Zaułek,
ci co w nim mieszkali, zwykli nazywać nasz – tak po prostu. Nasz zaułek miał
oficjalną nazwę, jednak dawno temu ktoś zerwał tabliczkę, a o nową nikt się nie
dopominał. Kiedy miało przyjechać pogotowie i tak trzeba było wyjść na róg i
prowadzić karetkę gestykulując rękami. A kiedy nie było potrzeby, lepiej było nie
zdradzać przed obcymi tego miejsca.
W
zaułku nikt nie zamykał drzwi, bo nie było powodu. Sąsiedzi szanowali się i nie
pchali bez zaproszenia do innych. I tak wszyscy, wracając z miasta, siadywali
na zewnątrz. Już dawno temu na wniosek Ignacego zaułek został konspiracyjnie
zadaszony pleksą i dwa razy do roku solidarnie sprzątany, żeby nie tracić
światła przez kurz i opadłe liście, które wiatr ganiał nawet z parku leżącego dwie
przecznice od zaułka. Dzięki dachowi nawet w deszczową pogodę można było usiąść
z sąsiadami na kawę, partyjkę warcabów, albo brydża. Napić się kawy, względnie
dereniówki podczas jednej z wielu towarzyskich okazji. Magda czasami siadywała
ze skrzypcami i grała coś skocznego do tańca lub rzewnego, aby wspólnie
popłakać, czyszcząc oczy na bardziej przyjazne dni. Dzieciom czytało się
książeczki, których nie zabierało się stamtąd do domów, bo tu dzieci miały
więcej cioć i dziadków niż ustawa przewiduje i zawsze znalazł się ktoś chętny
do czytania.
Do
mieszkań chodziło się jedynie spać. Żyło się wprost na ulicy, a dzieciaki
bawiły się tu, nie czując zagrożeń zewnętrznego świata. Józek chciał nawet
bramę z kutych prętów postawić u wylotu zaułka, jednak trochę było strach, że z
magistratu ktoś przyleci i rozniesie się wieść o tej niezwykłej komunie. Zrezygnowany,
pomiędzy oknami powiesił zegar z kukułką, żeby wszystkim jeden czas odmierzał i
ćwierkał siedzącym na kanapach, bujanych fotelach i wiklinowych siedziskach.
Z
obcych najczęściej zaglądał listonosz, nieodmiennie częstowany herbatką i
szwagier Ryśka, żeby wyciągnąć go do pomocy przy budowie domu tuż za rogatkami
miasta. Baśka, kiedy już jej pamięci zabrakło i nie wiedziała całkiem gdzie
mieszka, zdarzało się przysnąć w cudzym łóżku, ale nikt jej nie złorzeczył.
Raczej śmiali się z niej serdecznie, że właśnie w ich sypialni znalazła
przystań na środowe popołudnie. Dzieciom też zdarzało się zawieruszyć u jednej
z wielu cioć i zdrzemnąć się po sutym obiedzie.
Niewiele
brakowało, żeby stracić rozpoznanie w tym miejscu i uznać tubylców za jedną
rodzinę. Wspólnie świętowali i wspólnie płakali, gdy
listonosz przyniósł niepomyślne wieści z dalekiego świata. Jedna gazeta czytana
była przez wszystkich po kolei, bo nikt nie widział powodu kupowania prasy
wyłącznie dla siebie. Młodzi peszyli się nieco, kiedy pierwszą miłość
przyprowadzali tu, a sąsiedzi weryfikowali wzrokiem czystość intencji, nie siląc się nawet na udawanie
obojętności. Wiadomym było, że nie każdy będzie tu pasował, co skazywało
niektóre miłości na niezbyt długą historię. Nie dało się wyrosnąć z zaułka.
Można było uciec, ale czas zawsze potrafił przypomnieć drogę powrotną i
skruszonego uciekiniera przywrócić na łono wspólnoty.
Rodzili
się tu i umierali. Przyprowadzali swoich wybranków i jeśli tylko mieszkańcy
zaułka ich zaakceptowali – wtapiali się w lokalny wszechświat bezpowrotnie i
nim przybysz się zorientował już sam mówił o zaułku – nasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz