wtorek, 19 lutego 2019

Polowanie.


Słowa gasną, jak gwiazdy na jeziorze, kiedy tuman niskich chmur przekrada się po omacku gdzieś zza horyzontu. Bladozielona iskra świetlika kołysze się na żyłce odprowadzonej długą wędką nad wodę. W szuwarach szepczą coś nocne skrzaty, pająki bez niepokoju kołyszą się na zbyt długich nogach, w rytm narzucony trzcinom przez wiatr i przyglądają się łupom dojrzewającym w kokonach lepkiej nici. Coś ucieka przed głodem szczupaka, płosząc ciszę ogonem bijącym o powierzchnię, szopy pracze nadstawiają ucha, żeby przechwycił zdobycz wraz z myśliwym. W gałęziach sytych drzew drży nocnym powiewem pliszka – może śni się jej ten biało-czarny rozbójnik wiecznie wykradający jaja z gniazda, nie bacząc na desperację rodzicielskich, samobójczych ataków. Ziemia sapnęła pod racicami, złamana gałąź eksploduje krzykiem przerażenia. Wiatr czochra się w szuwarach i liczy orzechy na leszczynach. Nigdy mu się rachunek nie zgadza, bo łapska ma niedelikatne i zanim skończy, strąci to i owo. Albo larwy much wygryzą miąższ słodki, choć jeszcze niedojrzały. I on i one.

Brzeg nasiąka wilgocią i studzi ciało, zmuszając je do szukania ciepła gdzieś w sobie. Oczy usiłują wydłubać z czerni chociaż kontury, dowolne znaczenia, ale tylko świetlik blado kołysze się w lustrze wody oddychającym pulsem wiatru. Spłoszony ptak szamocze się w gałęziach i pewnie jest kompletnie zdezorientowany, skąd atak nadszedł i czy w ogóle. Nietoperze zlizują plankton z nieba zbyt wolno. Nad świetlikiem kłębi się obłok drobnicy, pośród której furkoczą skrzydła tłustej ćmy. Noc zachłanna, wszechmocna otula płaszczem każdy, nawet najchudszy życiorys. Łapserdaków i rzezimieszków, świętych i tych, którzy czekali jej, by powić miłość naiwną, bezgrzeszną, piękną. W starych dziuplach grzechocze narybek, seniorzy pierdzą i wzdychają do minionej doskonałości, zaskrońce przytulają własne, aksamitne ciała zwijając się w sprężynki ściśnięte szczerą modlitwą o przetrwanie. Nawet, jeśli coś zachichocze ponad wodą, to odległość przepoczwarzy dźwięk, obarczy jarzmem karykatury, albo nasączy lękiem zrodzonym w zakamarkach duszy, która nie wierzy, lecz się boi, bo może nie miała racji i lepiej było uwierzyć.

Na krańcu nieskończoności płonie radość wielu. W żółto-pomarańczowych jęzorach ogień wspina się na cienie buków i pewnie chciałby na niebie namalować demony, jednak cienie kładą się szarością na czerń granatową od natężenia i nie widać ich wcale. Może i lepiej, bo nocą demony potrafią podziurawić sumienia na wylot. Taflą wody, niczym zmarszczki sunie radość wzmocniona wódką, wiją się splecione żywiczną lepkością aromaty mięsa skwierczącego gdzieś daleko, lecz i tu pobudzając soki żołądkowe do furii. Daleko od harmidru pomarańczowy ogień punktowo przecina noc żarem papierosa, jakaś latarka, chyba rowerowa kolebie się na wykrotach, uwożąc dwa przytulone ciała tak dalece, żeby mogły bezwstydnie wykrzyczeć sobie wzajem dźwięki nieznane słownikom. Żeby w noc tylko ubrani mogli grzać swoje ciała oddechem pospiesznym, odbierającym rozsądek i prowadzącym w kosmos emocji nieskażonych oszustwem.

Za lasem, a wiem, że gdzieś tam trwa, sapał jakiś spóźniony pociąg, lecz on na poręczach szyn zagubić się nie może, więc mozoli się wioząc sennych pasażerów, nocnych czytaczy książek wystarczająco lekkich, żeby posapywanie nie stanowiło przeszkody w zrozumieniu treści, albo przynajmniej nie miały znaczenia. Samolot do raju usiłował podzielić niebo na części dysząc żarem płonącego paliwa jonizującego powietrze, lecz stąd był zaledwie ważką, mającą na skrzydłach zaledwie po jednej kropce – zielonej i czerwonej. Niczym jętka jednodniowa zniknął, lecz to, że był, stanowiło sugestię, że kolejne jętki, są kwestią chwili. Uszy zwiotczały, gdy wiatr stanął na palcach i w zachwycie umilkł. Wiatr stać na podobne gesty, ale nigdy za darmo. Gdzieś całkiem niedaleko zabłyszczały blade pośladki, roześmiane swawolą, wzajemnością, bezkarnie zanurzające się w toń niepoznaną. Na chwilę, wraz z wiatrem umilkli, kiedy pchany elektrycznym silnikiem jacht ze zwiniętymi żaglami przepłynął z godnością Latającego Holendra. A potem wrócił śmiech i wiatr i noc trwała całkiem-nie-nadaremnie.

Świetlik zdechł i kołysał się smętnie na żyłce, a ja nie wiedziałem, czy chcę kolejnego pozbawiać energii. Patrzyłem, jak dogorywa, jak wiatr usiłuje wykrzesać z niego resztkę koloru, żeby ją pożreć w swojej zachłanności. Nikomu nie odpuścił. Dwa sztylety reflektorów samochodowych rzuciły się na skraj jeziora i chlastały je bezmyślnie. Jezioro milczało, a silnik jęczał i rzęził, aż umarł pod omszałymi olchami i kłapać zaczęły drzwi, żeby wypuścić dusze stłoczone wewnątrz. Dusze były rozemocjonowane, wulgarne i agresywne. Stemple dźwięku zatrzaskiwanych drzwi piętnowały niebo stygmatami, które wiatr koił i głaskał, przepraszał i starał się za adwokata robić. Adwokata diabła. Chyba, ktoś tam, wysoko, mu uwierzył i dał szansę, bo poleciał do tych głosów mnie zostawiając w spokoju. Nawet szuwary znieruchomiały, a lustro wody wygładziło się. Bez świetlika nie widziałem uśmiechu, ale zapewne tam był. Powinien być.

Siedziałem na brezentowym krzesełku urągającemu mojemu zapleczu. Nawet dziecko czułoby się nadmiernie wyposażone na podobnym zydelku. Na szczęście, wraz z wiatrem zanikł czas. Może miał randkę w krzakach, może po drugiej stronie jeziora dziać się zaczynała HISTORIA? Nie takie tam bajanie pośród mroku, tylko zalążek dzieła godnego encyklopedii, albo choć szeptów rzucanych w zaufanym gronie, bądź legend bajanych przy ogniu, gdy na dnie kubków zastygać będzie smród samogonu, a w ogień kapną skwarki oderwane głodnym jęzorem ognia. Czas bezszelestnie uciekł i nawet całusa na dobranoc nie zostawił. Tylko chłód. I wilgoć protestująca przeciw grawitacji i wspinająca się na przekór. Buty już zżarła, a teraz trawersem, poprzez łydki usiłuje pokonać ekspozycję i wyjść na płaskowyż kolana, żeby stamtąd zaśpiewać pieśń tryumfu. Bez zabezpieczenia, bez gwarancji i ubezpieczenia.

Siedziałem pośrodku niczego i ostatnie odniesienie do kierunków przestrzeni skwierczało dogorywając, a przede mną pustka nieskończona. Pode mną grawitacja w skisłym błocku, a nade mną firmament – zbyt odległy, żebym się przedarł do tamtej rzeczywistości. Wisiał, zasłonięty zawistną chmurą i tylko skowytem wilka mogłem się nań powołać. A nie wiedziałem, czy chciałem się powoływać. Zwinąłem żyłkę i to chyba wytrąciło wszechświat ze stagnacji. Zwijałem nieskończoność nicości, zwijałem mrok. Kołowrotek brzęczał jak dziecinny bąk w euforii, a mrok udawał niewzruszoną, granitową kolumnę. Wstałem. Nie wiem po co, bo mrok nie był kobietą, nie był nestorem, któremu szacunek chciałem okazać wstając. Wstałem, żeby nie siedzieć, bo krzesełko dość już pokancerowało moją stabilność największą. Osadzony w brzoskwini pośladków czułem spokój, jaki czuł niegdyś Budda, tylko mniej wyrafinowany w słowach. A teraz zachciało mi się pochopności, więc wstałem dać brzoskwini czas na regenerację. Zamiast tego… cóż – wstyd mówić, komarzyca dopadła mnie od zaplecza i realizowała własne chuci na moich miękkich tkankach, korzystając z okazji, że ręce miałem zajęte – zgwałciła mnie i krwawiłem zapewne, choć w czeluściach nocy nie mogłem wiarygodnie posługiwać się paletą barw.

Na haczyku wisiała próżnia. Bezgraniczna, ale spodziewana. Za to haczyk ściągnął na brzeg jeziora skraj nocy. Tłusty, czarny zalążek pulsujący zachłannością. Za nim, jak obrus ciągnięty za dowolną krawędź zmierzała ciemność. Na drugim brzegu, choć ogień przycupnął w popiele, zaczynały wynurzać się kontury krajobrazu. Pejzaż dopominał się o uwagę i z każdą chwilą stawał się bardziej zasadniczy, czytelny i jednoznaczny. Niebo pękło fioletami i rozrzedzało się do różów w tak wielu odcieniach, że nawet poeci nie znaleźli nazw dla wszystkich deseni. A potem, zza węgła widnokręgu łypnęło głodne, słoneczne oko. I zaczęło malować kolory. Wilgoć, dopiero co tryumfująca z wysokości kolan zaczęła pospieszną ewakuację, a droga powrotna była chyba jeszcze bardziej skomplikowana. Słońce dotykało wszystkich blizn pozostawionych przez noc. Ślizgało się po tafli jeziora z wdziękiem utalentowanego surfera, zerkało pomiędzy drzewa, w intymność namiotów…

Prześwietliło mnie, a ja poddałem się mu bez końca. Zamknąłem oczy, żeby je ośmielić, a ono drapało mi powieki, żeby jednak nie, żeby zobaczyć zachwyt w moich oczach, albo spalić mi wzrok, gdybym był niegodny. Wiatr, jak wierny pies roznosił kolory po świecie, jakby poranną prasę przed domem zostawiał, jakby aportem uzasadniał swoją niezbędność. Zamknąłem oczy pełne kolorów, na krzesełku zbyt małym, żeby miało się stać rajem. Cóż… Nie umiem chcieć mniej… Nawet jemu potrafię powiedzieć CHCĘ WIĘCEJ!

22 komentarze:

  1. Super. Cało... nocny spektakl pod niebem. Co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Też chcę więcej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatni akapit skradł moje serce:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. i teraz bez serca będziesz chodzić? współczuję otoczeniu.

      Usuń
  3. piękne słowa pisane - łączą ludzi pozornie dalekich od siebie...

    OdpowiedzUsuń
  4. Chyba tam byłam, bo pamiętam jezioro. Inne o każdej porze dnia, inne jesienią, inne latem. Jezioro jak kameleon, wciąż się zmienia. Pamiętam wędkę i żyłkę, którą zwijałam na kołowrotek. Wiatr był częstym gościem, rozdmuchiwał trzciny i moje włosy. Wierz lub nie, ale znam to uczucie jak za długo się siedzi na wędkarskim krzesełku, a czasami przyszło siedzieć parę godzin. ;) Pamiętam też reflektory samochodu po drugiej stronie jeziora, ogień i kąpiel nago w nocnej, czarnej toni pełnej raków. Zanim się weszło do wody trzeba było pomachać stopą lub kijem, żeby je przegonić. Jętki, ćmy, komary, ptaki, jeże i wiewiórki. Znam je wszystkie. Tylko te szopy pracze mi nie pasują, może ON był nad jeziorem w Kanadzie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. szopy są w Polsce. jednego widziałem, jak przychodził karmić się śmieciami i przechodził przez mój namiot. zdjęcia robiłem, bo całe stado czaiło się nieopodal.

      Usuń
    2. Serio? Chyba o tym nie wiedziałam. Bo w Kanadzie to one są jak w Europie koty, wszędzie ich pełno.
      A twój opis przepiękny, obudził we mnie miłe wspomnienia jak jeździłam z tatą wędkować.

      Usuń
    3. w zielonogórskim widziałem całe stado tych szkodników. leśniczy mówił, że przyszły z Niemiec do nas, a tam ktoś je przywiózł i pouciekało tałatajstwo. wybierają ryby z sieci, jaja z gniazd, tłuką leśną drobnicę wszędzie i zawsze. nie mają naturalnego wroga, a same są wrogiem wszystkiego, co dadzą radę złapać. Fuczał na mnie jeden taki stojąc parę kroków ode mnie i bać się nie zamierzał.

      Usuń
  5. Dziękuję Ci za chwilę bliskości z naturą - tak potrzebną w zagonionym świecie. Poczułam dotyk nocy, który potrafi być taki piękny i niezakłócony...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. noc potrafi dotykać bardzo miękko. pozwala schować się, jak w maminej spódnicy - wtulić się i być - tak po prostu, bez uzasadnienia.

      Usuń
    2. Noc potrafi dużo rzeczy wyjąć na powierzchnię wielkimi oczami. Niekoniecznie bezpiecznych i niekoniecznie chowając.
      Ale ta Twoja jest zachwycająca.

      Usuń
    3. cieszę się, że się spodobała - może przyniosła wspomnienia, obrazy, kogoś...

      Usuń
  6. Piękna próżnia … To powód dla którego biegam po lesie, zawieszając się na ciszy wiatru...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wczesnym rankiem kiedy noc całuje się z porankiem

      Usuń
    2. znakomicie. trzeba trochę samozaparcia, żeby wstać i wyjść w nie zawsze miłe zewnętrze.

      Usuń
  7. Niby jest statycznie. Niby nic się nie dzieje-ot, facet łowi ryby przed nastaniem świtu. Niby.
    I na pewno nie u Ciebie.
    U Ciebie jest wszystko: magia, dynamika, ruch, obrazy, dźwięki, zapachy...
    A przecież facet nawet ryby nie zdążył złowić...
    Wow!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie dzieje się - nie łapię ryb, choć wiem, którym końcem trzymać wędkę, a ryby uwielbiam.
      to kolejne opowiadanie o niczym. o kupnie bułki, o wyrzucaniu śmieci - wszystko jest tematem.
      mój ojciec mawiał, że jak ktoś potrafi pisać, to z książki telefonicznej zrobi pasjonujące dzieło - do tego chcę dorosnąć. dlatego z dowolnej czynności usiłuję wykrzesać odrobinę życia.

      Usuń
  8. Twój ojciec miał rację. Wielką sztuką jest pisać o niczym. Tobie się udaje. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. wciąż się uczę, a Ty jesteś łaskawa i przychylnym okiem zerkasz. dziękuję.

      Usuń