To nie było rozsądne, ale fascynowały
mnie mosty. Szczególnie te, których drugi koniec zatknięty był poza zasięgiem
postrzegania. Być może to wpływ genów po babce, mającej niepohamowaną słabość
do cygańskiej urody… Nikt w rodzinie nie mówił tego głośno, jednak dziadka
szlag trafiał za każdym razem, kiedy tabory ciągnęły przez wieś. Nawet
objazdowy cyrk jawił mu się gniazdem żmij i wszelkiej niegodziwości. Nikt nie
mówił, ale na mojego tatę wszyscy patrzyli jak na dopiero co odkrytego
chrabąszcza z dziewiczych dżungli i przywiezionego w pluszowej gablotce
nanizanego na szpilkę niczym szaszłyk. Po ojcu (bo przecież nie oskarżę
babkowych tęsknot) miałem włosy niemal czarne i oczy takież, a karnację
wystarczyło trzy razy zarazić słowem „słońce” żeby okryła się bursztynowym mchem.
Od zawsze ciągnęło mnie za kres
widnokręgu. Później wracałem, bo każdy podróżnik wraca. Inaczej zamiast
podróżnikiem byłby trupem zalegającym dno szuflad pamięci najbliższych mu
ludzi. A tak – wracałem żeby opowiadać. Gadanie weszło mi w nawyk. Kiedy
przedzierałem się samotnie przez dzicz zdumioną moim towarzystwem i podczas
podróży metrem do marketu na krańcu linii, w tłoku tak gęstym, że oddechy
pasażerów tworzyły specyficzny klimat zupełnie obcy panującemu na mijanych
stacjach. Gadałem prywatnie i publicznie. Nawet we śnie nie umiałem się
powstrzymać i kontynuowałem monolog donikąd. Aż dziw, że język mi nie
zesztywniał z wysiłku.
A dzisiaj spotkałem człowieka tak
zniszczonego życiem, że nie ośmieliłem się nawet dywagować w kwestii jego
wieku. Może chodził na randki z Afrodytą, albo ujeżdżał dinozaury? Siedział
wpatrzony w monitor komputera wyświetlającym właśnie kolekcję niezwykłych
pejzaży. Kilkadziesiąt przytulonych do siebie obrazków kusiło wyobraźnię.
Bezładnie powtykane w ekran, ignorowały geografię i polityczne ustroje. Góry
przytulały się do oceanów, a te flirtowały z pustyniami i lasami jednocześnie.
I żaden z widoków nie był skażony ludzką zachłannością i prymitywną symetrią
architektoniczną.
Pochyliłem się w zachwycie i już
zaczynałem ględzić o własnych wyprawach, kiedy mnie uciszył pokazując otwartą
dłoń pełną blizn i narośli.
- Zapewne chciałbyś? – chrypiał, mówiąc
w nieco spowolnionym tempie, jakby słowa wrośnięte były w gardło i musiały wyrywać
się z tkanki zanim wyfruną ustami. - Ale czy chcesz? Bo to kompletnie różne
sprawy.
Kiwnąłem głową, jednak nie wiem, czy
zauważył. Kontynuował przemowę wciąż wlepiając wzrok w monitor.
- „Chciałbym” tylko czeka na „ale”
wykluczające z niego „chcę”. Więc jest jego zaprzeczeniem rozłożonym w czasie. „Chcę”
wątpliwości nie dopuszcza i każe realizować. Im szybciej, tym lepiej. Jednak
zanim odpowiesz, muszę cię uprzedzić. Możesz wskazać obrazek mówiąc „chcę” i
zanim skończysz mówić, już tam będziesz.
Nie widziałem problemu i już wyciągałem
palec w stronę monitora. Żeby się nie pomylił, chciałem pokazać dokładnie,
który pejzaż wiódł mnie na manowce. Chwycił moją dłoń i trzymał mocniej, niżbym
go podejrzewał.
- Zaczekaj gorąca głowo! – syknął –
Pozwól mi skończyć. To niebezpieczne. Obrazki nie są równe. Z niektórych
podróży można wrócić w krótkim czasie, inne przytrzymają cię latami. Mało tego,
są i takie, które wymogą na tobie kontynuację. Będziesz jeździł z miejsca na
miejsce niemal bez końca, aż znajdziesz zmiennika. Jak ja ciebie znalazłem…
Ręka ani mu zadrżała, kiedy puszczał
mój paluch i dopiero się obejrzał. Twarz miał obsypaną detalami tak bardzo, że
starczyłoby ich na dziesięć mocno wysłużonych fizjonomii, a on nosił cały
asortyment sam.
- Teraz jest uczciwie – szepnął – Wiesz
czym grozi wybór i możesz iść, zapominając o mnie. Albo zostać i zaryzykować.
Jeśli wybierzesz… Będę czekał trzy tygodnie. To czas, żebyś miał szansę się
rozmyślić. Oczywiście, jeśli w ogóle zdołasz wrócić w te dwadzieścia jeden dni.
Jeśli nie, staniesz się nosicielem pejzaży. Wiecznym wędrowcem, któremu
przyjdzie zwiedzić wszystkie zakamarki wszystkich światów. A ja wreszcie
odpocznę. Decyduj. Czasu niewiele, bo lada moment czas zacząć kolejną wyprawę.
Albo ty, albo ja, za dosłownie moment pomkniemy do TAM.
Wyciągnąłem palec w kierunku dziewiczej
dżungli, w którą wiódł solidnie wyglądający wiszący most z lian.
- Dziękuję – usłyszałem jeszcze –
Naprawdę jestem już zmęczony.
- Chcę! – słowa znikały w znikającej
właśnie rzeczywistości.
Wiał miękki wiatr. Pachniało wilgocią i
gnijącymi liśćmi. Gdzieś w gąszczu podśmiewywały się małpy, a ptaki
przedrzeźniały drzemiące wysoko w koronach drzew pumy. Niebo wyglądało tak, jakby
pochodziło sprzed rewolucji przemysłowej wieku pary. Tylko most lekko kołysał
się pod stopami sugerując, że nie jestem pionierem. Postawiłem krok. Nie
zapadłem się w senne mrzonki, więc to nie iluzja. Liany zajęczały niegroźnie i
kusiły zwężającą się perspektywą. Powrotnej drogi nie było widać. W tym miejscu
zaczynał się obrazek, a ja miałem znaleźć wyjście na jego końcu. Po drugiej
stronie mostu.
Musiałem, żeby wrócić. I opowiadać.
Inaczej, będę trupem już dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz