Kreślę
na ścianie znaki. Na razie bezmyślne i cegłą dziergane na rudo pośród szarości
oceanu świata otynkowanej elewacji z oficyny. Takiej studni, do której słońce
zagląda tylko na jedną chwilę, marszczy nos i ucieka. Wilgoć, grzyb, śmieci i
ściany śmierdzące moczem. Ponoć posterunkowy zajrzał tu jakieś piętnaście lat
temu, bo pośród śmieci leżały porzucone zwłoki – też śmieci, tylko trochę
inaczej śmierdzące w trakcie rozkładu. Szczury nie zdążyły dokończyć posiłku, gdy
policja go odebrała na sekcję, a po wszystkim zapomniała oddać. W takich
miejscach czas zatrzymał się zaraz po wojnie, ale nie wszyscy zdążyli usłyszeć
komunikat, że już po wszystkim. Albo nie zrozumieli przekazu.
Dlatego
tu nie obchodzi się święta niepodległości, tylko wciąż żyje w podziemiu. I
Polska Walcząca z kotwicą jest symbolem świętym, malowanym pod osłoną nocy na
paluszkach, pod groźbą serii karabinowej. Przez małolatów, którzy zamiast
zarostu golą pryszcze. Ktoś wytrzepał kubełek ze śmieci wybijając północ
kurantami pochodzącymi z ocynkowanego wiadra dzwoniącego o parapet. W
odpowiedzi, zamiast echa, z nieba spadł deszcz obierków różnokolorowych, niedopałków,
kapsli, strzępów papieru – znak, że do zimy jeszcze brakuje – zimą zamiast do
studni śmieci powędrowałyby do pieca. Takiego na węgiel, choć węgla dawno nikt w
okolicy nie widział. Jakąś parkową ławkę rozczłonkowaną na drobne, palety
rozbite młotem, czy chyłkiem wyciętą robinię z sąsiedniego podwórka, to tak. A
robinia na swoje nieszczęście wyrosła, bo tam słońce zaglądało na całe cztery
godziny latem. Nie na jedną jak tu. Dziś po robinii został nierówno urżnięty
pieniek i kilkoro zasmarkanych dzieci bawi się w Robinsona Crusoe przepychając
się na wyspę pnia bez litości. Nikt nie chce być Piętaszkiem.
Bazgrałem,
bo cegła wilgotna i malowało się łatwo, jak kredą po tablicy. Kurz sypał się
pod nogi bez przeszkód. Studnia była zbyt mała, żeby wiatr miał się gdzie
zmieścić. Tu? Można było samobójstwo popełnić skacząc z dachu, albo z okna na
klatce schodowej – tego samego, które szyby straciło tak dawno, że
wyszczerbione resztki czas zdążył wygładzić. Przyszedł taki jeden, co nogę ma
krótszą – sam nie wiem, czy matka zbyt intensywnie chlała, czy jakieś zakażenie
poszło? Załapał się na akt łaski i państwo mu nogę zafundowało, ale wyrósł i na
poprawę się już nie łapał, więc kuśtyka teraz. Znaczy – nie dokładnie teraz, bo
teraz, to oddaje nadmiar wypitego piwa. Najwyraźniej miał dobry dzień i gdzieś
w centrum użebrał na tyle, żeby zostać mesjaszem i prorokiem – dwa w jednym.
Głosi prawdy wieczne i cierpi za miliony. Teraz już trochę mniej, bo podgrzane
organizmem piwo znajduje ujście pomiędzy nerkami, a gruzem i śmieciami. Do
jądra ziemi, do wód podziemnych. Do interakcji z niepokalanym jeszcze oligoceńskim
ujęciem głębinowym.
- A ty co? –
zapytał mnie, kiedy ściana opiła się już na jego podobieństwo i chwiali się
wespół, bez trudu łapiąc synchronizację, za to z pionem jakoś nie mogli znaleźć
wspólnego języka – List do Baśki piszesz? Ona dzisiaj poluje w parku. Przecież
wypłaty dzisiaj poszły, to i ona poszła, bo na zeszyt przecież nie daje, a
żniwować kiedyś musi. Zamiast pisać, trza parę groszy uciułać i iść jak po
swoje. Przecież nie odmówi, bo to byłby pierwszy przypadek w historii świata.
