A
kiedy nie miałem już żadnego pomysłu na siebie, bo świat sprzysiągł się
przeciwko mnie i demonstrował niechęć skomasowaną, bezwzględną i uporczywą, a
może nawet globalną, wymyśliłem sobie, że ucieknę. Jak tchórz, który nie ma sił
walczyć. Interpretacja moich czynów i tak została przeprowadzona, zanim w ogóle
wpadłem na pomysł i dojrzewała niezależnie ode mnie plotką, ciesząc się nadwagą
rosnącą w postępie geometrycznym, a może i logarytmicznym. Niczym talia
wszechświata rozdymanego entropią. Niby nikt nie dokarmiał, nie futrował
świątecznej gęsi, ale ta i tak tyła, za motto życiowe sobie biorąc powiedzenie,
że wróblem wyfrunąwszy może gołębiem wrócić.
Ta postanowiła
eskalować i gołąbek pokoju był zdecydowanie poniżej aspiracji
wielkomocarstwowych Jej Wysokości Plotki. Ptak MUSIAŁ być koronowany, choćby z
nieprawego pochodził łoża. Na początek plotka postanowiła objąć ramionami
(przepraszam – skrzydłami) równik i pogrążyć go w mrokach maści karej. Nie
potrafię definiować widma światła wystarczająco zrozumiale, jednak wydaje mi
się, że czerń, to zaprzeczenie idei istnienia, punkt zerowy skali. Powyżej tego
bezwzględnego zera zaczynają się rodzić fale barw, dźwięków i zapachów.
Zaczynają się rodzić zmysły, które w czerni usychają, jako bezzasadne. Nasiona
w jałową glebę rzucone i czekające na olśnienie. Na słońce. Być może
antymateria gromadzi się po drugiej stronie czerni, tym odkurzaczu mordami dziur
kosmicznych zasysających nawet niepojęte. Powiem otwarcie – bałbym się połknąć
grawitację, a dziurom nawet się nie odbija po takiej przekąsce i rozglądają się
za wykałaczką, żeby w zębach podłubać.
Jako
jednostka aspołeczna, niewdzięczna i przejawiająca apetyty rewanżysty, w
niedoskonałości ziemskich nocy zawzięcie przygotowywałem się, dokształcałem,
werbowałem wiedzę tajemną i mrzonki, żeby ucieczkę uczynić nie tylko skuteczną,
ale dotkliwą dla ciemiężcy. Knułem. Schodziłem do podziemia, żeby się ukryć
przed ciemnością i tam zapłonąć słusznym gniewem. Powoli i niepostrzeżenie.
Dyskretnie. Po angielsku. Łajany i napominany, wyszydzony. Schodziłem. Dniem i
nocą, wsparty o betonowe ściany zapuszczonych więzień przemierzałem
przestrzenie w krokach mrówczych, w atomowych czkawkach przeskoku elektronu. I pięści
zaciskałem mocniej niż zęby, aż w poduszeczkach dłoni trwale wydrukowałem
Braillem bezsłowny protest krzyczący przesłanie. Dość!
Trudno
walczyć z mrokiem, z czernią nieskończoną i z początkiem skali. Trudno broń skuteczną
znaleźć, żeby mieć choćby iluzoryczne szanse powodzenia. Bo samobójców było już
wielu i nikt wrócić nie zdołał. Szukałem słabości. Drgnięcia opasłego cielska,
skrawka ziemi niczyjej, z której mógłbym desant poprowadzić, albo choć
przyczółkiem osiąść jak jakiś pionierski mech atakujący przestworza z wysokości
poroża renifera, gdy ten zwiedzał będzie tereny nieosiągalne dla botaniki, by
zacumować na posiwiałym od mrozu głazie, czy szkielecie polarnego niedźwiedzia,
z nadzieją na pocałunek słońca, by przetrwać kolejny rok. Szukałem idei, dzięki
której przynajmniej niepewność posieję.
Skali
barw jakoś nikomu do głowy nie przyszło wyprostować, żeby znaleźć oba końce.
