Wnętrzem
dłoni potarłem policzek. Przypominał fakturą gruboziarnisty marmur, albo papier
ścierny. A to mogło oznaczać wyłącznie, że znowu minął dzień, a może nawet i
dwa. Poczułem się tak nieznośnie dorosły, że zacząłem o sobie myśleć „pan”. Że
bezpodstawnie? Nie szkodzi – mały umysł, to i zachęt zbyt wielu nie potrzebuje,
żeby uzurpować cokolwiek. Kiedy wymacałem portfel, a on chudszy od postnego
barszczu się okazał, to trochę mniemanie przygasło – może nie „pan”, ale „paniczyk”? Zarechotałem zupełnie niedorośle, kiedy myśl mnie naszła ironiczna, że może
nawet nie „paniczyk”, a „panienka”, na dodatek z tych, co to prowadzenia są
lekkiego.
Wyrzuciłem
pusty portfel, żeby mnie mirażami nie karmił i najchętniej przywiązałbym
sznurek do nogi, jako ostatnią deskę ratunku – gdybym zaczął się unosić od tej
lekkości, żeby mnie ktoś złapał jako ten balonik gazem wypełniony. No właśnie –
sznurka nie miałem absolutnie, czego o gazie powiedzieć nie mogłem – w ten
ostatni wyposażony byłem dość rozrzutnie i ekstrawagancko. Jakby wszelkie
niedostatki wypełnione zostały wiatrem, który nadal sprawdzał, czy nie utka się
we mnie kolejną drobiną.
Zerknąłem
ponad głowę. Wszędobylski wiatr układał puzzle chmur i gnał je gdzieś, chociaż…
one gnały na przekór wiatru. Trudna myśl do akceptacji, jednak, jeśli chmury
płyną w przeciwną stronę niż wiatr wieje, oznaczałoby to ni mniej ni więcej, że
chmury stoją, a niebo jest zwiewane z wiatrem. Względnie ziemia poddała się i
pędzi jak koło parostatku na wodach Missouri.
- „Więc
to tu dni mi znikają” – pomyślałem sobie i pod prąd, pod wiatr, na przekór ruszyłem
zwalczać terror uciekających zbyt szybko dni. Wiatr wylizywał mi twarz nie
przejmując się, że spocona. Najwyraźniej spragniony był, bo i łzy z oczu
wyciskał, spijając je nim rozlały się po policzkach. Pchanie ziemi, czy nieba
musi być ciężką robotą. Doceniłem to, gdy się zasapałem w pojedyncze minuty i
zupełnie nie po pańsku klapnąłem gdzieś na krawężniku dysząc okrutnie.
Nic
z tego. Nie zatrzymam go wcale. Zbyt silny przeciwnik. Siedziałem usiłując
zebrać myśli, jednak, żeby coś zbierać, trzeba najpierw to coś w sobie mieć. A
ja mogłem najwyżej zbierać bezmyślność. Nawet nie zbierać, bo to była jedna
wielka bezmyślność, a nie stado małych, spłoszonych bezmyślątek. Co tu zbierać?
Raz chwycić, zmiąć i rzucić do kubła na jakimś przystanku autobusowym, żeby molocha
rosnącego niby gangrena nie nosić w sobie.
Wiatr
przepchnął już ziemię z poranka w południe, lecz mnie traktował bardziej
pobłażliwie i wciąż siedziałem na zimnym krawężniku. Może mnie zignorował, albo
śmierdziałem mu za bardzo? Może omijał, żeby się czymś brzydkim nie zarazić? Bo
ja taki więcej śmiertelny jestem i kto wie, czy choroba wirusową nie jest. Zakaźną.
Pewnie tak… Jestem medycznym ignorantem i zasadniczo chcę ten stan utrzymać
możliwie najdłużej, ale widzę, że życie rozpleniło się lepiej niż średniowieczna
dżuma. I tak uporczywie trzyma się życia to życie, że musi być szkodnikiem,
bakterią śmiercionośną, albo drapieżnikiem, który zęby wbije we wszystko bez
wyjątku, aby własne trwanie przedłużyć.
Od
samej myśli stałem się głodny. Zacząłem się rozglądać. Poszukiwać zmysłami
przekąski, obiadu, spiżarni… niechby kucharki, bo nawet obietnica jest lepsza
od beznadziei. Potencjalne kucharki szły, trzymając się możliwie daleko od tego
zainfekowanego mną krawężnika, jakby chciały zasygnalizować, że taki ja jestem
dzisiaj zbędny. Truteń potrzebny jest na chwilę zaledwie, a nie na coś tak
niezwykłego jak „przyszłość”. W kategorii „przyszłość” nie mieszczę się nawet
jako margines, czy pojedynczy kolczyk schowany w puzderku na wszelki wypadek,
bo może odnajdzie się znienacka ten od kompletu. Może jako hipoteza, szykana, albo
aluzja?
Wtedy
przyszedł on. Nie wiem kto to, bo nie pytałem. Ale przyszedł i absolutnie bez
sensu poprosił, żebym się przesunął. Ja! Na nieskończonym krawężniku samotnie
siedzący miałem mu miejsce zrobić, a on chudszy ode mnie i mógł się wzdłuż
nawet rozkładać, a i tak nie zająłby powierzchni wystarczająco, żeby tłok
zrobić. Wzruszyłem ramionami, bo stać mnie było jeszcze na taki wydatek
energetyczny. Artystyczna dusza chyba, a z takimi się nie dyskutuje, bo żyją w
świecie odległym od racjonalności.
Kiedy
już zdecydował się usiąść obok mnie wyciągnął z kieszeni pomarszczonego
niedopałka i dopalał go zachłannie, jakby chciał się zaciągnąć nim aż po pięty.
I patrzył na mnie wzrokiem wyblakłym, choć przenikliwym – taki paradoks, coś,
jak bezbarwna tęcza… A potem zapytał mnie:
- którędy
do wtorku?
Milczałem
długo, bo pytanie proste nie było chyba. Ważkie i z jakiegoś powodu zasadnicze.
Przynajmniej dla niego. Patrzyłem na tę sylwetkę paradoksami spiętą w kubaturę nie-do-określenia,
o której nie potrafię nawet powiedzieć, czy jest możliwa, albo czy posiada
jakiekolwiek właściwości, ale przecież zawisł obok na krawężniku i o gardło
moje się zaczepił sierpem pytania, abym mu drogę do wtorku pokazał… Więc pewnie
jest jakąś alternatywą życiowo uzasadnioną. Niezbędną i niosącą przesłanie.
Palcem
wskazałem na wiatr gnający chmury, niebo, czy ziemię, na krawężnik zasiedlony chwilowo
tylko nami.
-
poczekaj tu, sam przyjdzie, a nie wiadomo, kogo jeszcze przywieje...
Uwielbiam wiatr.
OdpowiedzUsuńuchyl okno - sam przyjdzie, nawet daleko go szukać nie trzeba.
UsuńCzekając... można ominąć. Zbyt wiele upływem bezdziałania.
OdpowiedzUsuńlepiej mądrze siedzieć, jak głupio biegać. nie znalazłem lepszego pomysłu, żeby taki wtorek (czy jakikolwiek inny dzień) odnaleźć poza pamięcią
UsuńO! I toś mądrze rzekł.
Usuńto parafraza jakiegoś trenera piłkarskiego, który mawiał, że mądrze stanąć jest lepiej, niż biegać głupawo po boisku.
UsuńNie znam się na trenerach piłkarskich, ale hołduję żydowskiemu przekonaniu, że lepiej źle jechać niż dobrze iść. Siedzenie zamiast biegania bardzo mi pasuje.
Usuńlubię dobrze chodzić, zamiast jeździć jakkolwiek.
Usuńchyba, że dla odmiany i na próbę, albo to łażenie napotyka jakieś dramatyczne kłopoty - skala nieodpowiednia do łażenia, albo atmosfera burczy zbyt mocno.
Tak sobie myślę, że odnaleźć kiedy się nie zdarzyło jest trudno. Doprowadzić do czegoś co dopiero się pozna. Czekanie... niby czynność ale bierna. Czasem bez wyboru.
OdpowiedzUsuńszukanie przyszłości wydaje się czynnością prostą - nadejdzie bez względu na działanie. problem może polegać na tym, gdzie owa przyszłość człowieka zastanie.
UsuńMówiłam już że wiatru nie lubię, bo przychodzi nie wtedy, gdy się go pragnie...
OdpowiedzUsuńbo listów pisać nie potrafi. ani uprzedzać, że nadciąga.
Usuńdzikus po prostu.
Ja nie z tych co czekają. Ja wychodzę światu naprzeciw spotykam oczekiwane.
OdpowiedzUsuńto może chociaż paluszkiem pokażesz w która stronę...
UsuńJakby tak iść tak długo aż nadejdzie wtorek. Ciekawe w jakim miejscu bym go spotkała, gdybym wyruszyła...powiedzmy na zachód.
OdpowiedzUsuńchytry plan! ale po co się aż tak ograniczać od razu sugerując kierunek świata - niech los zdecyduje.
Usuń