Patrzę,
jak sweter prujesz. Pozornie bezmyślnie, nie patrząc i tylko usta szczelnie zamknięte
krzyczą, że właśnie prujesz jakieś podłe wczoraj, rok temu – jakieś zawsze,
które już nigdy… Prujesz nerwowymi, krótkimi ruchami, a wełna zwija się
splotami spiral gdzieś na kolanach, snuje się na podłogę i próbuje żebrać u
stóp o zrozumienie, o wybaczenie, czy chociaż jedno ciepłe wspomnienie. Ale
nie. Nie ma w tobie nawet cienia pozytywnych myśli. Jeszcze. W tej chwili
jesteś burzą i gromem. Bladolicą nienawiścią. Szklanka wody na stoliku drży i
boi się odezwać, kiedy widzi na powierzchni własnej odbicie twojego marsa ze
słonecznej burzy wprost skopiowanego i czeka w trwodze, że na niej wyładujesz
swoją pasję malowaną wykrzyknikami obelg pasujących do knajp bez kategorii,
gdzie cywilizacyjne przesądy zawiesić trzeba na kołku dwie przecznice wcześniej
nie czekając na zachętę konsjerża i wieszak starszy od Mojżesza.
Zapytałbym
co prujesz, ale nie chcę zdradzać się z własną obecnością, żebyś nie zasłoniła maską
tych emocji, których jestem świadkiem. Dłoń w pięść zwinięta wgryza się
pazurami w wełnę, jakby to wrogie gardło było niosące śmierć, więc zanim doczeka
okazji zadusić trzeba i oczy wyłupić, unicestwić i nie pozwolić na jakikolwiek ciąg
dalszy, nawet ten mizerny, który pełzaniem po oddech ostatni na kolanach…
Dlaczego prujesz? Dlaczego nie wyrzucisz w całości jednym, krótkim gestem
pełnym ekspresji? Czym powodowana jesteś, że w takiej chwili nerw swetra
ciągniesz ku sobie i brakiem zauważenia spalasz go w cieniu kolan? Nożyczki
leżące na stoliku obok szklanki lubieżnie uśmiechają się z sadystyczną
nadzieją, że będą mogły pożreć ów nerw, na frytki podzielić, wydrzeć duszę i do
nicości przyszpilić ostrym końcem.
Wełna
sapie, warczy, broni się, a twoje dłonie bezlitośnie kontynuują dzieło
zniszczenia i ciągną jelita, jak w barbarzyńskiej torturze, za końmi włóczonych
wnętrzności, by tchnieniem nieskończonego bólu zobaczyć mógł nieszczęsny kres
życia i kres wnętrzności po stepie rozciągnięty tak bardzo, że nawet wilki zamęczą
się spacerem nim step dojedzą do czysta. Bo przyrodzie dość jest nigdy.
Przyroda nie nauczyła się marnotrawstwa i zeżre wszystko, a nawet cień zliże,
jeśli ów będzie tak bezrozumny, żeby trwać tam pomimo śmierci.
Patrzę
na to nieprawdopodobieństwo, które skrawek materii, ledwie wystarczający aby
okryć fragment ludzkiego kadłuba, zamieniasz w nieskończoną nić, na dłonie wściekłe,
zajadłe i bezlitosne, szukające celu adekwatnego do rozmiaru tragedii, żeby na
niej wyładować wszystko, co w tobie kipi i uziemić się nią do spokojnej,
przewidywalnej przyszłości. Na razie jest tylko sweter i ta nić, a ja modlę
się, żeby się nie skończyła zbyt szybko, bo wtedy… Szklanka umrze tłukąc się śmiertelnie
gdzieś o ścianę, a woda spłynie w nieczytelnym, łkającym graffiti i rozmaże ścianie
makijaż dopiero co położony. Nożyczki zadrżą ostrzami w drewnie stolika,
powietrze rozstrzelane przekleństwem dosadnym tak, że trzy piętra wyżej obudzi niemowlę,
dopiero co nakarmione, lecz ono, ze strachu, pieluchy zmoczy pięć razy w noc jedną.
Tak.
Bałem się i wciąż się boję pokazać tobie, a sweter jest już tylko wspomnieniem,
bo ileż on się mógł bronić przed twoją nienawiścią. Strach został mi dany przez
Stwórcę, żebym krzywdy sobie nie zrobił nadmiernej, więc się boję. Przez rodziców,
żebym mógł bez doświadczenia doświadczyć, przez nauczycieli i poznanie własną
głupotą leczące mnie z ciekawości laika, kosztem siniaków i bąbli na skórze –
dobrze, że tak tanio wyszło. Dlatego dzisiaj się boję. Patrząc na ciebie boję się
ujawnić, ale szkoda mi też pisklęcia, jego nocy nieprzespanej i nawarstwiającego
się zmęczenia młodej mamy, która kolejnej nocy nie prześpi, znów w oczach przekrwionych
zabraknie jej barwy snów i nadziei pozwalającej radością dni się cieszyć.
Wyszedłem
z cienia i stanąłem cicho – raczej beznadziejnie - coś na kształt skazańca, i
patrzyłem na ciebie, a ty widzieć mnie nie chciałaś i prułaś dalej. Prułaś,
aż pokazał się splot ostatni, który z rąk ci wyfrunął, i rozbił się na rafie
poręczy fotela, i roztrzaskał o podłogę. Twoje dłonie powtórzyły jeszcze siłą
rozpędu ostatnie takty zniszczenia i zamarły bezrobotnie. Upadły na kolana, a
oczy wciąż nie mogły wrócić do życia. Nie widziałaś mnie, nie czułaś – zmysły miałaś
w świecie owej mijanej nienawiści, która spłynęła na podłogę wężem, zygzakiem
jadowitym, podstępnym, wymykającym się wszelkim definicjom.
Chciałem
złapać drżącą bezczynność, twoje dłonie chciałem przykryć własnymi, ale
uniosłaś je z kolan i twarz nimi objęłaś, a spomiędzy palców wypłynęły
pojedyncze łzy, których nie mogły osuszyć żyły nadgarstków, czy rozpiętość przedramion.
Płynęły niczym jeże górskich kryształów ryjąc na skórze słone rany i wsiąkały w
spodnie kapiąc z łokci krzykiem przerażenia w otchłań ciemną. Dzień uciekł bez słowa,
a przez okna nachalnie zaglądał nieświadomy księżyc – nie cały, zaledwie
ogarek, ale wystarczający, żeby złotą rzekę łez zamienić w srebro drzewa unerwionego
gęściej, niż wyobraźnią sięgnąć można. Dendryty błądziły po skórze, szukały
ścieżek wahały się. Grawitacja kusiła je tym swoim prostackim „chodź już do
mnie”, a one chwytały drobniuteńkich, niemal przeźroczystych włosków i
konwulsyjnie broniły się przed upadkiem.
Stałem,
a przecież byłem tobie niewidzialny, równie dobrze mógłbym stać na peronie dworca
kolejowego latem, kiedy pociąg w nadmorskie strony podstawiają, bo w tej mojej
obecności nie różniłem się od lampy, czy nieczynnego kiosku z kebabem. Ja
stałem, ty krwawiłaś łzami ciężkimi od treści, a księżycowi uśmiech wyciągnął się
w sierp ubogi, resztkami zaledwie nadrabiający – gorzał w twoją stronę
ostatnimi fotonami, nierozumiejący, pytający zbyt cicho, ale widać obowiązki ciągnęły
go dalej, bo poszedł jak niepyszny bez uświadomienia. Ja wciąż stałem, jednak
to stanie, nadal było tylko obecnością cienia, który można ignorować aż do
śmierci.
A
potem, znienacka podniosłaś głowę i popatrzyłaś na mnie trzeźwo, ostro i z
logiką, którą tort urodzinowy mógłbym pokroić na plasterki cieńsze niż
grafenowe powłoki, żeby zwinąć go później w wygodne konsumpcyjnie rurki o
zerowej masie. Patrzyłaś na mnie wzrokiem, który wykluczał pojęcie mgły,
niedrożności, opieszałość, nawet kurz wiatrem niesiony. Wzrokiem, w którym
przeszłość zdążyła się wypalić, skrystalizować i otorbić naroślą nie noszącą już
śladów złośliwości. Nie powiem ci, jakim głosem wtedy mówiłaś, bo studnia wyschłaby
z zazdrości, gdyby cię wówczas usłyszała. Zaczepiłaś pazurami metalowego wzroku
moje źrenice i trzymałaś je nieustępliwie, jak dwóch nastolatków, kiedy jeszcze
uprzejmości wymieniają językiem rynsztoka tak soczystym, że twarze nawilżają
lepiej niż markowe kremy, ale już trzymają się za poły szkolnych mundurków, nim
bić się zaczną o nic, o uśmiech dziewczątka z kitkami dwiema, zbyt dyskretny,
żeby mógł być czymś więcej jak wydumanym domniemaniem.
