niedziela, 17 grudnia 2017

Szczurzy król.

Zamknąłem drzwi i obróciłem się w tę stronę, która niosła nadzieję. A może to tylko moja wiara wypełniła złudzeniem pęcherze powietrza i ciepłem się ów balon niesforny kolebał przede mną na wietrze, przywiązany niewidzialną cumą gdzieś wokół mojego żebra, a może lewej kostki? Nie zgadłem tego wcale, tylko pozwoliłem nogom na samowolę, na spacer do tam, gdzie nie spodziewałem się sam siebie i nikt mnie się nie spodziewał. Nawet te nośne kończyny nie wybierały drogi według żadnego znanego mi schematu, tylko na los szczęścia, bądź w gotowe nieszczęście pchały się gnane niepojętym zamysłem. Omijałem kałuże, przekraczałem rzeki szerokich jezdni i odpychałem się ręką od natarczywych ścian, które zielonym kamieniem, albo zawilgoconym piaskowcem usiłowały wydrzeć mi moje ciepło. Gnałem. Już nie szedłem, a nieomal biegłem dysząc, jakbym wystraszył się, że się spóźnię na najważniejszy pociąg w życiu, a przecież nawet biletu nie miałem i nogi nie znały drogi na dworzec. Żaden dworzec…

Mrok położył się kobiercem, chociaż zdawało mi się, że to upadł baldachim łoża wielkiego jak morze północne, któremu sztorm zniszczył wszystkie cztery maszty i zwalił żagle na pokład, topiąc w nim mnie i odbierając oddech. Krzyknąłem. Trwogę krzyczałem więcej niż złość, chociaż ręce pracowicie rozgarniały aksamitną materię, która gęstniała szybciej niż ją rozgarniałem. Nogi ugrzęzły. Zupełne, jakbym stanął w kałuży ruchomych piasków, albo w kleksie bezdennym bagna. Mieliły kroki energię nie mieląc przestrzeni, która uspokajała się i stabilizowała. Przestałem przebierać nogami, skoro nie wnosiło to nic do mojego położenia, poza skróceniem i tak już krótkiego oddechu. Spętane kolana grawitacja chciała położyć na najbliższym kafelku, na takiej popękanej płytce chodnikowej, na której pęknięcia przypominały pajęczynę niedokończoną, z otworem w środku, gdzie pod drugim, trzecim, lub siódmym dnem kryć się mógł jadowity gospodarz czekający na moment nieuwagi. Powietrze wypełniało mi usta jak knebel i nie było moim przyjacielem, bo zaczęło mnie dusić puchnąc wprost w płucach do takich rozmiarów, że za chwilę klatka kości pęknie i żebra rozsypią się po trotuarze jak bierki.

Oparłem mokre czoło o szklaną elewację… nie, to nie szkło, to trawertyn polerowany do absurdu, żebym w czerwonobrązowym zasmużonym odbiciu dostrzegł własne przekrwione oczy, poranione nie wiadomo czym czoło, i policzki purpurowe z wysiłku. Położyłem lewą dłoń na własnym odbiciu i próbowałem je zmiąć, jak mnie się szpaltę gazety już niechcianej, zanim w koszu wyląduje popchnięta słowem pełnym negatywnych emocji. Trawertyn zaskrzeczał, zapiszczał pod moimi pazurami i odarł mnie ze złudzeń – zimny jak góra lodowa i twardszy od niej zabrał mi paznokcie i chłeptał teraz moją krew pochopną płynącą w dół czterorzeczem, strumykiem wąskim, wielokrotnym i absurdalnie podzielonym, niczym warkocz przed zapleceniem. Obraz zmętniał, bo krew parowała kusząc księżyc w pełni będący, do nawoływań – do szukania w mrokach tych, którym zapach tego cieknącego marnotrawstwa spać nie pozwala doprowadzając do szaleństwa i obłędem sterowanego ataku. Każdy mięsożerca gdzieś w sobie głęboko ma kubki smakowe aktywujące ślinianki do wytężonej pracy, kiedy poczuje parującą posokę – lepszego zaproszenia nie mogłem wystosować do głodnego tajemnego świata.

Pierwsze przyszły szczury – wiadomo, inteligencji nie sposób im odmówić, a ich mnoga rodzina wyspecjalizowała się w poszukiwaniach obiadów nie potrafiących się przed nimi obronić. Ja też nie umiałem, a ostre, długie nosy piły mój zapach doprowadzając niezliczone mózgi do amoku, do narkotycznego głodu. Stado tężało bardziej, niż najzdolniejszy flecista z Hameln mógłby się spodziewać, a ja słabłem w spętanych kolanach, w obrazach rozmazanych mgłami niepewności, w dłoni skrwawionej, gdzie barwę krwi krył mrok i trawertyn wyglądający dokładnie, jak krzepnący właśnie dar rozdartego ciała, które oddać chce naturze wszystko to, co darmo dostało od życia. Czas oddać pożyczkę, czas podzielić się sobą po kres, po ostatnią kostkę, a natura żarłocznie wywijała ogonami jak biczami, gdy na czubkach wąsów poczuła pierwsze, czerwone wciąż kropelki pożądania.

Czekałem na atak. A tak na prawdę, to nie czekałem, bo na nic wpływu nie miałem. Byłem ja-krwawiący, hotelowa ściana z trawertynu, której nie miałem siły przekrzyczeć na wskroś o pomoc i stado. Ściana mogła trochę więcej niż ja, bo mogła trwać, przyglądać się i wyglądać. Mogła zostać niemym świadkiem, ale nie bohaterem. Mogła zapamiętać mój ostatni oddech, w krzyku przerażenia i bólu poczęty, mogła śledzić ścieżkę duszy umykającej pospiesznie przed apetytem tej tłuszczy, która cienkimi gwizdami nawoływała kaprali i sierżantów do realizacji strategii, dzięki której straty własne przed konsumpcją zostaną ograniczone do minimum. Szach. Wojska zaciskają wnyki i polerują ogonami chodnik, w którym zdechnąć mi przyjdzie.

Gwizd! Ostry, nieludzki, ale też nie szczurzy usztywnia mnie niemal atakiem serca i powstrzymuje kolana przed załamaniem. Oddech skradł mi resztki wilgoci z warg i te pękają, jakby na kolejne pokuszenie. Pot, krew i mocz, bo nie wiem sam kiedy nie upilnowałem pęcherza i ostry amoniakalny smród mnie otacza równie skwapliwie, jak futrzasta, wygłodniała armia. Pojedyncze, szurające kroki i stukanie laski bez gumowego zwieńczenia stanowią pieśń, jakiej już się nie spodziewałem usłyszeć w życiu. Kapelusz głęboko na czoło wciśnięty nie ukrył siwych strupowatych włosów i twarzy pomarszczonej jak nieumiejętnie przechowywane jabłko w kompoście. Prochowiec, który kolor własny ostatni raz widział zapewne gdzieś w dacie mojego przyjścia na świat, skrywał zgarbioną sylwetkę tak chudą, że powinna grzechotać kompletem kości jak kastaniety podczas występów flamenco. I to siwo-bezbarwne stworzenie podeszło do mnie bezcieleśnie, trzymając się chodnika bambusem laski tak zgrabnie, że nie nadepnęło ani jednego wąsa, czy ogona… A może te ogony zrobiły miejsce prochowcowi przykrytemu kapeluszem? Nie wiedziałem wcale, ale gotów byłem podziękować już teraz, nie znając wcale zamiarów obcego. On tymczasem patrzył na mnie beznamiętnie skrajem kapelusza filcowego o barwie dopełniającej urodę prochowca i wyszeptał, wycharczał cuchnące słowa w moją stronę:

- spaceru się zachciało co? Bezmyślne, wypieszczone pisklę poszło w mrok i zamiast pilnować własnego nosa, to takie demonstracje urządza, że gdybym nie nadszedł, to ty już byś stąd odchodził w stu tysiącach sytych brzuszków. I nie pytaj gdzie, bo we wszystkich kierunkach naraz szedłbyś na tym milionie łapek. Ale… Darmo nie ma. W zamian idziesz ze mną i na trzy dni jesteś mój – nauczysz się szanować niewidoczny świat i rozmawiać z głodną naturą.

Nie rozumiałem nic, ale kapelusz już gwizdnął po raz drugi, bardziej natarczywie i dłużej, a ogony zaczęły powoli rozbiegać się i rozpływać w ciemnościach miasta, w zakamarkach niedostrzegalnych i chyłkiem ukradkiem zanikły, jak złudzenie. Zostały chyba tylko ze trzy, które wspięły się po naszych nogawkach – dwa wkradły się w kieszenie prochowca, jeden wyszukał sobie miejsce w pobliżu mojej aorty i łaskotał mnie wąsami nie dając zapomnieć, jak blisko jego zębów znajduje się moja tętnica…


- chodź, później będziesz myślał, teraz pora spłacić długi…

14 komentarzy:

  1. Nigdy tak na to nie patrzyłam, że zjedzona przez drapieżnika wędruje ofiara w różnych kierunkach na milionach łap, to jak obraz Beksińskiego...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bo dużo drapieżników i każdy swój rewir posiada, więc gdzie ma po obcych się tułać - lezie do siebie.
      a Ty skąd jesteś? ile żywotów trzeba było obedrzeć ze skór, żebyś była jednostką?
      przyjdzie czas i trzeba będzie oddać - każde piękne oko, każdy krzywy paluszek i piegowate czoło też.
      co na to Beksiński - trudno powiedzieć, bo ów zmienił lokalizację - już oddał się naturze...

      Usuń
    2. Dlatego chyba wolałabym kremację...

      Usuń
    3. ależ to niewiele zmienia... po sproszkowaniu ciała zajmą się nim drobniejsze organizmy...
      i też rozwłóczą we własnych brzuszkach

      Usuń
  2. Nigdy nie miałam nic przeciwko szczurom, ale te bestie są nad wyraz inteligentne - wolałabym nie być pożartą przez taki milion ;)
    Dalej koszmarami nas raczysz, Oko?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie obiecam, że to koniec tej fantasmagorii, bo to byłoby kłamstwo - zamierzam kontynuować wątek.
      znowu? dopiero co była miękko-ciepła bajeczka - próbuję się sprawdzić w różnorodnościach.
      kto wie, co łatwiej strawić się uda.
      może czytaj o poranku, żeby wieczorem mieć siłę światła pogasić?

      Usuń
  3. Niezłe, niemal zobaczyłam szare futerka, błyszczące oczy i dla kontrastu czerwoną krew.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. po ciemku? nieźle... wolę nie pytać, jak to zrobiłaś...

      Usuń
  4. Witaj, Oko.

    Mam coś z "faktów i mitów":):

    "Po raz pierwszy krew ludzką w żołądkach samców wampirzych motyli nocnych (Calyptra thalictri) odkryto w 1999 roku. Uważa się, że z krwi krów, jeleni czy ludzi samczyki Calyptry pozyskują sole mineralne, których niewiele jest w owocach. Sole te są potem przekazywane samicom podczas kopulacji, a te dostarczają je potomstwu. Według londyńskiego Zoological Society wampiryzm u ciem i much to typowy trend ewolucyjny."

    Pozdrawiam:)


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. widać wcześniej nikt jej tam nie szukał.
      masz bogate spektrum czytelnicze...

      Usuń
  5. Co za wyobraźnia... tylko pozazdrościć:) Akcja prawie , jak z moich snów, tylko bardziej krwawa:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. co tam tej krwi... z czterech paznokci raptem...

      Usuń
  6. :))) dla kogoś, kto nie lubi krwi, to aż nadto. Rzadko śni mi się krew, częściej dziwne sytuacje, które nie sposób przetłumaczyć na realia naszego pojmowania świata:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hmmm... rozumiem, że szczury przeszkadzają jakby mniej... albo wcale...

      Usuń