Słońce
wstawało niechętnie i zdawało się zarażać niebo tumanem gęstego, tłustego
światła jak z płonących chemikaliów. Chmury stłoczyły się lekko przestraszone,
a wiatr schował się w mysiej dziurze. Albo w sypialniach z lekkomyślnie uchylonymi
oknami. Pustymi ulicami z rzadka jadą samochody spóźnione, by zmieścić się na
zatłoczonych parkingach przed codziennym kieratem. Psy z zapałem ogrzewają
korzenie marniejących żywopłotów pod zaspanym wzrokiem swoich przewodników (co
za przewrotne określenie kogoś wleczonego przez zwierzę pod najbardziej
zaszczane drzewo w okolicy). Wyglądam z ambony balkonu niczym prorok i
buńczucznie wieszczę, że dzień jednak będzie. Kolejny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz