Dym
wstaje i smuży się niepewnie, jakby nie znał granic, dokąd może mnie zaprowadzić,
a co powinien zachować w cieniu dyskrecji, stłumić woskową wonią, aromatem
zagłuszającym instynkty. Ale świeca głupia nie wie, nie ma pojęcia, co wolno, a
czego ma unikać. Więc wdzięczy się blado w tym niedoświetleniu, w
niedopowiedzeniu drży i falą na wietrze maluje kontury nieposkromione żadną
cenzurą, czy ideą. Po prostu jest i w drobnym, lokalnym cieple, w świetle
mizernym, snuje się myśl świecy dla jednego tylko widza, który scenę z
wysokości podłogi zasiedla i patrzy w niezrozumieniu.
Świeca,
jak dziewica, którą być może jest, płonie rumieńcem i pachnie sobą – tą nieoszukaną,
nieperfumowaną, lecz sobą. Po kres jestestwa. Ona płonąc, spalając się pośród
pożądań niedopowiedzianych, w mroku utkwionych i ja – równie płochy i też pochłonięty
mrokiem. Płonie ona i ja. Ona dla mnie, a ja… żadnego innego tłumaczenia nie da
się tu przypiąć – płonę lustrem dla niej. I wspólnie malujemy sobie tęsknoty,
nadzieje, marzenia. Ona gorąca, smukła i w pióropuszu ognia, a ja, ciemnością
spowity w niej tylko barwy widzę. Jestem i ona jest. Czy to już wystarczy do
wspólnoty?
Wyciągam
dłoń i czuję, jak kąsa mnie w palec, ale… W ekstazie nie takie pieszczoty
zdarzyć się mogą, więc nie skamlę jak psie pisklę, tylko po męsku znoszę i
patrzę, jak palec zabarwia się opalenizną, spalenizną, sokiem świecy. Sok spływa
wzdłuż dłoni, przedramienia i krzepnie speszony własną śmiałością gdzieś przed
łokciem, albo… szukał we mnie podobnej gorączki i nie dotarł, zanim potok lawy
zastygł na pochyłościach nagiej, bezwolnej ręki. Mógł trafić bardziej intymnie.
Mógł dojrzeć i zawrzeć bardziej. Ja też.
Wrzeć
jednak nie potrafię chyba. Nie tak jak ona, chociaż w głowie mi szumi, a przed
oczami mnożą się galaktyki zbyt odległe, żeby nazwą ziemską zostały już porażone.
Świeca i ja. Ja i świeca. My. A wokół piekła Dantego i Boscha otulone wstęgą
kosmicznej próżni. I ta ściana na której stajemy się karykaturą w krzywym
zwierciadle odbitą. Szyderstwem w ciszy grobowej powitym.
Patrzę
na ścianę, gładką, beżową chyba, na której podryguje płomień i stara się mnie
uwieść do tańca. Chociaż nie umiem, chociaż jestem niewprawnym tancerzem, daję
się porwać muzyce malowanej drżeniem na ścianie i wstaję. Oddaję się cały,
stając pomiędzy świecą, która dla mnie spala się do cna i ścianą, co stała się ekranem
mimowolnym. Pełza mój cień niewprawny, kanciasty, wspina się na ścianę po
drobnych chropowatościach, ale świeca pilnuje, żeby mnie nie upokorzyć, więc
łagodzi kontury, rysy głaszcze i pieści nadzieją, że jutro już… będzie lepiej.
Obym tylko zaufał, dał radę i uwierzył wreszcie, że nie każdy musi utonąć w
nieskończoności zmarzliny ściennej, kiedy barwę można sobie przynajmniej
wyobrazić.
Wpadłem
cieniem w jakieś załomy, naroża, żeby stać się całkiem pokracznym obrazem, a przeciąg
natychmiast kusić świecę zaczyna, żeby dała sobie już spokój, skoro taki
nieudany tancerz się jej trafił. Świeca z uporem, milcząc dostojnie kiwa
płomieniem, że jednak nie, że jeszcze kilka taktów, że razem, to co innego,
nawet, kiedy niedoskonałość dotyka. Próbuję wrócić, choć wstyd za gardło chwyta
i nogom wagi dokłada. Próbuję dorosnąć do własnego o mnie mniemania, że dam
radę i potrafię być. Że mogę jeszcze tańczyć. Śmiać się. Być.
Skręciłem
ku świecy, a mój cień natychmiast guza sobie nabił o sufit i kark skręcił
prostopadłością, żebym ja mógł rękę wyciągnąć do niej. Wątła świeca wpadła w
popłoch, odsuwa się płomieniem od mojej dłoni, jakby się wystraszyła. Może mam chłodne
palce, może drapię zarostem, albo zbytnio sobie uroiłem wzajemność.
Po
podłodze skradały się jakieś kołtuny wiatru i po mojej ręce skoczyły na świecę
tygrysem głodnym i zadusiły płomień. Nawet nie syknął. Agonią nie odbił się od
ściany, w konwulsjach nie złapał mnie za ramię. Zgasł cicho i nieodwołalnie.
Zupełnie, jakby go wcale nie było. A cień mój zmęczony usiadł gdzieś w
zakamarku i zupełnie go już znaleźć nie umiem.
Nie
ma już świecy, ani cienia. Ja i stygnąca strużka dymu nad ogarkiem bladym. Ciemność
zjadła nas wszystkich. Nie ma kolorów, a resztkę aromatu wyssał wiatr. Cisza bezkresna
i ciemność do kres pojęcia. Mnie też już nie ma. Pewnie jestem przeszłością. Albo
urojeniem.
A ona? Zastygła jako bezkształtna plama, jako jedna z wielu plam na szarej wykładzinie.
OdpowiedzUsuńona?
Usuńświeczka? ściana? noc?
kiedy światła nie ma cała reszta jest tylko domysłem.
albo nie ma jej w ogóle.
Ona, niedoceniona jako podstawa, bez niej nie byłoby światła.
UsuńOn zapatrzony w swój cień, tańczył sam ze sobą. Płomień nie miał szans.
ciemność pożarła wszystko - resztę trzeba sobie dośpiewać samemu.
Usuńładnie Ci idzie. dasz radę.
Nie mogę wydobyć głosu. Myślisz, że jestem?
Usuńnadzieja ponoć jak kapitan - schodzi ostatnia.
UsuńTwoje istnienie jest jakąś możliwością.
Każda świeca kiedyś zgaśnie nawet bez pomocy wiatru.
OdpowiedzUsuń"każdy pociąg kiedyś odjeżdża
Usuńkażdy pies ma właściciela" - była taka piosenka poezją napędzona
Można do zwykłej swiecy dorobić niemal katastroficzny koniec - nastała ciemność i znikamy. Udało Ci się.
OdpowiedzUsuńświecy można wiele rogów przyprawić
UsuńTo takie naturalne... Na początku była ciemność i na końcu będzie ciemność...
OdpowiedzUsuńto udało mi się bardzo szybkie koło zatoczyć.
Usuńparę linijek i już.
Teraz nawet świece elektryczne powymyślali...
OdpowiedzUsuńz prądem nawet rzeka płynie
Usuń