sobota, 4 listopada 2023

Imperium. cz.1 Katastrofa.

 

    Wnętrze wyspy stęknęło mocniej niż dotychczas - górujący nad krajobrazem las, porastający zbocze, przestał istnieć. Zapadł się wraz z centralną częścią najwyższego wzniesienia wzbijając w niebo szybko rozprzestrzeniający się tuman kurzu i ognia. Wulkan przestał być hipotezą naukową. Stał się przerażającym faktem. Czymś, z czym co prawda wszyscy się liczyliśmy, ale w perspektywie miesięcy – nie godzin. Zasnuł niebo, jakby dzień nie miał już nigdy nastąpić.


    - Niech to szlag! - kapitan nie przebierał w słowach i reszta komentarza nie mieściła się w słownikach salonowych – Dlaczego właśnie teraz?


    Siedziałem na mostku. Dotąd bezpieczny i narażony jedynie na kołysanie falami, teraz dotknięty paraliżem lęku. Przypłynęliśmy tutaj dzięki mnie - w obliczu kataklizmu, należałoby chyba powiedzieć, że przeze mnie. Od dziecka roiłem wizje podróży zamorskich, z obowiązkowym odkrywaniem nieznanych lądów i eksplorowaniem dziewiczych terenów. Na pamięć znałem książki o odkrywcach i rozbitkach, o ludziach chytrych i głodnych sławy, czy bogactw. Ale… urodziłem się zbyt późno. Świat został rozrysowany na szczegółowych mapach i nic nie umknęło uwadze kartografów. Zbadane zostały wszystkie kontynenty, świat gór wysokich i jeszcze głębszych dolin oceanicznych. Nie została żadna tajemnica, żebym mógł się wykazać. W czasie, gdy podbój najbliższych planet wydawał się kwestią zaawansowanej ekonomii, połączonej z planem logistycznym, eksplorację ziemi należało uznać za temat zamknięty. Mimo to spędzałem wieczory na mrzonkach. Śledziłem bezzałogową jednostką bezdroża oceaniczne z dala od szlaków handlowych i kurierskich ścieżek. Pozwalałem sobie na niebezpieczną zabawę w patrolowanie pogranicza pirackich rewirów. Kilkakrotnie zanurzyłem się dronem w otchłanie Trójkąta Bermudów, w nadziei, że mgły rozstąpią się i ukażą to, czego nie widział dotąd nikt.


    Najwyraźniej byłem dzieckiem szczęścia urodzonym w czepku, bo stało się! Nazwanie mnie dzieckiem, było już co prawda mocno przeterminowane, ale jednak. Piraci szmuglowali ludzi i towary równolegle do jednego z ramion Trójkąta Śmierci, ja zapuszczałem się sieczną drugiego z ramion. Mgły było do obrzydzenia. Zasadniczo nic poza nią nie było przez całe tygodnie. Jakby ziemskie zasoby skoncentrowały się w wąskim wycinku i na krótkiej smyczy tłukły się od wierzchołka do wierzchołka bez wytchnienia. Przyszła w końcu noc, gdy barbarzyńska burza poirytowana brakiem widoczności trzepnęła garścią wyładowań w kłąb mgły i na moment odsłoniła zarys lądu, jaki nie miał prawa istnieć. Ba! Na pewno nie istniał! Chwilę później straciłem dron, bo burza nie żartowała. Szczęśliwie został mi cyfrowy zapis lotu oraz film nakręcony automatycznie kamerą. I domysł, który sprawił, że zrozumiałem, dlaczego udało mi się to, co innym nie miało prawa.


    Nie korzystałem z wszczepu! Gdybym sterował dronem za jego pośrednictwem, wtedy burza niszcząc dron, przy okazji pozbawiłaby mnie świadomości, a może i życia. Stosowałem staroświeckie, archiwalne metody poszukiwań. Kamera, sygnał satelitarny i sterowanie autopilotem z odgórnie zaprojektowaną trasą, bez możliwości realnej korekty w trakcie lotu. Cóż… Po prostu bałem się, że dron zostanie przechwycony przez piratów, albo służby ochrony korporacji i odkryją mnie. A tego należało się wystrzegać. W rękach jednych, czy drugich, człowiek natychmiast przestaje być istotą żywą, a staje się zbiorem kwantów poddanych drobiazgowemu przesłuchaniu i anihilacji. Bałem się, to najłagodniejsze ze znanych mi słów, jednak trawiła mnie gorączka. I tak odnalazłem ląd dzięki tej strachliwej metodzie, bo uniknąłem zasadzek natury skierowanej na cyborgi. Przypadek w połączeniu z niewiarygodnym szczęściem i brakiem technologicznego wsparcia. Chwilowy ląd – tak nazywali podobne odkrycia naukowcy zrzeszeni wokół korporacji. Wynurzający się z głębin oceanicznych ląd, który równie nieoczekiwanie znikał, czasem po miesiącu, innym razem po kilku latach. Wszystko zależało od pływów oceanicznych i innych, trudnych do kontrolowania czynników.


    Na wyspie trwała gorączkowa penetracja złóż. Nielegalna jak wszyscy diabli. Światowe giełdy metali miały rozpracowane wszelkie bogactwa znajdujące się na ziemi - wszystkie bez wyjątku należały do trzech wiodących korporacji, patrzących sobie na ręce i zakulisowo usiłujących przejąć zasoby konkurencji. Szczególnie łasi byli na metale ziem rzadkich. Produkcja podzespołów elektronicznych i wszelkiego sprzętu, poczynając od prozaicznego AGD, a kończąc na nanotechnologiach medycznych i wojskowym zagospodarowaniu kosmosu zależała od pierwiastków niemal niedostępnych na ziemi. Kto miał je w ręku – trzymał za gardło światową technologię. I nie był to uścisk przyjacielski.


Mieliśmy fart trudny do opowiedzenia. Znaleźliśmy… Ja znalazłem… złoża... Niezaewidencjonowane. Bezpańskie. Po pierwszym dronie posłałem w Trójkąt drugi i trzeci. Burze nie ustawały i wyspecjalizowały się w niszczeniu mojego sprzętu. Jednak za każdym przelotem uzyskiwałem dane. Im dokładniej analizowałem materiały, tym ostrożniejszy się stawałem. Wreszcie zyskałem pewność, że warto zaryzykować. Fortuna czekała na śmiałka. Bogatego i pozbawionego skrupułów pirata. Wiedziałem, gdzie szukać takiego…


    Mój dron bardzo dyskretnie rozpoczął patrole szlaku przemytniczego. Musiałem zdać się na łut szczęścia, ale jak wspomniałem… sprzyjało mi. Nic poza nim jednak. Potrzebny był statek i ekipa, mnóstwo gotówki, rynek zbytu. Wszystkie brakujące elementy musiał wnieść ktoś - jeden z nich. Moim celem stało się odszukanie tego, któremu warto… można… trudno. Zaufanie miałem kupić informacją. Gdybym jednak trafił na szubrawca, to zdarłby ze mnie skórę i po wiedzy.


    Zestrzeliła mnie Nina. Znaczy – zestrzeliła mojego drona i przechwyciła dane. Moje piegowate szczęście pokazało czerwone uszy – nie zdążyłem skasować celu ostatniej misji, z okruchów wydłubanych z maszyny informacji odnalazła mnie zaledwie tydzień później.


    - Bawisz się w śledzenie piratów mały? - Szepnęła mi do ucha, trącając palcem w żebra. – Ładnie to tak? Podglądać damę? Może choć kawę postawisz w rewanżu i pogadamy?


    Nie było wyjścia. Nina kojarzyła szybko, a decyzje podejmowała jeszcze szybciej. Ledwie poznała fakty, określiła warunki brzegowe, bawiąc się nożem wystarczająco ostrym, żeby podzielić skórę nosorożca na frędzle:


    - Dziesięć procent dla ciebie, czterdzieści dla mnie, reszta dla załogi. Załatwiam transport, i sprzedaż. Pilnuję wydobycia. Ty dajesz namiary, i jesteś twarzą operacji. O mnie wiedzą tylko ci, których będzie można uciszyć na zawsze. Nauczę cię, jak dbać o bezpieczeństwo statku i będziesz naszym parasolem. Węszyć już umiesz, więc sobie poradzisz. Nie negocjuję, nie przerzucam się cyframi i nie zamierzam słuchać bełkotów. Pasuje układ? Jak nie, to znikam i baw się sam z korpomatołkami.


    Na bawienie się w samotności nie miałem ochoty. Zbyt długo tkwiłem solo w ponurej norze na krawędzi metropolii. Nadszedł czas na występ zbiorowy. Kiwnąłem głową na zgodę, bo dziesięć procent wszystkiego, to znacznie więcej niż sto procent niczego. Już chwilę potem kiwałem się na statku, usiłując przekonać chorobę morską, że nie warto zajmować się moimi jelitami. Kalendarz mruczał coś, że trwa to niemalże miesiąc.


    Na wyspie tkwiliśmy od czterech tygodni, pracując na trzy zmiany bez chwili wytchnienia, nie dbając o konserwację maszyn, czy jakiekolwiek zasady bezpieczeństwa. Gospodarka rabunkowa. Czysta grabież. Z premedytacją i pełnym ryzykiem pozyskiwaliśmy rudę, nawet jej nie sortując, tylko w surowym stanie ładując na kontenery. Odsyłaliśmy materiał na statek-matkę cumujący poza zasięgiem anomalii Trójkąta Bermudzkiego.


    Dzisiaj chcieliśmy skończyć załadunek szóstego transportu, gdy ziemia zadrżała i wyrobisko osunęło się zabijając jedną ze zmian. Pozostałe przeszukiwały gruzowisko bez entuzjazmu, do chwili, kiedy okazało się, że osypisko wyłoniło niezwykle bogatą odkrywkę. Kurze erupcji przesłoniły widnokrąg i nawet słońce nie miało sił przebić się przez nie. Ziemia, wciąż niestabilna po wstrząsach, wydawała się przy niebie oazą spokoju. Załoga w pośpiechu wgryzała się w zbocze, ładując cenny gruz na wielkie wywrotki, jeżdżące na złamanie karku pomiędzy prowizorycznym portem i kopalnią.


    Dopiero, kiedy zgasły elektryczne światła wrócił rozum. Baterie słoneczne były bezradne w obliczu czarnej chmury pełnej sadzy i okruchów z wnętrza ziemi. Ci, którzy przetrwali tąpnięcie, stanęli u stóp wyrobiska i rozważali możliwości. Pazerność wciąż brała górę nad strachem, a rozsądek najwyraźniej był obcy grabieżcom.


    - Po ciemku będziemy wydobywać! Reflektory spychaczy wystarczą - dywagowali ci, którym wizja majątku przesłoniła sytuację.


    - Przyjedziemy tu jutro – sugerowali inni. – Może ziemia się uspokoi. W końcu stało się to, co stać się miało i może na tym koniec. Niech chmura opadnie, żebyśmy coś widzieli. No i baterie słoneczne niech naładują akumulatory.


    - Dość tych bzdur – przerwała im Nina. – Wsiadać na dżipy i jedziemy na statek. Trzeba odpocząć. Przeczekać. Jak nie idzie, to nie idzie. Nie wolno kopać się z koniem. Czekamy.


    Nagła noc wywołana wszechobecnymi pyłami okazała się nie mieć końca. Kto mógł, kładł się spać, aby choć trochę odpocząć po harówce, inni woleli szklaneczką czegoś mocniejszego uczcić pamięć poległych.


    - Na pohybel! Mniej nas do podziału.


    Stypa szybko przerodziła się w święto. Trzecia część załogi pogrzebana żywcem pod milionami ton kamieni została zapomniana i spisana na straty. Koszty… wiadomo, muszą być, a pechowcom najwyraźniej się należało. Pozostałym zostawili w spadku swoją część łupu, jak prezent od losu! Teraz, wystarczy tylko wrócić na łono cywilizacji i cieszyć się z efektów ciężkiej harówy. Zostało ich trzydziestu dwóch i pięćdziesiąt procent do podziału! Stawka wzrosła tak, że biedakom pozasychało w gardłach. Każda tona więcej, to majątek.


    Noc nie zamierzała się kończyć równie szybko, co dostępny alkohol. Wulkan czkał cyklicznie i wyrzucał w powietrze wciąż nowe pokłady wrzącej drobnicy - minęły już trzy doby, a on wciąż nie wyglądał na zmęczonego. Prędzej na takiego, co czai się, by zaskoczyć otoczenie czymś nowym. Ludzie patrzyli na ropiejącą w mroku górę ognia i obstawiali zakłady, w którą stronę kiedy popłynie lawa. A jednak, wciąż łudzili się, że warunki poprawią się na tyle, żeby podjąć przerwaną pracę i eksploatować odsłonięcie, które zapowiadało się więcej niż bogato. Klondike, to przy nim szczeniak! Żadne Kimberly nie miało takiej mocy ekonomicznej, jak ta wyspa. Tylko ten cholerny wulkan, który akurat teraz postanowił się ożywić, jakby nie mógł poczekać jeszcze z rok, czy dwa.


2 komentarze: