Poszedłem do sklepu. Ktoś musiał, choć pogoda nie zachęcała, aby wynurzać się z domowych pieleszy. Pielesze to taki ciepły smrodek hodowany własnoręcznie i to nie tylko ręcznie, ale zgoła całocieleśnie z pełną mocą wszystkich dostępnych ciał. Jak kto zawzięty – może hodować równie wytrwale, jak zakwas na chleb. Raz na całe życie.
Jednak
dziś moje stado uznało, że pora odświeżyć zapas paszy, bo stan
magazynowo-lodówkowy już nie ostrzegał, a darł się w niebogłosy, że bieda i
tylko patrzeć, jak zdechniemy na suchoty żołądka. Lodówka co prawda nauczyła
się karmić światłem, jednak nie zamierzała zdradzić sekretu, chociaż (widziałem
wyraźnie) była poddana presji, kuchennym szantażom i innym nie do końca
legalnym naciskom. Okryła się szronem ozięble i milczała skuta lodem, wyniosła i
niedostępna niczym Arktyka zimą.
Wydawać
by się mogło, że szef sam nie łazi na posyłki, jednak w przypadku mięsa –
musiał iść osobiście. Sprawy wielkiej wagi nie mogły być scedowane na personel
niższy, niewolników, czy dzieciątka przed postrzyżynami. Od czasów pierwszych
cywilizacji łowiecko-zbierackich Głównym Łowczym był największy zakapior i
najbardziej zawzięty. Gdybym dysponował teściową – wysłałbym ją bez wahania.
Albo zdobyłaby w krwawym boju najlepsze ochłapy, albo sama poległaby na polu
chwały - tak, czy owak – korzyść byłaby bezapelacyjna. Nie dysponowałem. Było
zgoła odwrotnie. Teściowa dysponowała mną, a jadowita była tak, że nawet myślą omijałem
niewiastę i wbiłem się buciory zawodowca od spraw zewnętrznych wymagających być
może zwłoki… zwłoków… ech! Aby nie włóczęgostwa.
Tereny
łowieckie zaczynały się za przejściem dla pieszych. Dyskont nazywał się mało
zachęcająco, jednak w jego trzewiach można było znaleźć coś, czego okoliczne
lasy i wądoły nie pamiętają od stuleci. Niosło mnie w sektory o wysokim
stężeniu białek na metr kwadratowy. Wszystko zmarznięte jakieś i blade. Nieźle!
Musi jatka się już odbyła i wystarczyło pobrać łupy. Krew wychłeptali pierwsi.
Reszta musi bladym mięskiem walczyć z anemią.
Dziwne.
Ryby w akwariach pływały parkami, jakby zamierzały się mnożyć, jednak żadna nie
wyglądała na polarną, więc o rozmnażaniu w temperaturach bliskich zeru – mowy
absolutnie być nie mogło. Nie dziwię się – w zimnej wodzie ptaszek się kurczy i
o kopulacji to tylko poplotkować można, jeśli trafi się erotomana gawędziarza.
Życie najwyraźniej było tam pozorne. Obok siłowały się dwie ośmiornice. Sine z
zimna, aż fioletowe. Potyczka dobrze im robiła, jednak złośliwie zdzieliłem
bydlątka w łeb… znaczy w brzuch… No! Zdzieliłem je w to pękate takie, skąd im
się te wszystkie witki rozchodzą. Od razu puściły i przystawki im sflaczały
zdychając ostatecznie.
W
sąsiednim akwenie kruszały nagie kurczaki. Nie wyglądały dobrze. Pożółkły ze
wstydu chyba. Chude toto i trzeba desperata, żeby coś takiego do gęby pchać.
Szukałem czegoś solidniejszego. Kawał krowy, albo świni. Króliki i te wszystkie
pierzaste pterodaktyle niech się na swoich drzewach pochowają czekając na
gorsze czasy. Taka rybitwa – niby ptak, a kiedy zeżresz, to się rybą odbija.
Nieludzkie.
Krowy
były pokrojone w kostkę. Może z przyczyn logistycznych, a może z estetycznych.
Nie wiem. Nie wnikałem. Gdzieniegdzie w paczkach leżały już nawet przeżute
ochłapy – chyba dla tych, którym życie zęby zabrało. Skromnie na uboczu stała
też wanna z kośćmi. Tu wyraźnie było widać, że na głodnego nie trafiło, bo
ogryzione były tylko pobieżnie, a szpik ciekł z nich bezwstydnie.
Wygodnie
polować, kiedy nie trzeba za zwierzem kłusować przez dzikie chaszcze i narażać
się na cios kopytem, czy porożem. Złowiłem worek tłustych kości i parę kilo
czegoś przerośniętego skromnie słoniną. Boczek pocięty w przeźroczystą nicość
kpił z mojego apetytu przesiadując na półkach. Tak cienko to się kroi tylko
węgiel na grafen i absolutnie nic więcej. Z czterech plasterków dopiero można
byłoby zrekonstruować błonę dziewiczą. Uznałem, że sam zapach mi nie wystarczy
– nie tknąłem muślinowych nieistotności w plasterkach oszukujących rozum.
Zanim
dyskont mnie uzewnętrznił musiałem już tylko przetrwać upokarzającą scenę
kontroli zdobyczy. Przy kasie siedziała istota kobietopodobna… pół człowiek,
pół troll i sprawdzała każdemu z myśliwych zawartość siat i walizek na kołach.
Kiedy przyszła moja kolej czułem się już nędznikiem i gotów byłem oddać łupy, byle nie trwać w tym
łańcuszku pokory i poniżenia. Stwór z pogardą unosił każdą ze zdobyczy i
chlastał nią na metalowy kontuar.
Wreszcie
mogłem wciągnąć w płuca powietrze pozbawione kątów prostych i kwadratury
architektonicznej. Nie wracam na pusto! Może nawet seks dzisiaj będzie! Po
uczcie! Odzyskiwałem humor wracając z trofeami, kiedy przypomniałem sobie o
gniazdującej w domu teściowej. Znowu mnie skuliło – jak w dyskoncie pod czujnym
okiem półtrollicy i niemal usłyszałem to złośliwe”
- Zapomnij!
Są teksty/ książki , do których można wracać wielokrotnie. Nie będę ukrywać, że to spojrzenie na zakupy jest ( jak dla mnie) humorystyczne. Może też dlatego, że nie jestem , na szczęście, gniazdującą teściową?
OdpowiedzUsuńNo, ale tak przy okazji, może warto się czasem zastanowić czy aby to co jemy jest tym samym co nam się odbija? I nie wiem już czy mam śmiać się czy użalać ...
zdrowiej się śmiać niż narzekać. więc polecam śmiech.
Usuń