Filozofię
gościa można było przewidzieć, ale on już walczył z insektami i nie zapinając
rozporka usiłował jednocześnie podrapać się po nosie i rozporku. Taki jednoręki
bandyta, bo drugą ręka pilnował, żeby się ściana nie wywaliła na zbity pysk w
te zaszczane gruzowiska, bo gotowa nie wstać już nigdy.
- Baśka… -
pomyślałem rysując kolejną kreskę na ścianie – Baśka, to zanim uzmysłowiła
sobie, co to majtki, to już ich nie potrzebowała wcale. Od tego zdejmowania i
zakładania pruły się na niej zbyt szybko, więc zrezygnowała zupełnie.
Nieekonomiczna inicjatywa przegrała z codziennością. A i wietrzenie jest jakąś
formą higieny. Przynajmniej dla użytkowników, którzy zachowali resztki węchu,
bo psy, to Baśkę omijały tak szerokim łukiem, jak architektura pozwalała. Ale
miał rację kuternoga – Baśka gdzieś tu zawijała, gdy instynkt i nostalgia
przypomniały jej słowo DOM i rezygnowała z kapitalizmu na rzecz sentymentów.
Nie za często, ale jednak zdarzało się.
Kuternoga
odszedł w synkopach gasnących, przez bramę przechodnią dla swoich, widząc, że
towarzysz ze mnie lichy i nawet na kielicha go naciągnąć nie chciałem. Poszedł
szukać rozmowniejszego towarzystwa. A może i Baśki, skoro sobie o niej
przypomniał? Baśka miała lepszy czas, kiedy znalazła „sponsora”. Starszy był,
ale zasady określił jasno, że ma być jedynym konsumentem. I trochę odkurzył to
nieszczęście życiowe. Ale Baśka za długo nie wytrzymała, bo ją niosło z niedosytu
i znów psy zaczęły chodzić po łukach ilekroć się pojawiła na firmamencie
lokalnego życia.
Kreśliłem
własną bezradność w tym tynku, który tu i ówdzie zaczął się sypać odsłaniając starożytny
schemat układania cegieł, schroniska mrówek i pajęcze sezamy. Cegła wypiła mi
wilgoć z palców, aż stały się szorstkie i nieprzyjemne w dotyku. Ktoś zarechotał
ochryple, kto inny wypuścił w noc wiązankę tak soczystą, że gwiazdy zaczęły
spadać z sufitu zarażając się chorobą Perseid. Wrezszcie ktoś zwymiotował.
Sałatka warzywna – no tak… z sobotniego rosołu zostały warzywa… To taki żeński
sposób na odtrucia alkoholowe. Już do pierwszej flaszki ląduje na stole sałatka,
a resztę zrobi czas. Warzywa cierpią na nietolerancję alkoholu i usiłują
uciekać ze wspólnej celi. Często skutecznie.
Marchewkowy
deszcz z zielonym groszkiem zdążył już ostygnąć i zabić się ze wstydu, bo
odgórny rechot stał się zbiorowym, anonimowy prorok ogłosił nieśmiertelną
prawdę, że „alkohol jest zbyt drogi, żeby go oddawać” i wreszcie zapanowała
cisza zbełtana tylko łopotem nietoperzach skrzydeł. Skrzydła małe i wysoko nad
studnią, w której kończą się nieistotne życiorysy nie miały większego wpływu na
teraźniejszość miejsca i moją. Nie było „efektu motyla”. Byłem ja, ta cisza i
noc, a nietoperz obżerał się owadzim sushi. Stałem ze swoją kredką w wysuszonej
dłoni i czekałem natchnienia, żeby dokończyć obraz, który powołałem do życia
bezmyślnością. Ktoś krzyknął przez sen ostrzeżenie, a ciemność skuliła się w
sobie i zadrżała, tak emocjonalnie naładowany był głos śpiącego. W jednym z
okien zabłysła bezsenna gwiazda żaru z papierosa i chciała swoim ciepłem
podzielić się ze studnią, lecz przepadła wobec zimnej obojętności.