Zaczepiłaś
mnie, aż oddech we mnie zgasł i rzucił mnie na kolana – te moje, kanciasto zesztywniałe,
tuż przed twoimi, w miękką beznadziejność obleczone. Dezorientacja i
zaskoczenie wypełniły mnie tak szczelnie, że strach się już we mnie nie zmieścił,
tylko twoje oczy i szept ostrzejszy od stali damasceńskiej:
- Nie pytaj dziś. O nic nie pytaj. Po prostu bądź i nie mów nic najlepiej, bo
cokolwiek powiesz… nic nie mów, tylko bądź. I pomóż mi zwinąć przeszłość w kłębek
teraźniejszości, żebym przez zimę uprzędła przyszłość… Nie pytaj, bo nie
zrozumiesz, a ja słów nie znam takich, żeby chociaż przybliżyć. Bądź, a kiedyś
ci podziękuję. Tylko nie pytaj o nic proszę. Nie dziś.
Nie pytaj, po prostu bądź. To mi się podoba. :) I ta gra słów, ta zabawa językiem i znaczeniami, za to lubię Twoje wpisy. Alem komplementów tu pozostawiłam ;)
OdpowiedzUsuńjestem...
Usuńpodobno...
A w Tobie myśli się snują w nieskończoność i wylewają na wirtualny papier, jak ta włóczka z prutego swetra. Może w ten sposób Ty też się prujesz? Co będzie, gdy się sprujesz cały?!
OdpowiedzUsuńmam nadzieję, że dopiero zaczynam - ludzie tak długo nie żyją, żeby się spruć bez reszty.
Usuńpowiedzmy, ze "oszczędzam słowa" w innych okolicznościach. tu pozwalam sobie na rozpustę.
"dziękuję za zauważenie" - jak mawiał Kłapouchy ze znanej bajki...
Kłapouchy to mój idol!
Usuńto znaleźliśmy wspólny wątek (albo zgubiliśmy wspólny ogonek)
UsuńNajważniejsze, że nikt nam nie pękł balonika.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń„I choć twój smutek jest nieprzerwany
jak pruty z dnia na dzień sweter
przyjdzie taka chwila że poczujesz się lepiej”
(„Sekrety” Julia Hartwig)
Pozdrawiam:)
widza również dotyczy?
UsuńDobrej wełny się nie wyrzuca, można przerabiać bez końca, na wiele ciekawych wzorów. Ale przyznam, że przeraziła mnie trochę ta wizja. I tu... popatrzyłam na dłonie.
OdpowiedzUsuńto przecież nie był sweter, tylko człowiek, który się nie udał w życiu, pomyłką był, chceniem niedojrzałym... to są trudne sprawy - czasem na filmach widzę wyrzucane precz obrączki - one przecież są takie łatwe do spieniężenia, a jednak ktoś je wyrzuca, bo złoto był niewarte człowieka. sweter pełen wspomnień... obrócony w niwecz.
UsuńA ja pomyślałam o ciepłej historii...
Usuńfotka kogoś, kto przestał znaczyć, kamień na szczęście od osoby, która zamiast szczęścia dała dopełnienie, sweter, w którym już nigdy i dla nikogo, żeby nie skończyło się jak raz się już skończyło.
UsuńTo notka pełna strachu. A przecież nic się nie skończyło. Oboje się boją?
UsuńOby dwoje.
UsuńOby już przestali...
Usuńnie masz komu powierzyć własnych dramatów? tylko pomiędzy mogą się one kisić? kogoś, kto dorósł do słowa przyjaciel, powiernik? musisz być bardzo samotną i nieszczęśliwą osobą. współczuję. raz piszesz "ciepła historia", a za chwilę "notka pełna strachu" - galimatias podobny do tego, który bohaterce włożyłem swetrem w dłonie. na zatracenie bezpowrotne.
UsuńDziękuję za uwagi, zastanowię się nad sobą.
Usuń...
OdpowiedzUsuńdziękuję
UsuńGratulacje, bardzo plastycznie to napisałeś. Ja bym nie potrafiła tak ubrać w słowa tej czynności prucia i złości, jaka jej towarzyszy, a także odczuć obserwatora. Twoja umiejętność dobierania słów, porównań i przenośni jest godna poety. Brawo.
OdpowiedzUsuńszkoda, że tylko w słowach potrafię być tak przekonujący. bo gadać jest łatwo, a zrobić trudniej.
UsuńWiadomo, prucie nie oznacza końca, a raczej początek nowego lub innego:-)
OdpowiedzUsuńrozstanie z przeszłością zanim przyszłość się pojawi
UsuńTrafnie to ująłeś :-)
Usuńtak napisałem na końcu opowiadania
UsuńCzasem myślę, że dobrze by było spruć trochę siebie i dorobić coś ładniejszego. "Bądź" - czasem trudno tylko być.
OdpowiedzUsuńa czegóż więcej chcesz?
Usuń