Zabawa w ideały pochłonęła odkrywcę i zapiął życie w ideał koła, gdzie barwy prymitywnie
przesiąkały się wzajemnie, starannie pomijając kwestię czerni doskonałej, mamiąc
publikę zalążkiem szaleństwa w obliczu siedemnastu miliardów odcieni zieleni,
czy brązu. Ja rozpiąłem pas i od zera zacząłem układać chaos rozmaitości. W
mojej biblii na początku była czerń, a za nią w wyniku niepojętych zdarzeń
rozsypały się trociny barw paletą bogatszą od słownika. I trzeba bardzo
subtelniej kobiety, żeby ponazywała własnym czuciem widziane. Nie katalogiem
RAL, skalą RGB, lecz duszą i mniemaniem. Układałem puzzla długo i wciąż
strącałem w niebyt własne próby, tak były nieudolne i żadnej nadziei nie
zostawiające. Klocków więcej, niż drobin kurzu leżała w bezładzie i tylko czerń
przyssana do początku skali naigrywała się z sąsiadów.
Miałem
się już poddać, kiedy sąsiadka przyszła po przysłowiową szklankę cukru, dziecię
zasmarkane na biodrze niosąc. Myśli miałem rozpierzchłe po wszechświecie barw,
więc trwało nim znalazłem w głowie pojęcie „cukier”, nim zlokalizowałem umysłem
kuchnię, szafkę, torebkę. Sąsiadka widząc moje rozproszenie dziękowała dłużej,
niż dziękują politycy przed wyborami i bezskutecznie szukała w moich oczach
duchowej równowagi, a może czegoś więcej niż garści kryształów? Nie wiem, bo
zaprzątnięty knuciem nie zwróciłem uwagi na feromony, które spod niedopiętego szlafroka
pełnymi eskadrami być może atakowały mnie usiłując przebrnąć szczelną tarczę
roztargnienia. Ale…
Narybek
pozostawiony samopas na dywanie, z braku lepszych pomysłów i z nieświadomości dokleił
ciąg dalszy. Trochę go opluł, lecz ułożył puzzla i zanim go zburzył rechocząc
złośliwie, wylądował tam, gdzie wylądowałbym ja, gdyby stać mnie było, by się
ślinić za dziecinną wskazówką do pełnej, ciepłej piersi. Niestety. Albo mnie
przerosło, albo już tak byłem przesiąknięty ideą. Ekstremista. Fanatyk. Matka
podwiesiła geniusza od idealnej skali kolorystycznej na biodrze i poszła, a ja
ledwie cierpliwość utrzymałem w sobie, żeby drzwi zamknąć za nimi. A potem?
Ryknąłem pieśń tryumfu! Chyba tak ryczą zwierzęta spełnione. Kolory tkwiły
sztywno niczym nity w konstrukcji wieży Eiffla i brakowało tylko jednego
klocka, aby wzór dopełnić. Koloru nieskończoności. Drugiego końca skali
poczętej w czerni.
Już
wiedziałem jak mam się odgryźć! Jak walkę rozpocząć i jak domknąć dzieło
genialnego gówniarza. Skąd wiedział? Kto mu pomógł i drogę pokazał? Nawet w
ferworze entuzjazmu pytania kłębiły się we mnie. Ale wiedziałem, co muszę
zrobić – muszę się stać PRZEŹROCZYSTY! Jak najszybciej. Póki sił do walki z
czernią mam wystarczająco. Usiadłem na dywanie i gapiłem się na niedokończony
ciąg barw. Długo dumałem, zapomniałem się, zasnąłem, straciłem przytomność –
nie wiem – popadłem w stany odległe od fizycznego, gdy ktoś mnie popchnął…
Popchnął
mnie i wpadłem w szereg. W kolory. I stanąłem w tym szeregu na szarym końcu… na
końcu przeźroczystym. W nieskończoności stanąłem i dopełniłem wzór… Mną… I nie wiem,
kto wygrał, bo jestem na swoim miejscu. Tak długo, aż ktoś stłucze układankę.
Ale wiem, że jestem u siebie.
Toś wymyślił...
OdpowiedzUsuńdla odmiany, żeby nie wpadać w rutynę. schować się pośród kolorów świata. i być jego częścią.
UsuńCałkiem nie wiem, co powiedzieć.
Usuńto bardzo źle?
UsuńW każdym razie nie najlepiej.
UsuńTo może pójdę poczytać nowy post.
powodzenia.
Usuń