Niektórzy starają się sprawić frajdę
najbliższym, w trakcie każdego z ciągnących się niczym guma miesięcy i zakładają
eleganckie kapelusze na fryzury kunsztownie ułożone w salonie, by uwieść ich
estetyczne zmysły artystyczną fotką, z czułą dedykacją dla każdego z osobna.
Inni silą się na coś więcej. Można powiedzieć że eskalują na osi czasu. Bo
czymże jest papierowe życie w obliczu granitu wycyzelowanego dłutem mistrza?
I tak właśnie zaproszony zostałem w ekskluzywne
kazamaty nowobogackiego boga (nowoboga?) celem sporządzenia odpowiednio
rozwłóczonej w czasie postury z materiału tak szlachetnego, że nawet kruszył
się przez „ę” i „ą”, wymieniając zdawkowe ukłony w kierunku co szlachetniej
urodzonych (takich, co nigdy nie sypiali na kamieniu). Pospólstwu materiał zapewne
zaserwowałby uśmieszek cyniczny, spatynowany nieco pogardą i niedowierzaniem,
że świnie patrzą w gwiazdy tak bezkarnie.
Pokłoniłem się po dwakroć –
pierworysowi i bryle. Pierworys chrząknął pod nosem jakieś Q z przylepioną
sylabą, jednak niezbyt jawnie, żeby grymasem nie pokalać dzieła. Cierpliwość wzorca
absolutnie wzorową nie była. Zanim badawczo wypieściłem bryłę dłońmi – już oryginał
miał serdecznie dość i pozostawił rynsztunek, samemu ulatniając się jak sen
jaki złoty. Ostatecznie – wirtuoz poradzi sobie z dziełem, kiedy ma choć marne zręby.
Wszak i potężne dinozaury naukowcy odtwarzają z malutkiej kostki, żeby nie
powiedzieć z dziurawego zęba.
Zbroja ceremonialna była zdecydowanie
cierpliwsza i nie gdakała niekończącego się Q-Q-Q-rykania, co zdecydowanie
uprzyjemniało pracę i pozwalało wenie skupić się na detalach. Bóg tymczasem
obdarzał łaską własnego towarzystwa odległe kontynenty, a może galaktyki – kto go
tam wie. Ucichł, ale chyba nie umarł przed uiszczeniem należności za wiekopomne
dzieło? Przynajmniej taką miałem nadzieję zdzierając zewnętrzne warstwy
kamienia, który wystarczyłby, żeby wyrzeźbić boga bogatszego o pół tony sadła.
Przy boskich zajęciach cud nie jest
kwestią przypadku, lecz niejako staje się wartością oczekiwaną. I takoż właśnie
było w bieżącym przypadku. Pacholę płci najpiękniejszej, bosymi stópkami
polerowało lśniące marmury i boazerię misternie ułożoną z gatunków drzew
chronionych i wymarłych na długo przed tą opowieścią. Nawet w labiryntach
siedemnastu zbędnych łazienek, sześciu kuchniach całorocznych i dwóch sezonowych,
w zawiłościach korytarzy kuszących niedopowiedzianymi szeregami sypialni,
bawialni, pokoi na każdą, nawet najbardziej ekstrawagancką okazję, sal
kominkowych, bilardowych, czytelni, hal sportowych z prywatnym klimatem
zaprogramowanym na wynik – musiało się zdarzyć że…
Przybiegła… a ja straciłem głos. Jak dziecko.
Jak ryba. Ruszałem ustami, a pacholę podglądało, kto dłużej wytrzyma w
beztlenowej atmosferze – ja, czy granit. Granit wygrał. Ja zacząłem się jąkać. I
rumienić. Dziewczę (jak sądzę) pochodzenia boskiego, urodą wykraczało poza
znane pojęcia i słowa z dowolnego słownika. I uśmiechało się zaledwie nieco
złośliwie, patrząc to na zbroję, to na granit.
- Tatko znowu coś głupiego wymyślił? –
zapytała wprost – Będziesz rzeźbił staruszka?
- Taaa, a ttta…
Nie ośmieliłbym się nazwać go
staruszkiem nawet w myślach, jednak postawiony zostałem przed faktem dokonanym
i ujawniło się, jak nędznym jestem dyplomatą. Dziewczę tymczasem okrążyło
porzuconą na pastwę moich talentów zbroję i bryłę, ponowiło cykl jeszcze kilkakrotnie,
aż wsunęło koniuszek paluszka w usta i prychając niczym źrebię odbiegło poza
zasięg moich zmysłów. Nie poradzę, że zmiękłem cały i nawet granitowy obelisk
zdał mi się plasteliną. Rzuciłem się na materiał chcąc uzewnętrznić głębię uczuć
drzemiącą od-już we mnie. Materiał poddał się mojej woli, a ja rzeźbiłem własne
chucie, tak łaskawie potraktowane przez młodziutką boginię. Łatwo rzeźbić
idealne kształty bogów wszelakich. A tym bardziej ich młodziutkich córek nie
pachnących jeszcze piżmem spełnienia. Dłonie w zapale odtwarzały zapamiętany
obraz i zanim zaskoczona świadomość zorientowała się w czym rzecz – bryła miast
do ojca, zaczęła upodabniać się do córki. I najwyraźniej - dobrze się z tym
czuła.
Za to ja nie czułem upływającego
czasu. W twórczym szale nie dostrzegałem w przestrzeni rzeczywistości żadnego z jej banalnych
wymiarów. Ze wzrokiem wbitym w kamień doprecyzowywałem każdy łuk. Pieczołowicie
ścierałem nadmiarowe linie, sięgając jeśli nie wiernego wizerunku, to
przynajmniej rozbudzonego pragnienia. Czas nie czuł się komfortowo w moim
towarzystwie i zniknął na chwilę wystarczającą, abym dokończył dzieła.
Dziewczę przyglądało mi się z tymczasowego
postumentu i wyglądało, jakby zamierzało zeskoczyć i rzucić mi się na szyję,
kiedy pojawił się nadworny lokaj w asyście pomniejszej służby. Chrząknął dla
orientacji i kiedy właśnie odwracałem się w jego stronę powiedział:
- Wasza Wysokość… Pora na podwieczorek.
Czy życzy sobie Panienka zjeść z rzemieślnikiem? – ukłony jednoznacznie skierowane
były w stronę MOJEJ RZEŹBY!
- Nie! – wtrącił się boski głos
najwyraźniej niezadowolony – Nie twojej. Rzeźba jest moja. A ty na dodatek
zapłacisz za zużyty materiał. Nie powiem „zepsuty”, bo materiał wykorzystałeś
rzetelnie. I jeśli coś jest zepsute, to wyłącznie ty. A skoro tak doskonale zmieniasz
model w trakcie pracy, odpracujesz tę arogancję, rzeźbiąc całą rodzinę. I nie opuścisz
rezydencji dopóki nie skończysz.
- Tatku! – pisnęła prześliczna Ich
Wysokość nadbiegając bóg-wie-skąd – Ale nasza rodzina ciągle się powiększa!
- I dobrze dziecko! Zapamiętaj sobie,
jak przyjdzie bieda, to tylko rodzina ci pomoże. Dobrze jest mieć do kogo się
zwrócić. A ja… hmmm… robię co mogę, żebyś nie czuła się osamotniona!
Jeśli tatko ma same takie śliczne córeczki, to pójdzie sprawnie i z przyjemnością dla rzeźbiarza ;)
OdpowiedzUsuńpotomstwo w cudowny sposób rozmnaża się i zaludnia Tę Ziemię! a rzeźbiarzowi chyba marzyło się coś dla siebie. oczywiście prócz nieśmiertelnej chwały.
UsuńNie wiem czy wypada oceniać nowoboga, ale ten akurat nowobóg wydał mi się bardzo ludzkim nowobogiem.
OdpowiedzUsuńwszak tworzy się na wzór i podobieństwo podobno...
Usuń