Dobrze
już. Wiem. Miałem na chwilkę tylko, na kawę, a dwa dni mnie nie było. Nie
zrozumiesz, bo zrozumieć się nie da. Mogę opowiedzieć, ale to tylko wzmoże
twoją złość na mnie, że taki nieuczesany, że nieodpowiedzialny całkiem. A ja
naprawdę usiadłem kawy się napić, w zamglonej od dymu knajpie, pośród
kolorowego, wielojęzycznego tłumu, przy stoliku, gdzie już siedział ktoś.
Siedział i na politurze przed nim błyszczał nieśmiało symbol olimpijski… namalowany
spoconymi kieliszkami wódki tak zimnej, że aż gęstej.
Piłem
swoją kawę niespiesznie, a człowiek naprzeciw mnie łeb miał zwieszony i każdą pokusę
ze strony kelnera akceptował skinieniem, że owszem, że jeszcze jeden. W końcu
kelner się zlitował i wytarł pamięć wielu olimpiad na stoliku mnożących łzy
przegranych. Bo wygrywa kilku, a reszta płacze, lub zębami zgrzyta. Za którymś
razem podniósł głowę – być może szczęknąłem łyżeczką i dźwięk go rozproszył? Porcelana
zaśpiewała sopranem, który wyrwał go z wewnętrznych światów i pozwolił dojrzeć,
że nie sam już siedzi. Wzrok miał nad podziw ostry, jakby wodę pił, nie
alkohol.
Patrzył
na mnie wzrokiem ciężkim od własnych myśli, zgaszonym, zupełnie, jakby chciał
powiedzieć, że świat pozytywny skończył się chwilę przed jego narodzinami, a
teraz on w dowolnie wybrany sposób ma spacyfikować własny umysł i życie w skali
szarości popełnić. Znów ten namolny kelner się napatoczył, a chłop dwa palce w
górę podniósł i głową kiwnął nie zaszczycając obsługi spojrzeniem, lecz ten zrozumiał
i przyniósł dwie soczewki szklane, aż po menisk wypukłe – jak oni to robią? Do
dzisiaj w głowę zachodzę, że można donieść do stolika naczynia, w których ciecz
z wysiłkiem, pazurami uporczywie trzyma się wnętrza. A on na stół postawił
nadal nie roniąc kropli, aż spocony kieliszek z ulgą wzdychać zaczął i malować
kolejną olimpiadę.
Towarzysz
milcząco przesunął jeden w moją stronę, ciecz wzburzyła się, lecz utrzymała się
w siodle kieliszka. Dopiero moja niezgrabność w drodze do ust pokalała blat
wysokoprocentowym deszczem. Popiłem resztką kawy, podziękowałem wzrokiem, a on…
patrzył na mnie beznamiętnie i kolorów w jego wzroku nie było. Może spłukał je
wódką, jak zmywa się lakier z paznokci, kiedy przestanie cieszyć, czy być
ideologicznie uzasadnionym? Nie wiem, ale kelner, niczym mucha plujka krążył
wokół naszego stolika, a kompan przypadkowy kiwał głową podwójnie i o nic nie
pytał, nie mówił, tylko patrzył mi w twarz i chłonęliśmy ową gorzałę zmrożoną
do postaci iglastej.
Jestem
mało odporny, taki nietutejszy, więc kiedy na stoliku wymalowałem pierwsze pięć
kółek olimpijskich poczułem, że trzeźwość opuściła mnie bez słowa i chyba
obrażona była jak ty teraz. Trzasnęła drzwiami i poszła sobie z domyślnym: „nie
wracam, radź sobie sam”.
Przy
kolejnej olimpiadzie kelner wykazał niepokój związany z cyferblatem, który
wskazywał, że dzień się pożegnał bezszelestnie i pora zwiędniętą kartkę z
kalendarza ściągnąć, a knajpę zamknąć, żeby dać szanse trzeźwości wrócić, gdyby
noc łaskawa trwała wystarczająco długo.
Żeby
się to udało przydałby się rozsądek, ale ten chrapał rozkosznie, bo wreszcie ze
smyczy spuszczony i może wypocząć, pobyczyć się i poleniuchować. Z szacunku dla
snów zapracowanego rozsądku zamówiłem u plujkowatego „na drogę” - dwie zmrożone
i zakręcone, w opakowaniu dziesięciokrotnie większym od kieliszka, plus
woreczek, który miał rękawicę zastąpić, żebyśmy się odmrożeń nie nabawili, po
czym uwolniliśmy zakład od naszych pulsów przyspieszonych i aromatu spoconego
testosteronu, cokolwiek zakonserwowanego wewnętrznie.
Poszliśmy
w bulwary, bo tak najprościej. W zielone. Tam, gdzie resztka natury walczy z
chorobą cywilizacyjną. Nad rzekę, w której nawet drobne szuwary rosnąć nie chcą
wiedząc, co nurtem jest niesione. Siedliśmy na ławce zapuszczonej bardziej niż
my, bardziej strupieszałej, poobdzieranej, chwiejnej i niechlujnej. Kopnęliśmy
nogami widnokrąg, żeby nam na kolanach nie siadał i pociągnęliśmy z flaszek
niezależnie i samorządnie. Rzeka mruczała jakieś rzeczne sprawy, wiatr łaskotał
korony drzew, noc rozbestwiona pozwoliła lampom wyzłocić kilka elewacji
zerkających w lustro wody, a te wdzięczyły się niczym modelki przed sesją
fotograficzną. Gość otarł usta, zakręcił butelkę i postawił koło nóg. Później westchnął
z rezygnacją i wreszcie na słowa się zdecydował:
- Szedłem
przez miasto, jak każdego innego dnia. Może trochę wolniej, może bardziej
leniwie, jednak nie spieszyło mi się donikąd, więc pozwalałem nogom i myślom
błądzić tam, gdzie zazwyczaj obowiązki nie pozwalają bezkarnie zaglądać. Mijałem
wystawy, przejścia dla pieszych – miasto mijałem, które przecież widać i
tajemnicą jakąś niezbadaną nie jest. Szedłem poddając się każdej pokusie i
wiodła mnie pospolitość każdym impulsem, zmianą świateł, cudzym rytmem kroki wystukane
w granicie, czy dziecka śmiechem zaglądającym w wąskie uliczki starego miasta,
gdzie tynk wojną rozstrzelany wciąż czeka na opatrunki.
- Pewnie
wróciłbym do domu, jak wracam każdego dnia i nie stałoby się nic, gdybym nie zatrzymał
się na jakimś moście, którym przechodziła kobieta z wózkiem i w ciąży. Mała
dziewczynka szła obok wózka i własną ciekawością zasypała aurę w pytaniach
nieskrępowanych i wstydu nieznających. Pani lekko speszona popatrzyła na mnie
widząc, że słyszałem treść, a ona skłamać dziecku musi, bo przecież trudno
prawdę małej dziewczynce wyłuszczyć i nie ubrudzić jej przy tym sumienia
dożywotnio.
-
Pani speszona dziecko przytuliła i uciekała od moich uszu i wzroku, żeby dać
dziecku złudną nadzieję, więc uśmiechnąłem się do niej przepraszając za
obecność zmysłów niedyskretnie ocierających się o jej świat. A dziewczynka wiedzieć
chciała kim będzie maluszek, kiedy już mama pozwoli mu świat oglądać, co będzie
robił, kiedy urośnie, nawet, jeśli chłopcem miałby się urodzić. Bo to przecież
strasznie ciekawe i kto to widział czekać tak długo, żeby się dowiedzieć, albo dopiero
zobaczyć. A mamusie wiedzą, bo mamy wiedzą wszystko, więc mogłaby opowiedzieć, skoro
do domku droga jeszcze długa.
- Zwróciłem
mamie przestrzeń intymną i poszedłem jak najdalej od tego pytania, od
dziewczynki i odpowiedzi, która pewnie wybrzmiała już w malutkiej główce zrozumieniem
i ciepłem matczynej miłości pozwoli dojrzewać dziecku w świecie grzecznym,
czystym i życzliwym. A ja zapomnieć chciałem, bo dygresjami dzień każdy pełen,
więc spłynąć mógłby i ten wątek w zapomnienie, ale się nie udało. Za każdym
razem, gdy zmysły zaczepiłem na powierzchowności mijanej, spotykałem następną panią
w ciąży, albo następną małą dziewczynkę z włoskami w dwie kitki złapanymi kolorowymi
gumkami i ta ciekawość maluteńkich zmysłów wydłubywała ze mnie pytanie z mostu.
- Nie
nadaję się na mamę. Do tłumaczenia dzieciom świata również. A gdybym musiał?
Gdybym miał opowiedzieć? Czy starłbym uśmiech i nadzieję podziurawiłbym
bezpowrotnie z malutkich policzków, a w oczach wyhodowałbym wiekuisty piach,
sypki, cierpki i słony? Taki w sam raz do płaczu za życie ze złudzeń odarte?
- Szedłem
gapiąc się na szarą dorosłość wokół, na ten brak uśmiechu w ustach mielących
nieprzyzwoitość wulgarną, z dedykacją dla każdego zewnątrz, które zdarzyć się może.
Patrzyłem jak gasną szanse na lepsze jutro, ludzi wczoraj młodych, a dziś
dotkniętych doświadczeniem, piekłem własnej głowy, czy genetyczną nędzą powielaną
przez pokolenia, gdy nawet upośledzenie optymizmem nie jest w stanie choćby palcem
wskazać drogi. Gapiłem się na to nóg wleczenie za sobą, bo celu nie widać ani
przez szybę witryny kuszącej promocją, gdzie raj za pół ceny od jutra czai się
z uśmiechem wdzięcznym i bezpruderyjnym, ani za płotem zbyt wysokim na
amatorskie próby jego przekroczenia, gdzie pośród ogrodów wypielęgnowanych ideałem
aniołowie płci wszelakiej spacerują z uśmiechem potrafiącym liszaje ze skóry w
trzech krokach wygładzić i włos bujny nawet na steranym kolanie posadzić.
Zerkałem w kapelusze żebracze, chorowite, nieszczęsne, jak zapylone bilonem
stają się pokusą płonną, bo przecież jutro dzień nie będzie tak obfity, lecz
czy jutro w ogóle wstać raczy dla nędzarza? Spoglądałem na kobiety
przeliczające bliskość na minuty, a te na walutę, na zręczne dłonie potrafiące
wyłuskać wartość z nieswojej kieszeni, czy torby.
- Patrzyłem
i szukałem. Uśmiechy fałszywe, wyrachowane, zmieniające się w barterową wymianę
komplementy. Ciała z premedytacją zaciśnięte w sobie, lub rozchylone, niby
przekwitające tulipany. Świat, w którym smród spryskiwany jest coraz grubszą
warstwą kosmetyków, a jedzenie wciąż bardziej wyrafinowane, żeby oszukać usta. Patrzyłem
wokół i możesz mnie pesymistą skończonym nazwać, cynikiem dotkniętym
nieszczęściem wielkim, ale tylko w dzieciach widziałem uśmiech. W tych małych
oczkach, które ufnie podnoszą się do góry, bo świat jakoś wyżej mieszka. A
przecież to świat powinien uklęknąć, żeby od nich się uczyć – tej ufności,
wiary, śmiechu radosnego. Nie dałem rady zapomnieć. Nawet upić się rady nie
dałem, chociaż próbowałem. Widać… zabiłem już swoją radość.
Słuchałem, kiedy mówił, a wódkę grzał nam
już poranek, melancholią zarażony, strojny w fiolety i pomarańcze, bo słońce
pokazało zakrwawioną źrenicę i pośród chmur tryskało rozpaczą brzasku. Wiatr skruszony
przysiadł na ławce z nami i bodajże ogonem merdał, że rację ma człowiek, że dobrze
mówi i kieliszkiem warto przypieczętować słowa, co wysuszyły gardło po dno
sumienia. Trudno mówić, kiedy słów brak, gdy rozwiązań nie widać. Człowiek
pociągnął bardzo dosadnie. Plunął, bo wreszcie miał czym i głowę zwiesił. Może
zasnął, może się zadumał. Trudno mi wyrokować, lecz siedziałem tam ubrany w
nowy dzień i niespiesznie wypłukiwałem noc resztą wódki. Wstał w końcu i chyba
o mnie już nie pamiętał, bo bez słowa powlókł się drogą, którą przyszliśmy tutaj.
Wstać chciałem, lecz od tych słów nie moich ciężkie miałem nogi tak bardzo, że
dopiero wieczór mnie wygonił z tej ławki, tropem tych kroków, którym nadzieja
umarła.
On
pewnie milczy całymi dniami, żeby przypadkiem nie skaleczyć jakiejś malutkiej,
ufnej duszyczki, która śmiać się potrafi… jeszcze…
Na mamę Twój bohater się nie nadaje. A na tatę?
OdpowiedzUsuńon do życia niezdatny. kolorów nie widzi, ani przyszłości.
Usuńjak to mawiasz - patologia
Zachowanie bardzo ryzykowne w dzisiejszych czasach...
OdpowiedzUsuńwódeczka, rozmowa, czy noc na świeżym powietrzu?
Usuń