bo gremialnie
odwagi brak. Defekt taki. Ludzie boją się nawet powiedzieć „kocham cię” z
obawy, że w zamian otrzymają menu w sztywnych, skórzanych okładkach z cennikiem
usług i ofertą „no limit” za równowartość rocznego ekwiwalentu wytwórczego
wszystkich kopalni diamentów w RPA (plus odsetki, odszkodowania i bakszysze w
tym nieewidencjonowalne koszty księgowe, pozycje tajne, nielegalne i „inne”).
Swoją drogą – kupowanie węgla w detalu mikroświata zdecydowanie różni się marketingowo
od kupowania węgla hurtem, choć brudzą podobnie – raz sumienia, innym razem
ubrania. I tylko ekogroszek z grafenem utrzymują niezależnie i samorządnie (bez
niedomówień, czy pomówień o nieakceptowalny konkubinat), że są umyte i
odkurzone, dzięki czemu osiągają wartość niedostępną dla brudasów hałdowanych,
strzeżonych i konfekcjonowanych rozmiarami. Bo i niby dlaczego taki pierwiastek
miałby dostać Nobla i w imię czego? Wolę nie pytać, na co wydałby wygraną –
pewnie zatopiłby jakieś nadbrzeżne lasy, żeby zapłodnić kolejne zbiory za
jakieś nędzne trzysta milionów lat. Chyba, że czas… A może pierwiastek… Już to
robią, bo efekt cieplarniany staje się koszmarem większym niż starzejąca się
niepohamowanie Baba Jaga i jej czterdziestu rozbójników jeszcze starszych, co
to bez balkoników nie pójdą w bój ich ostatni… Potomstwu wciąż z zachwytem
ssącemu pierś lada moment stanie się groźbą realną Pan Efekt ze szlacheckiego
rodu Cieplarnianych, skoligacony z Panią Dziurą de domo - Ozonową. I polegną
sosny pachnące nad szumiącym brzegiem, uklękną świerki męczone kornikową presją
słowotwórczą w labiryntach ścieżek nie do końca określonych, a brzeg na
wygnanie zesłany gdzieś pod Zakopane, żeby załkać kosodrzewinom niegdysiejsze wspomnienia,
albo wywarczeć nienasycenie żywicą nim powie – chcę więcej, jeszcze chcę! Oddaj
mi się limbo próchniejąca dotąd nadaremnie po wsze czasy. I muchę zabierz na
drogę, bo to inwestycja długofalowa i za miliard lat koneserzy zapłacą krocie
za twoją zapobiegliwość dzisiejszą.
No
właśnie! Została jedna z niewielu niepewności. A jeśli czas zaśnie i będzie
odsypiał historyczną aktywność? To takie ludzkie, że po hiperaktywności
przychodzi pora na lenistwo. A jeśli czas zapomni się całkiem? Zakocha, albo
pójdzie gdzieś z kumplami na piwo i nie wróci? Jeśli żadna policja, KGB, CIA,
MOSAD, MI-6 nie dadzą rady zlokalizować tymczasowej siedziby i nawet
kolaboracja pomiędzy amerykańskim i izraelskim wywiadem wojskowym, czulsza od
najczulszego kochanka, rady nie dadzą? Gdy ów, nieświadom zamieszania zaśnie na
wieki wieków amen? Dla niego (być może) będzie to mgnienie oka – od zamknięcia
do otwarcia nie zdąży łza spłynąć – a pomiędzy - nie istnieje czas. Siebie
zapytaj – co dzieje się w drgnięciu między powiekami. Między początkiem, a
końcem snu? Nic. Nigdzie nic. Gdyby nieobecność czasu zbiegła się przypadkiem,
niekoniecznie przypadkowym, z chwilowym dobrobytem i było wreszcie przyzwoicie,
to pół biedy i lepiej potrwać ze trzy nieskończoności w dostatku niż brnąć w
nieznane po bagnach i wydmach niedosytu. Co ma jednak powiedzieć jednostka akurat
popełniająca pokutę za złą interpretację możliwości? Za mniemanie, za egoizm i
chęci rozbuchane do baroku, a nawet takie, które dopiero wyznaczą trendy
pożądania rodząc się na gruncie rozpasania i wciąż w przód patrząc? Takie SF
dla nieposkromionych żądz, Himalaje rozkoszy w kokonie marzeń klimatyzowanych
wystarczająco długo, żeby przepoczwarzyły w dorosłą postać z ohydnej larwy w
jeszcze ohydniejszego motyla – jadowitego, mającego cudzą własność w pogardzie
nieskończonej i własną wolą naginającego ławice anonimowych żywotów do swojej
woli? Konsumenta nienasyconego, pełnego chceń nieposkromionych i stojącego na
piedestale wyższym, niż wszystko, co ludzkość potrafi zbudować nawet w słowach
powieści prześmiewczo nazwanych wiedzą fikcyjną. Domysłem nieuprawnionym, który,
gdy się spełni, stałby się misterium. Który dziś jest doktryną roztargnionych
profesorów usiłujących zapalić ołówek zamiast papierosa i popijających wódeczkę
wodą z flakonu kwiatów i przekąsić kapciem skórzanym przez psa na fotel
liniejący przyniesionym, by zaaportować go raz jeszcze nim się geniusz pogrąży
w hipotezach wymagających jego osobistego, całodobowego udziału. Obecności.
Dogmatu podpartego majestatem gotowym dożyć nawet tych stu lat, które mu
śpiewają rokrocznie i szyderczo, czego ów nie raczy zauważyć z wysokości panteonu
i za dobrą monetę bierze. A nawet nią z wyrachowaniem płaci, bo pochlebcy nie
potrafią karku wyprostować, więc choć mizdrzą się, to nie potrafią odmówić
zapłacie w walucie niewymienialnej, jaką staje się palec autorytetu wzywający
do wytężonej walki po pagony MasterCard, czy Visa na bliżej niesprecyzowanym horyzoncie
osiągalnym dla życiorysów biblijnych, lecz nie dzisiejszych – cóż (stara
prawda), przed wojną materiał był bardziejszy. Odporny na korozję i szmirę.
Nawet wróble potrafiły osiągnąć masę przekraczającą krytyczną i stawały się
żywymi torpedami podniebnymi, na miarę „boskiego wiatru” i piętnowały
niepatriotyczne uczucia kleksem posiłków pośpiesznie strawionych w masę aktywna
biologicznie i żrącą niema po ptasiemu. A teraz materiał samoistnie gnie kręgosłupy
i pod kontrolą majestatu pielęgnuje kolanami marmury. Żeby Jego Wysokość
bałwochwalczo i bezszelestnie promenować mógł pośród chmur jaśniejących na
nieboskłonie beznadziei ludzkiej, jako dłoń boża, wskazująca cele i dążenia
maluczkim.
Skóra
w siodle już się rozgrzała i rozsiadłem się najwygodniej jak można, żeby
przedziałek pomiędzy pośladkami wypełnić przychylną, ciepłą, choć martwą materią,
ku radości wstydliwej (szczegóły po godzinie 22.00 czasu GMT, kiedy rodzice
pójdą spać, żeby się nie zdeprawowali na stare lata, a na ekranach TV odetchną
z ulgą reklamy paliw wodorotlenowych krótkiego i średniego zasięgu, o
dobrodziejstwie określanym w promilach wilgotności chwilowej osobników
poddanych zgrubnej analizie). I żeby w końcu napiętnować i poskromić to
niepojęte i nieskończone rozpasanie czasu. A ów nadal brykał źrebacze
niedojrzałości, choć świat siwieje jesiennie, gdy ten wdzięczy się do mnie,
gruchając pokojowo. Nie wierzę mu. Nie stać mnie na to, bo mi już raczej bliżej
niż dalej. Więc nie wierzę. Chciałem go skląć nawet, żeby wzmocnić słowa
wykrzyknikiem, ale wiem, że na nim wrażenia nie zrobię, to powstrzymałem
emocje. Ale za gardło złapałem. Wyzułem go z butów siedmiomilowych, z domniemań
i dąsów. Obnażyłem, jak stuzłotową dziwkę. TERAZ BYŁ MÓJ!. I skamlał w uścisku
spoconych dłoni. Choć raz skamlał on, a nie ja! Popadłem w dumę i rozsiewałem
feromony czekając, aż na podium dofruną ławice biustonoszy podpisanych szminką
z prywatnym numerem telefonu, imienną zgodą na wykorzystanie w procesie
rekrutacji, a nawet do celów przyszłych, niecnych i wyuzdanych. Czekałem, aż
dołączą pajęczyny dwunitkowych stad majteczek, które nie zdążyły ani odlecieć w
ciepłe kraje, ani nawet nasiąknąć materiałem genetycznym, ponieważ niektóre
zostały przyniesione we wnętrzach oswojonych, czarnych dziur w celach
autopromocyjnych, bądź też jako jednoznaczne, nieodwołalne deklaracje, że
zawsze i że nigdy – że nie osiądą na mieliźnie ciała wolnego od pomarańczowej
skórki… ku zgorszeniu maluczkich.
A
czas? Mielił jeszcze w zębach pierwsze śniadanie chyba – żarł bodajże Hektora,
przyprawionego pikantnym proszkiem z padłego w bratobójczym boju tyranozaura,
plus wiecheć sałatki z glonów oceanicznych wzbogaconych białkiem pierwotnych istot,
które wyglądają ładniej, niż się nazywają. Choć cuchną tak, że nawet nazwy
wydają się być rajem poezji nieosiągalnym dla węchu. Nie wnikam w preferencje
żywieniowe jednostek. Pod tym względem jestem agnostykiem. Nie wierzę w nic i
nikomu – niech sobie radzą, a ja i tak nie umiem zapomnieć o schabowym, bigosie
i rosole na kości jakiegoś drobiowego nieszczęśnika. I w zaufaniu powiem, że
niewielu potrafi go kochać jak ja, kiedy wystąpi przede mną obnażony i miękki –
wyliżę do białej kości i pośród zachwytu dziękował mu będę, że uczestniczył w
tym prywatnym misterium. A czas tymczasem dywagował i droczył się ze mną.
- A co ty masz do
mnie? Odpuść, jak twoi pobratymcy. Czemu się czepiasz, co chcesz osiągnąć? –
omotał mnie siecią pytań bez odpowiedzi, panierował w niedopowiedzeniach, aż
czucie zacząłem tracić – weź się chłopie za prokreację póki możesz, i dzień
później zdechnij na chwałę tych pokrzyw, co pod płotem degenerują z braku
pierwiastków śladowych. Przecież wiesz… Ty zdechniesz, a ja zostanę. Pokrzywy?
Masz zakonników tuż obok – zapytaj – one są wieczne i bardziej żywym potrzebne
niż ty. Co taki robak może dać? Raz nakarmi i zdechnie. Sczeźnie. Wolę pokrzywy.
Idź już. Połóż się pod płotem i pozwól mi działać. Nie oponuj, bo to nic nie
da. Jesteś chwastem i to, co zasiać mogłeś już zasiałeś. Twoja chwila minęła –
odsuń się – pokrzywy chcą światła. Nie przeszkadzaj… oddaj się im, to chociaż
korzyść z ciebie jakaś będzie. Powolutku – nie spieszy się – masz czas –
przecież wciąż tu jestem… Dla ciebie, choć nie wiem po co, bo to marnotrawstwo.
Czas to mòj kochanek.jest jak wino i jak las bo im dalej w las tym więcej drzew i cień długi
OdpowiedzUsuńktóry zakrywa uda jak koszula.
Czas jest taki uroczy w pędzie do jutra gdy zmęczony pragnie ukryć wilgotne plamy na koszuli...
świetna wiadomość. trzaśnij w ucho ancymona ode mnie. bo przy mnie działa na opak - kiedy jest prześwietnie, to pędzi jak głupi, a kiedy nie idzie, to zwalnia. mógłby trochę bardziej kolaborować.
UsuńBo czas mój drogi jest odrealniony,zupełnie jak to uczucie że coś nie idzie, a po latach okazuje się że to nawet dobrze się stało bo na zrozumienie, co nie idzie potrzebowałeś czasu i wtedy odniosłeświata wrażenie, że on pędzi
OdpowiedzUsuń😗😐
to za trudne dla mnie. kiedy jestem głodny - jem, kiedy zmęczony - śpię. i po latach zrozumienie nie będzie mi sprawiało satysfakcji, bo ten czas może w ogóle nie nastąpić.
Usuń