Patrzyłem
na obraz. Niedopowiedziany, nieoczywisty, ręką szóstego zmysłu obwiedziony
pędzlem adekwatnym do płótna. Patrzyłem w zamyśleniu, a ze ściany patrzyła na
mnie wilkiem niedokończona twarz. Cerę miała pokancerowaną, szorstką jak tynk i
spękaną wiekiem. Patrzyła z wyrzutem na mnie i dopominała się wzrokiem, żebym
ją dokończył, a ja… Ja zamiast poddać się instynktom zacząłem myśleć, aż twarz
mnie sklęła wniebogłosy, gdy zbliżyłem się z ogryzkiem cegły do portretu. Nie
wolno tak! Była ideą, która się ucieleśniła przedwcześnie, ale została wizją
nieskończoną. Na strychu ostatni raz zatrzepotał czarno-biały gołąb. Agonią, bo
dopadły go jakieś bezdomne koty, a on spał za mocno i ćwierć sekundy zbyt
długo, żeby uciec. Twarz trzymała mnie wzrokiem i nie pozwalała na udawanie.
Chciała czegoś więcej, a ja nie umiałem ani odejść ani dokończyć dzieła.
Stałem
ze wzrokiem wbitym w nocną ścianę miejsca, którego chcą się wyprzeć wszyscy
poza tubylcami. Patrzyłem na zapomnianą opowieść muru i niedokończoną
przyszłość twarzy. Znowu się nie udało. Bo mi nie udaje się nic. Nie potrafię
skończyć żadnej czynności, która składa się z więcej jak dwutaktu. Gubię rytm,
tracę zmysły. Twarz kipi czerwienią. Bordem i pomarańczem schnącym.
Wściekłością niemą kipi, bo chyba nie zdążyłem warg rozłączyć i teraz grzmieć
może tylko marsem na czole i wzrokiem. Westchnąłem. Pora ponieść konsekwencje.
Wyciągnąłem dłoń i z obawą i ceglaną kredą rozdzieliłem wargi…
Śmiech.
Pisk udawanego przestrachu i zwiastujący zgodę na więcej. Dużo więcej. Brama
przechodnia, chłodna i mroczna grała w ping ponga z każdym dźwiękiem i tłukła
nim o ściany i sufit bez litości. Baśka! W studnię podwórka wtoczyła się Baśka,
a wódka zdominowała nawet jej kobiecość. Ekstremalnie hodowaną, zapuszczoną, niezłomną
i nieskażoną środkami czystości. Za nią toczył się bęcwał o urodzie śnieżnej
kuli z wąsami i łysiną coraz odważniej penetrującą głowę.
Kiedy
mnie dojrzał, a przynajmniej usiłował skupić wzrok na miejscu, gdzie według
jego percepcji stałem, wielkopańsko pozwolił mi „spieprzać”, gdyż zamierza
„konsumować” i woli to robić (za podszeptem śródnocnej damy) w konkurencyjnej
niszy ozdobionej intymnością mojej nieobecności. Zanim zdążyłem usta otworzyć –
eskalował emocjami. Brama również. Okazało się, że Baśka przyszła tu stadem,
którego była przewodnikiem. W studni miała się odbyć multisesja na skrzypaczkę
solo, lecz stado potulnie czekało na wezwanie. Naleganie i nienawiść w oczach
pana kulistego i niecierpliwe, złośliwe pokrzykiwania z bramy…
Baśka…
Właśnie oparła dłonie o ścianę zamykając oczy obrazu. Rozstawiła nogi i wypięła
się. Kulisty odepchnął mnie zamroczonego procesem twórczym, a spódnicę Baśki powiesił
jej na łopatkach w akcie równie istotnym. Poszedłem, zanim pierwszy raz
krzyknęła, ale jej krzyk gonił mnie dłużej, niż moje łzy szukały ujścia. A
przecież miałem rozmawiać z twarzą… Zdążyłem nawet rozchylić im wargi, żeby
mogły mówić wyraźniej… Szkoda cholera… Szkoda…
Agnieszka Osiecka mi się kołacze i to chyba jej słowa:
OdpowiedzUsuń"W powietrzu wyrzeźbiłam twoją twarz...
lecz tego wdzięku, który w sobie masz,
nie odda pędzel, węgiel ani gwasz..."
Nie pamiętam czy zdążyła dokończyć dzieło.
nie będę udawał,ze wiem, albo się domyślam.
Usuńnawet jeśli, to dzisiaj już pewnie nie jest tym samym, czym było.
Co takiego miała w sobie Baśka, ten substytut kobiety z którą można by spędzić życie, że stała się przedmiotem zainteresowania przyszłego(?) artysty?
OdpowiedzUsuńBaśka, to zwierzę. szczere i bezwzględne. silne wobec słabych i słabe, gdy trafi autorytet. artysta zazwyczaj ma charyzmę, która czyni go wodoodpornym.
Usuń