Nie
zamierzała mieszkać w „głodnym domu”. Tak powiedziała o poranku, niepostrzeżenie
znikając w miejskiej dżungli, symulując przy tym trzaśnięcie drzwiami, z
sugestią, że wróci dopiero zwabiona apetycznym aromatem z kuchni. Nie było
wyjścia. Upolowałem padlinę z nadzieją, że preparat będzie nadawał się na
gulasz, względnie bigos. Wysokokaloryczny, tuczący jak diabli, ale przecież nic
nie pachnie piękniej od smażonego w asyście cebulki ciała. Przynajmniej
głodnemu.
Kawałki
rżnąłem, jak dla głodnego psa. Ochłapy raczej duże i niekoniecznie mające
odniesienie do geometrii przestrzennej z zakresu matematyki podstawowej.
Byle-jak. To chyba najbliższe prawdy określenie osiągniętych kształtów. Zapeklowałem
w oliwie, schładzając przed próbą ognia. Żeby nie było tak całkiem drapieżnie,
postarałem się o odrobinę warzyw. Znaczy piórka z cebulki i jakieś ziołowe
przyprawy rasy majeranek, jałowiec, czy rozmaryn. Taki drobny kompromis ze
światem przeżuwaczy, jednak z bardzo wyraźnym wskazaniem na rzecz drapieżników.
Mięsa
było więcej, niż wynosiła nominalna pojemność patelni, więc podzieliłem rzecz
na dwoje. Podzieliłbym i na czworo, jednak potrawa nie była włosem, a i naczyń
zbyt wielu nie posiadałem. Pół – to doskonała proporcja, sugerująca przejście
na lekką dietę. Że niby zeżre się połowę, a nie całość na jedno posiedzenie.
Posiedzenie z kolei jest pożądane, bo jadać wypada na siedząco. Zresztą nie
tylko jeść, ale i wręcz przeciwnie.
Wracając
z niekończącego się pasma dygresji – ozdobiłem żelazną patelnię mięsiwem w
wersji gulasz kowala i węchem sprawdziłem, czy dochodzi. A kiedy truposz zdawał
się być bliski orgazmu – wtrąciłem mięcho w czeluści gara i utopiłem wrzątkiem.
Jak nie utonie, to oparzenia trzeciego stopnia uśmiercą je ostatecznie. Okazało
się, że opalona padlina nie potrafi pływać, albo pływa wyłącznie głębinowo i
żeby jej się przyjrzeć, trzeba łowić kawałki nadziewając je na oścień. Ogonów w
garze nie dostrzegłem, więc rzecz nie transformowała do ryby. Cebulka w
okamgnieniu spociła się na patelni, to ją również utopiłem dla towarzystwa. A
czemu nie? Dania jednogarnkowe mają tę zaletę, że do mycia zostanie jeden
garnek.
Mięso
pod wpływem tortur nieco się skurczyło i znikł problem przeludnienia. Cebulka
zwiotczała. Byłem z siebie tak dumny, że wianek laurowy na łeb zaciągnąłem,
dzieląc się kilkoma liśćmi z martwym ciałem bulgocącym pod pokrywką. Czosnek,
pieprz i sól miały dodać potrawie szczyptę pikanterii, co jak każdy kto raz
skosztował wie, podnosi temperaturę w sypialni i wysyła zachwycone umysły w
kosmos tak odległy, że po drodze wielokrotnie trzeba mijanym bogom mówić „dzień
dobry” , albo „dobranoc” – w zależności od zasobów złośliwości wewnętrznej i
nastroju. Miały – więc wrzuciłem, starannie mieszając, jak w przepisie na
eliksir młodości. Trzy razy lewą ręką w prawą stronę i po dwakroć odwrotnie.
Siódmy
krąg piekieł odesłałem gdzieś głęboko i poprzestałem na trzecim , powoli
wynurzając mięsiwo z gorączki ukropu. Nieskończoność pokuty nie mogła trwać
wiecznie. Nie można być tak zawziętym. Niech ciało się wspina po onych kręgach
i powoli mięknie w sobie. Nawet świnie patrzą w gwiazdy! Trzy – liczba Boga.
Doskonała w każdym calu (dlaczego calu? Ci angole wepchną się wszędzie. Nawet
ziele do perfumowania mięsa nie wiedzieć czemu nazywa się angielskim i miast
być liściem – jest ziarnem, czy nasieniem). Trzy godziny. Na gasnącym ognisku.
Delektując się aromatem i trącając mięso ostrzem co czas jakiś, żeby nie
zasnęło w ciepłej kąpieli. Nic więcej nie było trzeba…
Nooo…
Może skibka chlebka, albo garstka kaszy, czy ziemniaczków utłuczonych na gładko…
Indianie
dawali znaki dymne, w atmosferze obłoków ukrywając informacje równie skutecznie,
jak dzisiaj w chmurze informatycznej. Takoż i ja uchylam pokrywkę i wysyłam
aromatyczne znaki wprost pod niebiosa. Czekam. Nie niepokoję się. Wiem, że ją
zwabię. Siebie zwabiłbym na pewno, więc i ona nie oprze się zewowi. Która lwica
przejdzie obojętnie obok truchła? Nawet syta choć oczkiem rzuci… Byle wiatr zakręcił
w dobrą stronę.
Pomyślnych wiatrów życzę. Mnie te zapachowo-trawienne dodatki przyciągnęły...
OdpowiedzUsuńOt, niespodzianka . Zamiast lwicy pojawiło się ni to ni owo. Nawet nie fitofag.
dodatki mówisz... czyli cebulka? czy jałowiec?
UsuńWszystkiego po trochu...ziele angielskie, liść laurowy, cebulka, majeranek, rozmaryn i ta odrobina warzyw nienazwanych ....Jałowiec jest dla mnie za ciężki....:)
Usuńmi akurat pachnie obłędnie.
UsuńDo wędzenia i owszem...ale nie do lekkiego żarełka.
Usuńkażdy dobiera przyprawy pod siebie. to raczej dobrze. nie lubię uniwersalnych dodatków. i gotowych mieszanek również.
UsuńTak jak z perfumami itp....każdy wybiera na swojego nosa. Aromatoterapia działa czasem cuda.:)
Usuńto że działa już jest cudem.
UsuńI pomyśleć, że wszystko zaczęło się od ...feromonów...
Usuńnatura najwyraźniej walczy o swoje
UsuńTaki Lew w domu to skarb dla Lwicy, niejedna da się skusić, to pewne!
OdpowiedzUsuńjotka
atawizm. mięcho w domu to podstawa pożycia.
UsuńNie tyle mięcho, co Lew kucharz.
Usuńjotka
pełna lodówka też ma swój urok.
Usuń