wtorek, 27 lutego 2018

Strach.


Patrzę, jak sweter prujesz. Pozornie bezmyślnie, nie patrząc i tylko usta szczelnie zamknięte krzyczą, że właśnie prujesz jakieś podłe wczoraj, rok temu – jakieś zawsze, które już nigdy… Prujesz nerwowymi, krótkimi ruchami, a wełna zwija się splotami spiral gdzieś na kolanach, snuje się na podłogę i próbuje żebrać u stóp o zrozumienie, o wybaczenie, czy chociaż jedno ciepłe wspomnienie. Ale nie. Nie ma w tobie nawet cienia pozytywnych myśli. Jeszcze. W tej chwili jesteś burzą i gromem. Bladolicą nienawiścią. Szklanka wody na stoliku drży i boi się odezwać, kiedy widzi na powierzchni własnej odbicie twojego marsa ze słonecznej burzy wprost skopiowanego i czeka w trwodze, że na niej wyładujesz swoją pasję malowaną wykrzyknikami obelg pasujących do knajp bez kategorii, gdzie cywilizacyjne przesądy zawiesić trzeba na kołku dwie przecznice wcześniej nie czekając na zachętę konsjerża i wieszak starszy od Mojżesza.

Zapytałbym co prujesz, ale nie chcę zdradzać się z własną obecnością, żebyś nie zasłoniła maską tych emocji, których jestem świadkiem. Dłoń w pięść zwinięta wgryza się pazurami w wełnę, jakby to wrogie gardło było niosące śmierć, więc zanim doczeka okazji zadusić trzeba i oczy wyłupić, unicestwić i nie pozwolić na jakikolwiek ciąg dalszy, nawet ten mizerny, który pełzaniem po oddech ostatni na kolanach… Dlaczego prujesz? Dlaczego nie wyrzucisz w całości jednym, krótkim gestem pełnym ekspresji? Czym powodowana jesteś, że w takiej chwili nerw swetra ciągniesz ku sobie i brakiem zauważenia spalasz go w cieniu kolan? Nożyczki leżące na stoliku obok szklanki lubieżnie uśmiechają się z sadystyczną nadzieją, że będą mogły pożreć ów nerw, na frytki podzielić, wydrzeć duszę i do nicości przyszpilić ostrym końcem.

Wełna sapie, warczy, broni się, a twoje dłonie bezlitośnie kontynuują dzieło zniszczenia i ciągną jelita, jak w barbarzyńskiej torturze, za końmi włóczonych wnętrzności, by tchnieniem nieskończonego bólu zobaczyć mógł nieszczęsny kres życia i kres wnętrzności po stepie rozciągnięty tak bardzo, że nawet wilki zamęczą się spacerem nim step dojedzą do czysta. Bo przyrodzie dość jest nigdy. Przyroda nie nauczyła się marnotrawstwa i zeżre wszystko, a nawet cień zliże, jeśli ów będzie tak bezrozumny, żeby trwać tam pomimo śmierci.

Patrzę na to nieprawdopodobieństwo, które skrawek materii, ledwie wystarczający aby okryć fragment ludzkiego kadłuba, zamieniasz w nieskończoną nić, na dłonie wściekłe, zajadłe i bezlitosne, szukające celu adekwatnego do rozmiaru tragedii, żeby na niej wyładować wszystko, co w tobie kipi i uziemić się nią do spokojnej, przewidywalnej przyszłości. Na razie jest tylko sweter i ta nić, a ja modlę się, żeby się nie skończyła zbyt szybko, bo wtedy… Szklanka umrze tłukąc się śmiertelnie gdzieś o ścianę, a woda spłynie w nieczytelnym, łkającym graffiti i rozmaże ścianie makijaż dopiero co położony. Nożyczki zadrżą ostrzami w drewnie stolika, powietrze rozstrzelane przekleństwem dosadnym tak, że trzy piętra wyżej obudzi niemowlę, dopiero co nakarmione, lecz ono, ze strachu, pieluchy zmoczy pięć razy w noc jedną.

Tak. Bałem się i wciąż się boję pokazać tobie, a sweter jest już tylko wspomnieniem, bo ileż on się mógł bronić przed twoją nienawiścią. Strach został mi dany przez Stwórcę, żebym krzywdy sobie nie zrobił nadmiernej, więc się boję. Przez rodziców, żebym mógł bez doświadczenia doświadczyć, przez nauczycieli i poznanie własną głupotą leczące mnie z ciekawości laika, kosztem siniaków i bąbli na skórze – dobrze, że tak tanio wyszło. Dlatego dzisiaj się boję. Patrząc na ciebie boję się ujawnić, ale szkoda mi też pisklęcia, jego nocy nieprzespanej i nawarstwiającego się zmęczenia młodej mamy, która kolejnej nocy nie prześpi, znów w oczach przekrwionych zabraknie jej barwy snów i nadziei pozwalającej radością dni się cieszyć.

Wyszedłem z cienia i stanąłem cicho – raczej beznadziejnie - coś na kształt skazańca, i patrzyłem na ciebie, a ty widzieć mnie nie chciałaś i prułaś dalej. Prułaś, aż pokazał się splot ostatni, który z rąk ci wyfrunął, i rozbił się na rafie poręczy fotela, i roztrzaskał o podłogę. Twoje dłonie powtórzyły jeszcze siłą rozpędu ostatnie takty zniszczenia i zamarły bezrobotnie. Upadły na kolana, a oczy wciąż nie mogły wrócić do życia. Nie widziałaś mnie, nie czułaś – zmysły miałaś w świecie owej mijanej nienawiści, która spłynęła na podłogę wężem, zygzakiem jadowitym, podstępnym, wymykającym się wszelkim definicjom.

Chciałem złapać drżącą bezczynność, twoje dłonie chciałem przykryć własnymi, ale uniosłaś je z kolan i twarz nimi objęłaś, a spomiędzy palców wypłynęły pojedyncze łzy, których nie mogły osuszyć żyły nadgarstków, czy rozpiętość przedramion. Płynęły niczym jeże górskich kryształów ryjąc na skórze słone rany i wsiąkały w spodnie kapiąc z łokci krzykiem przerażenia w otchłań ciemną. Dzień uciekł bez słowa, a przez okna nachalnie zaglądał nieświadomy księżyc – nie cały, zaledwie ogarek, ale wystarczający, żeby złotą rzekę łez zamienić w srebro drzewa unerwionego gęściej, niż wyobraźnią sięgnąć można. Dendryty błądziły po skórze, szukały ścieżek wahały się. Grawitacja kusiła je tym swoim prostackim „chodź już do mnie”, a one chwytały drobniuteńkich, niemal przeźroczystych włosków i konwulsyjnie broniły się przed upadkiem.

Stałem, a przecież byłem tobie niewidzialny, równie dobrze mógłbym stać na peronie dworca kolejowego latem, kiedy pociąg w nadmorskie strony podstawiają, bo w tej mojej obecności nie różniłem się od lampy, czy nieczynnego kiosku z kebabem. Ja stałem, ty krwawiłaś łzami ciężkimi od treści, a księżycowi uśmiech wyciągnął się w sierp ubogi, resztkami zaledwie nadrabiający – gorzał w twoją stronę ostatnimi fotonami, nierozumiejący, pytający zbyt cicho, ale widać obowiązki ciągnęły go dalej, bo poszedł jak niepyszny bez uświadomienia. Ja wciąż stałem, jednak to stanie, nadal było tylko obecnością cienia, który można ignorować aż do śmierci.

A potem, znienacka podniosłaś głowę i popatrzyłaś na mnie trzeźwo, ostro i z logiką, którą tort urodzinowy mógłbym pokroić na plasterki cieńsze niż grafenowe powłoki, żeby zwinąć go później w wygodne konsumpcyjnie rurki o zerowej masie. Patrzyłaś na mnie wzrokiem, który wykluczał pojęcie mgły, niedrożności, opieszałość, nawet kurz wiatrem niesiony. Wzrokiem, w którym przeszłość zdążyła się wypalić, skrystalizować i otorbić naroślą nie noszącą już śladów złośliwości. Nie powiem ci, jakim głosem wtedy mówiłaś, bo studnia wyschłaby z zazdrości, gdyby cię wówczas usłyszała. Zaczepiłaś pazurami metalowego wzroku moje źrenice i trzymałaś je nieustępliwie, jak dwóch nastolatków, kiedy jeszcze uprzejmości wymieniają językiem rynsztoka tak soczystym, że twarze nawilżają lepiej niż markowe kremy, ale już trzymają się za poły szkolnych mundurków, nim bić się zaczną o nic, o uśmiech dziewczątka z kitkami dwiema, zbyt dyskretny, żeby mógł być czymś więcej jak wydumanym domniemaniem.

Zaczepiłaś mnie, aż oddech we mnie zgasł i rzucił mnie na kolana – te moje, kanciasto zesztywniałe, tuż przed twoimi, w miękką beznadziejność obleczone. Dezorientacja i zaskoczenie wypełniły mnie tak szczelnie, że strach się już we mnie nie zmieścił, tylko twoje oczy i szept ostrzejszy od stali damasceńskiej:

- Nie pytaj dziś. O nic nie pytaj. Po prostu bądź i nie mów nic najlepiej, bo cokolwiek powiesz… nic nie mów, tylko bądź. I pomóż mi zwinąć przeszłość w kłębek teraźniejszości, żebym przez zimę uprzędła przyszłość… Nie pytaj, bo nie zrozumiesz, a ja słów nie znam takich, żeby chociaż przybliżyć. Bądź, a kiedyś ci podziękuję. Tylko nie pytaj o nic proszę. Nie dziś.

28 komentarzy:

  1. Nie pytaj, po prostu bądź. To mi się podoba. :) I ta gra słów, ta zabawa językiem i znaczeniami, za to lubię Twoje wpisy. Alem komplementów tu pozostawiłam ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. A w Tobie myśli się snują w nieskończoność i wylewają na wirtualny papier, jak ta włóczka z prutego swetra. Może w ten sposób Ty też się prujesz? Co będzie, gdy się sprujesz cały?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. mam nadzieję, że dopiero zaczynam - ludzie tak długo nie żyją, żeby się spruć bez reszty.
      powiedzmy, ze "oszczędzam słowa" w innych okolicznościach. tu pozwalam sobie na rozpustę.
      "dziękuję za zauważenie" - jak mawiał Kłapouchy ze znanej bajki...

      Usuń
    2. Kłapouchy to mój idol!

      Usuń
    3. to znaleźliśmy wspólny wątek (albo zgubiliśmy wspólny ogonek)

      Usuń
    4. Najważniejsze, że nikt nam nie pękł balonika.

      Usuń
  3. Witaj, Oko.

    „I choć twój smutek jest nieprzerwany
    jak pruty z dnia na dzień sweter
    przyjdzie taka chwila że poczujesz się lepiej”
    („Sekrety” Julia Hartwig)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobrej wełny się nie wyrzuca, można przerabiać bez końca, na wiele ciekawych wzorów. Ale przyznam, że przeraziła mnie trochę ta wizja. I tu... popatrzyłam na dłonie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to przecież nie był sweter, tylko człowiek, który się nie udał w życiu, pomyłką był, chceniem niedojrzałym... to są trudne sprawy - czasem na filmach widzę wyrzucane precz obrączki - one przecież są takie łatwe do spieniężenia, a jednak ktoś je wyrzuca, bo złoto był niewarte człowieka. sweter pełen wspomnień... obrócony w niwecz.

      Usuń
    2. A ja pomyślałam o ciepłej historii...

      Usuń
    3. fotka kogoś, kto przestał znaczyć, kamień na szczęście od osoby, która zamiast szczęścia dała dopełnienie, sweter, w którym już nigdy i dla nikogo, żeby nie skończyło się jak raz się już skończyło.

      Usuń
    4. To notka pełna strachu. A przecież nic się nie skończyło. Oboje się boją?

      Usuń
    5. nie masz komu powierzyć własnych dramatów? tylko pomiędzy mogą się one kisić? kogoś, kto dorósł do słowa przyjaciel, powiernik? musisz być bardzo samotną i nieszczęśliwą osobą. współczuję. raz piszesz "ciepła historia", a za chwilę "notka pełna strachu" - galimatias podobny do tego, który bohaterce włożyłem swetrem w dłonie. na zatracenie bezpowrotne.

      Usuń
    6. Dziękuję za uwagi, zastanowię się nad sobą.

      Usuń
  5. Gratulacje, bardzo plastycznie to napisałeś. Ja bym nie potrafiła tak ubrać w słowa tej czynności prucia i złości, jaka jej towarzyszy, a także odczuć obserwatora. Twoja umiejętność dobierania słów, porównań i przenośni jest godna poety. Brawo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. szkoda, że tylko w słowach potrafię być tak przekonujący. bo gadać jest łatwo, a zrobić trudniej.

      Usuń
  6. Wiadomo, prucie nie oznacza końca, a raczej początek nowego lub innego:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. rozstanie z przeszłością zanim przyszłość się pojawi

      Usuń
    2. Trafnie to ująłeś :-)

      Usuń
    3. tak napisałem na końcu opowiadania

      Usuń
  7. Czasem myślę, że dobrze by było spruć trochę siebie i dorobić coś ładniejszego. "Bądź" - czasem trudno tylko być.

    OdpowiedzUsuń