poniedziałek, 18 lutego 2019

Dylematy.


Wciąż mi się wydaje, że tracę łączność z rozsądkiem i zaprzątam sobie umysł pytaniami, na które trudno mi odpowiedzieć. Sam siebie oszukuję, uzasadniam nieszczerze, jednak oszukać własną głowę, to zajęcie dla bardzo wyrafinowanych umysłów. Nie dysponuję potrzebną subtelnością – najwyraźniej pośród przodków zbyt wielu stało twardo na ziemi i to zapewne bosą stopą, gdyż obuwie przewidziane było tylko po to, żeby Boga czcić z czystymi stopami, a i to nie za często. Może wręcz ono było czczone i stawało się wiekuistym opłatkiem przekazywanym z pokolenia na pokolenie?

Gmeram w tej mojej pamięci, jakbym od niechcenia w second-handzie szukał okazji za trzy grosze, a ilekroć coś w dwóch paluchach na światło dzienne za uszy wyciągnę, to twarz mi się wyciąga ze zdziwienia, psując greckie postulaty proporcji i piękna. O ile w ogóle o pięknie można mówić, w przypadku czegoś, co jest paszczą plebejską poddaną nietłumionemu zdumieniu. Ja wiem, że filozoficznie rzecz ujmując szpetota jest niezbędna, żeby piękno mogło się pławić w majestacie i dzień bez nocy przestałby się pysznić kolorami nie mając punktu odniesienia. Nawet Bóg potrzebował Judasza, żeby na jego tle móc zajaśnieć niezłomnością i istnieje przynajmniej domniemanie, że bez niego nie osiągnąłby doskonałości godnej dwóch tysiącleci czołobitnych psalmów.

Na podwórku pełnym porzuconej materii pachnącej raczej mniej niż pięknie wyrosła hałda węgla. Bez sejsmicznych ekscesów, bez procesów górotwórczych, w typowej dla geologii stateczności. Ze swoją Czomolungmą mierzy się pan, mający herkulesowe przygody tak daleko za sobą, że prywatny pamiętnik zetlał mu zupełnie, a słowa drżą z obawy, że nikt im nie uwierzy. Pośród kancer pradawnej epoki matuzalem poci się przędąc obelgi żarliwsze od słońca bezwstydnie przyglądającemu się parcelacji gołoborza. Himalaje sięgają panu najwyżej do nosa, i to wyłącznie dlatego, że organizm wyeksploatował kręgosłup, a reumatyzm pogłębił jego skłonności do trwałego poddania się sile ciążenia. Głowa zbyt ciężka do noszenia przez tak kruchy organizm.

Pan w porywach optymizmu dociągnął szuflę na odległość stopy od górotworu i przystąpił do kontemplacji. Rozpoczął (jak sugeruje Budda) od wyrównania oddechu i oderwania się od pochopności doczesnej). W tym czasie zaniepokojona bezruchem pani rzuciła haczyk zapytania z czeluści okna trzy kondygnacji nad poziom podwórza (npp – wysokość względna nieznana nauce poza zaściankiem). Mogła rzucić wzrokiem, ale czuła sentyment do gałek ocznych, które może i niewiele widziały obecnie, ale wciąż żyli tacy, którzy daliby się pokroić, że pozostały niebieskie. Teraz – blado-niebieskie, z wielkim naciskiem na blado, co wcale nie zwiększało zasięgu kontrolowania trójwymiarowej przestrzeni (objętości?).

Pan w obliczu haczyka usiłował i nawet skłonił lemiesz łopaty, żeby zaśpiewała na krawędzi gołoborza, jednak lemiesz w drżącej dłoni krygował się i bezwstydnie wypierał talentu mu przypisanego z wciąż ważnym certyfikatem unijnym pyszniącym się gdzieś na stylisku. Drewno schodów skrzypiało swoje codzienne utyskiwania, kiedy schodziła z pękatym kubkiem parującej herbaty. Schody po dwakroć od niej starsze, lecz przecież dla drzew sto lat nie jest weselnym toastem, lecz obelgą, szyderstwem niedorostka. Dzień dojrzewał, pani schodziła na poziom ziemi i pewnie miała ze sobą torbę na zakupy, bo nie można marnotrawić sił nadaremnie. Schodziła znacznie wolniej niż promienie słoneczne, niż kurz i zeszłoroczne liście wydłubane przez wiatr z jakiejś nieczyszczonej rynny. A jednak schodziła, chociaż herbata w kubku chciała zostać na górze i bezwzględnie zostawiała upalny aromat na mijanych kondygnacjach.

Chciałem tego widoku, ale oczy usiłowały pokryć się mgłą, a w głowie rosły pytania nieustająco. Zapaliłem papierosa. Dym popłynął na czołowe zderzenie z szybą i przegrał. Nie szkodzi. Wzrok poprzez dwa pryzmaty wody i gazu zanim doszły do obrazu na szkle okna zabarwiły go moim chceniem. Na szybie kotłował się stygnący dym, za oknem świat zamarł. Z Czomolungmy oderwał się jakiś fragment i grzechocząc poleciał na łeb, na szyję. Zanim umarł, życzyłem mu przeźroczystości. I Matuzalemowi też życzyłem, żeby ów fragment umarł niczym Feniks, rodząc prawowitego syna Koh-i-Noora, który mając w tle dumnych protoplastów wyrośnie potężniejszym, mając zapewniony start z tak wysokiego pułapu.

Tak bardzo chciałem, żeby mu wpadł do wiaderka, do piwnicy, w oko… Żeby pośród gołoborza zasnutego mrokiem zabłyszczał, że niemal widziałem, jak się stacza w czeluści piwnicy. Pani właśnie osiągnęła ziemską wysokość, a herbata temperaturę podłoża, kiedy okruch katulał się w mrok piwniczny. Być może (poza sroką) byłem jedynym, który dostrzegł staczanie się tłustego blasku, być może był to omam, który miał mnie wyzuć z cech ludzkich i skłonić do działań ekstremalnych, albo oszołomić do bezwładu. Nie wiem. Sroka z pogardą patrzyła na węgiel, bo piórka miała czarniejsze, czystsze i nawet błyszczące prawie jak syn Koh-i-Noora, który skręcił właśnie kark w piwnicy pełnej stęchłych pajęczyn, butwiejących kartofli i kisnących w zapomnieniu słoikach ogórków, fasolki, czy buraków.
Wtulili się w siebie, a węgiel niepostrzeżenie usiłował osiągnąć okres połowicznego rozpadu – nie z litości, lecz dla własnych, egoistycznych celów. Każdy chce spać. A potem pani poszła kupić pęczek koperku, cztery ziemniaki i dwie mandarynki, z tej skrzyni, gdzie leżą owoce zbyt miękkie, by dożyć zamknięcia sklepu i rano szczury i wrony dostałyby je darmo z dostawą pod nos/dziób, czy wręcz mordę. Pan wciąż umiał trzymać kubek i miał w tym większą wprawę niż ze styliskiem łopaty, a ja zgasiłem papierosa na szybie niewzruszonej i bezdusznej. Ani zaćwierkała. Westchnąłem o raz za dużo, żeby mgła dłużej stała mi na drodze i zapytałem. Nie wiem kogo, bo szyba odbiła te pytania prosto mi w twarz. Nie byłem gotów stawić im oporu. Dopadły mnie, jak wściekłe psy sukę w rui. Jak pyłki topoli alergika. Jak… Jakbym sam siebie dopadł i za gardło złapał. Nikt nie jest w słowach tak bezwzględny dla mnie, jak ja sam. Tylko mnie stać na tak wiele, żeby samego siebie odrzeć z pozorów i ukamienować bez litości. Znam słowa, które ropieją, nim celu dosięgną, a potem z zajadłością zarazy wgryzają się w ciało i pokonują wszelki opór.

- Dlaczego brudny, czarny węgiel? Skoro diamenty są czyste, skoro płoną doskonalej, skoro więcej ciepła dadzą i mniej śmieci? Przecież mógł… Cóż to dla Boga…

- Dlaczego paliwo jest tak głęboko ukryte? Człowiek nie potrafi gryźć ziemi niczym dżdżownica. Może to nie nasze? Może trzeba szukać płycej? Na wysokości nosa?

- Dlaczego nie ma dwóch słońc, żeby nie niszczyć ziemi kopiąc jak pies, usiłujący zasypać czymkolwiek własne ekskrementy, żeby stały się pożywką łańcucha życia, a nie tylko chwastem, śmieciem, uciążliwością złapaną w paragrafy gróźb karalnych?

- Dlaczego zimą jest za zimno, a latem za ciepło? Po co ta odmiana, sprzeczna z ekonomią, z przyzwyczajeniem? Rozmaitość, która boli, doskwiera –jednych bardziej, innych mniej, ale jednak boli wszystkich. Nie dało się tak prostego problemu rozwiązać?

- A złoto? Ludzie wysysają je z najbardziej niegościnnych zakamarków, żeby zrzucić na hałdę w innym miejscu i pilnować zajadlej, niż czyniłby to brytan wygłodzony i nauczony mowy nienawiści. Tylko patrzeć, jak przyjdzie dzień, kiedy maszyny rozbiorą ziemię i posortują na pierwiastki i zamiast raju będzie wielki magazyn pierwiastków – pospolitych i śladowych. Rzadkich, gęstych i nietrwałych. A wszystko z metką i nadzieją na „Czarny Piątek”, gdzie za pół ceny można będzie kupić to wszystko, co z piwnic się wymiata w mozole klnąc, że znów dzień mija nadaremnie, a chaos rozpanoszył się i nadal jest głodny.

- A…

Pytania zaczynały się rozpełzać niczym zawartość puszki Pandory. Przydałby się ktoś, kto powie „DOŚĆ!”, albo wyjaśni – jak dziecku. Bo pytać jest łatwo. Łatwiej niż odpowiadać. Niż zrobić cokolwiek. Choćby w milczeniu.

2 komentarze:

  1. Ludzie gromadzą wszystko...
    Nawet pytania

    Wbrew zasadzie zdrowego rozsądku kto pyta nie błądzi można pobłądzić

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pytania są łatwe w transporcie. tylko z ekspozycją kłopot.

      Usuń