czwartek, 8 grudnia 2022

Wielkie łowy.

         Poszedłem do sklepu. Ktoś musiał, choć pogoda nie zachęcała, aby wynurzać się z domowych pieleszy. Pielesze to taki ciepły smrodek hodowany własnoręcznie i to nie tylko ręcznie, ale zgoła całocieleśnie z pełną mocą wszystkich dostępnych ciał. Jak kto zawzięty – może hodować równie wytrwale, jak zakwas na chleb. Raz na całe życie.

 

Jednak dziś moje stado uznało, że pora odświeżyć zapas paszy, bo stan magazynowo-lodówkowy już nie ostrzegał, a darł się w niebogłosy, że bieda i tylko patrzeć, jak zdechniemy na suchoty żołądka. Lodówka co prawda nauczyła się karmić światłem, jednak nie zamierzała zdradzić sekretu, chociaż (widziałem wyraźnie) była poddana presji, kuchennym szantażom i innym nie do końca legalnym naciskom. Okryła się szronem ozięble i milczała skuta lodem, wyniosła i niedostępna niczym Arktyka zimą.

 

Wydawać by się mogło, że szef sam nie łazi na posyłki, jednak w przypadku mięsa – musiał iść osobiście. Sprawy wielkiej wagi nie mogły być scedowane na personel niższy, niewolników, czy dzieciątka przed postrzyżynami. Od czasów pierwszych cywilizacji łowiecko-zbierackich Głównym Łowczym był największy zakapior i najbardziej zawzięty. Gdybym dysponował teściową – wysłałbym ją bez wahania. Albo zdobyłaby w krwawym boju najlepsze ochłapy, albo sama poległaby na polu chwały - tak, czy owak – korzyść byłaby bezapelacyjna. Nie dysponowałem. Było zgoła odwrotnie. Teściowa dysponowała mną, a jadowita była tak, że nawet myślą omijałem niewiastę i wbiłem się buciory zawodowca od spraw zewnętrznych wymagających być może zwłoki… zwłoków… ech! Aby nie włóczęgostwa.

 

Tereny łowieckie zaczynały się za przejściem dla pieszych. Dyskont nazywał się mało zachęcająco, jednak w jego trzewiach można było znaleźć coś, czego okoliczne lasy i wądoły nie pamiętają od stuleci. Niosło mnie w sektory o wysokim stężeniu białek na metr kwadratowy. Wszystko zmarznięte jakieś i blade. Nieźle! Musi jatka się już odbyła i wystarczyło pobrać łupy. Krew wychłeptali pierwsi. Reszta musi bladym mięskiem walczyć z anemią.

 

Dziwne. Ryby w akwariach pływały parkami, jakby zamierzały się mnożyć, jednak żadna nie wyglądała na polarną, więc o rozmnażaniu w temperaturach bliskich zeru – mowy absolutnie być nie mogło. Nie dziwię się – w zimnej wodzie ptaszek się kurczy i o kopulacji to tylko poplotkować można, jeśli trafi się erotomana gawędziarza. Życie najwyraźniej było tam pozorne. Obok siłowały się dwie ośmiornice. Sine z zimna, aż fioletowe. Potyczka dobrze im robiła, jednak złośliwie zdzieliłem bydlątka w łeb… znaczy w brzuch… No! Zdzieliłem je w to pękate takie, skąd im się te wszystkie witki rozchodzą. Od razu puściły i przystawki im sflaczały zdychając ostatecznie.

 

W sąsiednim akwenie kruszały nagie kurczaki. Nie wyglądały dobrze. Pożółkły ze wstydu chyba. Chude toto i trzeba desperata, żeby coś takiego do gęby pchać. Szukałem czegoś solidniejszego. Kawał krowy, albo świni. Króliki i te wszystkie pierzaste pterodaktyle niech się na swoich drzewach pochowają czekając na gorsze czasy. Taka rybitwa – niby ptak, a kiedy zeżresz, to się rybą odbija. Nieludzkie.

 

Krowy były pokrojone w kostkę. Może z przyczyn logistycznych, a może z estetycznych. Nie wiem. Nie wnikałem. Gdzieniegdzie w paczkach leżały już nawet przeżute ochłapy – chyba dla tych, którym życie zęby zabrało. Skromnie na uboczu stała też wanna z kośćmi. Tu wyraźnie było widać, że na głodnego nie trafiło, bo ogryzione były tylko pobieżnie, a szpik ciekł z nich bezwstydnie.

 

Wygodnie polować, kiedy nie trzeba za zwierzem kłusować przez dzikie chaszcze i narażać się na cios kopytem, czy porożem. Złowiłem worek tłustych kości i parę kilo czegoś przerośniętego skromnie słoniną. Boczek pocięty w przeźroczystą nicość kpił z mojego apetytu przesiadując na półkach. Tak cienko to się kroi tylko węgiel na grafen i absolutnie nic więcej. Z czterech plasterków dopiero można byłoby zrekonstruować błonę dziewiczą. Uznałem, że sam zapach mi nie wystarczy – nie tknąłem muślinowych nieistotności w plasterkach oszukujących rozum.

 

Zanim dyskont mnie uzewnętrznił musiałem już tylko przetrwać upokarzającą scenę kontroli zdobyczy. Przy kasie siedziała istota kobietopodobna… pół człowiek, pół troll i sprawdzała każdemu z myśliwych zawartość siat i walizek na kołach. Kiedy przyszła moja kolej czułem się już nędznikiem i gotów  byłem oddać łupy, byle nie trwać w tym łańcuszku pokory i poniżenia. Stwór z pogardą unosił każdą ze zdobyczy i chlastał nią na metalowy kontuar.

 

Wreszcie mogłem wciągnąć w płuca powietrze pozbawione kątów prostych i kwadratury architektonicznej. Nie wracam na pusto! Może nawet seks dzisiaj będzie! Po uczcie! Odzyskiwałem humor wracając z trofeami, kiedy przypomniałem sobie o gniazdującej w domu teściowej. Znowu mnie skuliło – jak w dyskoncie pod czujnym okiem półtrollicy i niemal usłyszałem to złośliwe”

 

- Zapomnij!

2 komentarze:

  1. Są teksty/ książki , do których można wracać wielokrotnie. Nie będę ukrywać, że to spojrzenie na zakupy jest ( jak dla mnie) humorystyczne. Może też dlatego, że nie jestem , na szczęście, gniazdującą teściową?
    No, ale tak przy okazji, może warto się czasem zastanowić czy aby to co jemy jest tym samym co nam się odbija? I nie wiem już czy mam śmiać się czy użalać ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zdrowiej się śmiać niż narzekać. więc polecam śmiech.

      Usuń