poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Bilokacja medialna?

    Temperatura odczuwalna na Śnieżce sięgnęła minus dwudziestu dziewięciu stopni; kurwa, jaki ziąb! Pijany wiatr w piekielnym tańcu z tłustą, wilgotną mgłą, usiłuje omotać ją wokół spodków, tak dostojnie wyglądających na pocztówkach.


    Dla rozgrzewki solidnie pociągam gorzałę z piersiówki. Marzną mi palce i sztywnieje język. Dla rozgrzewki wkładam rękę w spodnie i usiłuję się onanizować. Marnie mi idzie. Moszna kurczy się niemal miażdżąc jądra.


    Spokojnie. Oddycham płytko, nerwowo. Boże, jak bardzo chciałbym być gdzie indziej. Wymarzyłem sobie malachitowe morze oprawione złotą plażą. Hawajskie tancerki o bezwstydnie czekoladowych piersiach...


    Niech szlag trafi Karkonosze! Przecież zaledwie jedno kliknięcie dzieli mnie od tropikalnego raju...


niedziela, 6 kwietnia 2025

Prasówka cd.

 

1. Bezimienni?

    Izrael tępi Hamas, jak pluskwy, a świat udaje, że to nie ludobójstwo Palestyńczyków protestujących przed nadmiernym rozpychaniem się Żydów. Amerykanie „niewidzialnymi bombowcami” niszczą Huti, jakby nie byli to mieszkający u siebie Jemeńczycy. Jedni i drudzy, pod pozorem walki z terrorem zaprowadzają własny terror, w pełni państwowy i legalny. W polskim prawie podobno nazywa się toto „eksces intensywny” – nadmierna obrona przed atakiem. Jeśli w ogóle taki atak był.


2. Teraz nic już nie powstrzyma SI!

    Chińczycy opracowali interfejs działający obustronnie na styku mózg-komputer. Kontrola drona w czasie sześciu godzin, to wyczyn, którego nie można bagatelizować. Teraz zostaje wymyślić technologię umożliwiającą nieoperacyjne ulokowanie interfejsu w głowie nieświadomej populacji i mamy Matrix!


3. Angielskie strachy.

    Na Morzu Północnym „wykryto” statek szpiegowski. Wiadomo, że rosyjski. W związku z tym, rząd Królestwa ostrzega ludność, żeby przygotowała się na 72-godzinne zestawy przetrwania bez prądu (zbieg okoliczności?). A jeśli prąd nie wróci, to co? Nieważne. Ważne, że zestaw obejmuje dokumenty i scyzoryk, choć dotyczyć ma rzeczy niezbędnych w domu, kiedy zabraknie prądu. Kuchenny nóż nie zadziała? Wyłączy się razem z mikrofalówką?


4. Wojna handlowa.

    Pan Trump ma uniwersalne lekarstwo na amerykańskie kłopoty – cła dwucyfrowe dla wszystkich. I znakomicie. Ale leki trzeb aużywać rozważnie, żeby nie przedawkować. Jaguar rodem z Wysp postanowił wstrzymać dostawy samochodów na rynek amerykański, aż się tam uspokoi. Być może pozostali powinni wziąć przykład? Już teraz pan Trump żebrze po świecie, bo mu jaj zabrakło, a żyć trzeba.


5. Rozwój gospodarczy.

    Hiszpania przeznaczy 2 mld euro na zbrojenia. Gołym okiem widzi nawet prostak, jak Rosja za rok, albo trzy napada na Hiszpanię. Pewnie kupią trochę amerykańskich czołgów, za miliony, a (jeśli kiedykolwiek dojdzie do konfliktu) drony za ułamek tej ceny rozwalą je, zanim dokądkolwiek dojadą. Grunt, że pieniądz w ruchu. Gorzej, że sfinansują to zapewne kosztem socjalu, albo zdrowia. Jak wszyscy.


6. Niedobrze.

    Kazachstan odkrył bogate złoża metali ziem rzadkich, za którymi po świecie rozgląda się pan Trump. Obiecał nawet Kozakom, że w zamian za łupy, skończy wojnę w okamgnieniu. Teraz zapewne zacznie knuć, jak w Kazachstanie zaprowadzić demokrację, pry okazji zwalczając terroryzm nieistniejącego plemienia/ugrupowania.


7. Psychole.

    Atrakcja turystyczna Seattle? Ściana marketu pokryta przeżutymi tysiącami gum do żucia. Teraz rozumiem, dlaczego do USA trzeba wizy, aby wjechać. I to Rosja ma być stanem umysłu?


8. Ostrożnie!

    Gmina Polańczyk apeluje o ostrożność Po miejscowości hulają niedźwiedzie. Na czym ma polegać owa ostrożność? Nie wychodzić z domu do pracy/szkoły/na zakupy? Nie wiem, jak skonsumować tę informację. Łatwiej (może) poszłoby mi w Bydgoszczy, gdzie po ulicach biegają łosie. Przynajmniej nie są mięsożerne.


9. Bezgraniczna miłość.

    Nie zna wieku i ograniczeń. 68-letnia kobieta zakochała się w tureckim serialu, komentując z zapałem w sieci swoje uwielbienie dla aktorów. Oszust, podający się za 42-letniego celebrytę, uwiódł nieszczęsną zaocznie (znaczy wirtualnie), po czym wyłudził kasę od nierozsądnej pani. Trudno uwierzyć, ale poprosił, aby pani opłaciła mu lot Turcja-Polska, bo ostatnio dziaduje, a pani, zamiast kupić mu bilet, wysłała na raty 150 tys złotych. Każdy wie, że bilety są potwornie drogie, ale bez przesady.


10. Reklama i sport – dwa w jednym.

    Co za forma! Krzyczy portal. Pani wskoczyła w „skąpe bikini”! Dyscyplina zyskuje na popularności, więc może by tak na mistrzostwach świata powołać nową konkurencję. Powiedzmy, że lekkoatletyczną. I oczywiście letnią. W zimie, wskakiwanie w skąpe bikini, to byłby sport ekstremalny… Zwycięzcy, zamiast medali mogliby „zapozować na ściance”, albo cóś...

Poza światem.

 

    Czasami, jak ostatni prostak odcinam się od sieci i trzymam się blisko ziemi. Zdarzało się tyłkiem po owej ziemi szorować i była to ziemia realna, czarnoziemna, tłusta i cokolwiek wilgotna, zostawiająca na tyłku wyzwanie dla wszystkich vizirów świata – nieważne, czy w kapsułkach, płynie, czopkach, czy tabletkach. Dupa umazana rzeczywistością niedostępną sieciowo. I takież dłonie, zachłanne, nieumiejętne, sięgające ku roślinom ostrożnie, bo być może ostre jak polsilver żylety sitowia, może kłujące pokrzywy, czy popłoch pospolity, pospolicie ostem zwany. A nuż róża kolczasta, jak sumienia poetów mamiących madonny jednodniowe, albo tarnina na której cierniach dzierzba sprawia zdobycz. Ech, takiemu laikowi, to nawet woda z kałuży zaszkodzić może. Nie to, co plastikowe żarcie z sieciówek, popite płynem trudnym do przeanalizowania przez mniej renomowane laboratoria.


    Odcinam się od wieści czasem na (aż?) dwie-trzy doby. I kompletnie nie mam pojęcia, kto wyszedł nago po bułki, opluł psa sąsiada, czy z puszki po skumbriach w tomacie zbudował dla lubej biustonosz cnoty. Omijają mnie wtedy wojny i niepokoje. Głód domniemany i puste od jaj półki sklepowe na drugim końcu świata. Omijają mnie Noble i Oskary, Fryderyki i Grand Prixy, Enbijeje, Szoł-Mast-Goł-Ony od Opola do You Tuba, Z Gwiazdami i Mam Talentami. Zdumiewa mnie, jak bardzo mnie to nie obchodzi. Bez celebryckich cycków, pępków ukolczykowionych zuchwale, podartych spodni za miliony i mikro-bikini na mini-spacerze z big-makiem i piko-lakiem.


    Łykam wiatr. Podglądam trawę, która nie robi nic wstydliwego – zwyczajnie rośnie, nie czekając na poklask. Słońce rzeźbi mi jakieś ciepłolubne obietnice na plecach, ale nie wierzę mu jakoś, bo nim dzień minie – zniknie w innych stronach i innemu obiecywać będzie noc, wiedząc, że tam także się nie pojawi. Zerkam na korę drzew, popękaną, jak wylinka żmii. Na krzewy zerkające ku górze, wypatrujące luki między grzywami wiekowych dębów, czy buków. Wącham butwiejącą przeszłość doprawioną pikanterią nowalijek stanowiących cieniutki lukier na tłustym torcie. Podnoszę szyszkę, patyk, czy kamień i grzejemy się wzajemnie, albo głaszczemy, by się rozstać bez wymówek i fałszu obietnic. Nie muszę nic znaleźć, mogę co nieco zgubić. Zostawiam czas uwięziony w zegarach, telefonach, sprzęcie AGD. I nigdy nie pytam, co robił, kiedy mnie nie było. Może spał, może poszedł się spić na umór, może trochę pobiegał, albo poszedł na brydża z Jeźdźcami Apokalipsy? Nie mój problem.


    A kiedy wracam, to nie potrafię odpowiedzieć na dowolnie proste pytanie. Gdzie byłem, co robiłem, jak spędziłem czas. Bo ja przecież nic nie spędzałem, byłem nigdzie i robiłem nic. Żyłem. Tak zwyczajnie, jak żyli ludzie, kiedy nie walczyli o noc i za nikogo, kiedy nie polowali, bo zapas mięsiwa sprawiony zmyślnie czekał na głód. Oglądałem dzień, który (chyba) nie różnił się od dnia, jaki mija, gdy się cywilizuję do obłędu, podduszony krawatem, czy spięty w pasie, by klepsydrą zachwycić jakąś Osę-Osiczkę wonną upudrowaną, uśmiechniętą mimo botoksów, dziar i metalowych gwoździ wszędzie oprócz pośladków, sam pilnując, żeby mi kaloryfer się nie zapowietrzył, sześciopak nie opróżnił, a trzy paseczki na dresie (funkiel-nówka) szły do nieba równiutko, jak zielonoświątkowa procesja.


    Bo można tęsknić za gomrowiczowskimi kosmosami, za niedopowiedzianym pięknem i niepokojem w drobiazgach tak zagmatwanych i niezrozumiałych, że nawet zbiorowa filozofia internetu nie daje im rady. Nie umiem odpowiadać i chyba dobrze, że mało kto pyta, pozwala mi znikać i pojawiać się, nie czepiając się tego, co czepiło się spodni gdzieś pomiędzy wyjściem a powrotem. Spotkać kogoś, kto ucieszy się, gdy wracając dam mu kamień wygrzany naszą wzajemnością, albo patyk skręcony wiatrem tak starym, że dawno zapomnianym, pogryzionym przez wiele zim, spłakanym niezliczonymi jesieniami.


    Masz w domu taki kamyk? Patyk ofiarowany przez kogoś, kto nie miał prawa zjawić się w twoim życiu, ale zjawił się i ofiarował ci kamyk? Zwykły, jaki mógł pluskać w strumieniu od początku świata. Masz? Bo on nie wiedział, że istnieć nie ma prawa i ta cieniutka ignorancja trzymała go przy życiu. Możesz go zabić wyrzucając kamyk. Nawet teraz możesz go unicestwić. Wysunąć z klasera niepamięci, jak uschnięte ziele bez nazwy, mające rację bytu przez zasiedzenie i spopielić.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 17.

 

    Politycy sprawnie działający na rzecz swojego ludu idealiści, jak większość natchnionych ideami - są biedakami. Przynajmniej do czasu, gdy zacne idee pozwolą im podłączyć się pod główny nurt. Wtedy okazują się być demonami biznesu – oni, albo ich rodziny, zasysają dobra jak profesjonalny odkurzacz.

sobota, 5 kwietnia 2025

Łapy do łapania, chrapy do chrapania.

 

    Wróbel, kiedy mnie zobaczył, natychmiast zaczął udawać, że to nie on i że absolutnie tam nie mieszka. Lekceważąco odfrunął między wijące się winobluszcze, a dopiero wtedy zobaczył srokę, więc poleciał jeszcze dalej, bo przecież trzeba odciągnąć obławę na narybek daleko od domu. Pośród gałęzi budzącego się bzu lilaka ukrywał się kos z pomarańczowym od nocnego chłodu nosem. W piekarni córka piekarza w obcisłych spodniach w cętki schylała się po bułki i nawet pierwszy właściciel cętek, choć niechętnie, musiałby przyznać, że potrafi nosić i w cętkach wygląda zacnie. Psy rozprowadzają aromaty potrawienne na trawie, choć fiołki robią co mogą, żeby zagłuszyć psie natarcie.

piątek, 4 kwietnia 2025

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 16.

 

    Urodziłem się przedwcześnie, wykazując się życiową arogancją. Najwyraźniej złośliwy los postanowił się odegrać na mnie-bezczelnym, bo teraz zawsze jestem spóźniony. Chroniczny niedoczas najwyraźniej jest nieuleczalny, szczęściem zakaźny także nie.

Lato lata przy latarniach.

 

    Nie mam pojęcia, czy pod kapturem była ładna, ale kształtem mogła zawstydzić każdy krzywik, względnie stanowić dla nich ideał dla producentów. Melancholijny Karampuk zdecydowała w końcu o własnej kobiecości, pomalowała pazurki i przesiadła się na długą suknię w nieśmiertelnie stylowej czerni. Do tego buty, które mogłyby stanowić solidny fundament, nawet gdyby mocno przybrała na wadze.


    Pociąg, jadący OBOK wyremontowanego dopiero co wiaduktu powoduje korki i pozwala nacieszyć wzrok kwitnącymi drzewami. Fałszywa Blondynka jest kobietą solidną na tyle, że sama mogłaby uciskać Afganistan, albo przynajmniej Kabul z przysiółkami. Na jednym z przystanków niecierpliwiła się księżniczka-matka, cała w różach, tiulach i bielach.


    Przechodząc przez Halę Targową, od jednej z kramarek usłyszałem nowinę dotyczącą pogody – pani widziała kolarza jadącego w stringach. O poranku, kiedy chłodek doskwiera wszystkim, poza najzuchwalszymi nastolatkami. Pani pałała szeroką paletą uczuć, ale zachwytu nie wykryłem. A przecież Miasto wciąga oryginałów, jak narkoman kokę. Przysiadam się do wielkoluda konsumującego coś na ławce. Pan w błękitnej kurteczce, rozpiętej, bo ciepło, pod spodem ma już tylko wdzięk własny, nieco pomarszczony muldami dostatku.


    Pępki uwolnione z okowów tekstylnych uwodzą wzrok nie gorzej, niż kwiaty trzmieli apetyt. Dostrzegam dziewczynkę w spodniach, których nogawki zaczynały się (albo kończyły) w pół łydki. Jakoś szła, czyli można. Za towarzyszkę wybrała sobie słodszą od cukru koleżankę, wyglądającą na japońską księżniczkę z bajek anime – różowo, tiulowo i wybitnie. To dobre słowo określające stan ducha patrzącego. Wybijała się ponad wszystko na ulicy, a patrzącego wybijała z rozumu.


    Blade, pozimowe nogi wystają z leciutkich sukienek i wychwytują każdy kwant światła, by latem olśniewać opalenizną. W ogródkach działkowych zakwitła i spłowiała flaga narodowa z nieznanej okazji. Gołębie wyskubują świeżo posiane nasiona traw, nie zapominając o amorach. Wszak nie samym chlebkiem się żyje. Jeśli nie miałem omamów, to mignęło mi auto z rejestracją DO RYJA 4.

Akcja na akacji.

 

    Gwiazdy nie wyświeciły się jeszcze do końca, a już kosy poganiają słońce niecierpliwą pieśnią. Chorobliwie chuda kobieta, nie odrywając od ziemi stóp tańczyła usiłując chyba zniechęcić wilgoć do wdzierania się pod ubranie kompletujące paletę szarości. Czapla miarowo i wytrwale płynęła do swoich spraw, żurawie pochylały łby nad kolejną kondygnacją budynku, doglądając krzątaniny personelu. W autobusie kobiety oszczędzały urodę na lepsze chwile dnia. Zapewne słońce skłoni je do frywolności. Ja karmię się energią nieznanego pochodzenia i chyba mam już za sobą wiosenne przesilenie.


    Pani o mocnych łydkach ze snopkiem żółto-czerwonych tulipanów czekała na tramwaj. Dziewczę u progu dorosłości, korzystając z osłony śmietnika przebierało się w znalezione tamże krótkie spodenki. Leżący na klapie sweterek także ją zafascynował, choć zmieszczenie rozkwitającej kobiecości wymagałoby dużej determinacji. Cóż, zabrała ze sobą, by naradzić się z kimś co do jego dalszych losów.

czwartek, 3 kwietnia 2025

Antyprasówka, czyli rzecz o tym, czego w oficjalnych wiadomościach nie znajduję.

 

    Nasz umiłowany Rząd zamierza wysłać wszystkim podwładnym (czyli narodowi) instrukcję postępowania na wypadek WU. Tak wielkie WU w tym przypadku oznaczać musi WSZYSTKO! Na przykład braki w dostawie prądu przez trzy dni. Skąd wiadomo, że zabraknie na trzy dni, o to lepiej nie pytać, żeby nie dostać parszywej łatki (ruska onuca?). Powiedzmy, że sprawa została ustalona na szczeblu wyższym, a źródła zbliżone do dobrze poinformowanych w ten sposób ją propagują. A kiedy sieć nie wstanie po trzech dniach, wielcy z bezpiecznej odległości powiedzą – no cóż…


    Do kompletu, „Biedronka” w ramach wabienia narodu między półki proklamuje promocję tzw „plecaka ucieczkowego”. Inicjatywa godna podziwu, gdyż za stówkę z okładem można nabyć i nacieszyć własne mniemanie, że jesteśmy gotowi. Nie wiadomo na co, więc na WU!


    Postanowiłem temat zgłębić na użytek własny. Bo zrodziło się tyle ALE, że moja skłonność do porządkowania kazała mi COŚ ZROBIĆ. Zaczynam, z nadzieją, że nadaremnie:


    Pierwsze pytanie – przed czym uciekać i dokąd?


    - Jeśli przed pożarem, skażeniem chemicznym, bądź biologicznym, to uciekać jak najszybciej. I koniecznie pod wiatr, bo podążając z wiatrem przyspieszę własne kłopoty. Dobrze byłoby zorientować się, skąd wieje wiatr. I nie wystarcza informacja, że z zachodu, bo nie wiem, gdzie jest zachód. Wolałbym wiedzieć, czy uciekać w stronę kościoła, czy ronda. A może za tory? To byłaby użyteczna informacja.


    - Jeśli WU oznacza wojnę, to kłopoty rosną i stają się niemal nierozwiązywalne. Na początek trzeba zastanowić się czym uciekam.

    - samochód, jeśli sprawny i zatankowany jest ok. Ale na identyczny pomysł wpadnie pół narodu. Więc korki nieskończone. Chyba, że uciekamy jako pierwsi, albo jako ostatni.

    - Motocykl też jest ok po zatankowaniu, ma odporność na korki, ale nie jest odporny na warunki atmosferyczne i spakować można mniej.

    - rower – podobnie do motocykla, choć nie wymaga tankowania, ale ładowność znowu maleje.

    - pieszo – znakomity plan, bo nie ma ograniczeń dotyczących sprzętu, ale ładowność ponownie spada. Poza tym… Tempo ucieczki. Spacer do sklepu i z powrotem zużywa siłę większości mieszczuchów, wymuszając regenerację. Moim zdaniem osiągnięcie 80 km na tydzień (śpiąc i karmiąc się czym bądź po drodze – a to osobny temat) to maksimum możliwości przeciętnego piechura. A taki dystans nowoczesny traktor pokonuje w godzinę. Czyli czołg również. O pociskach hipersonicznych (prędkość powyżej 5 Mach) napomknę tylko, jak o apokalipsie wg wszystkich świętych.


    Z grubsza, powyższe sugerują, że uciekać warto wtedy, gdy ma się dokąd – jakąś tajną bazę na głębokim zadupiu, albo zaprzyjaźnioną grotę, wąwóz, czy domek na skraju puszczy. Inaczej lepiej zostać w domu W końcu okupację hitlerowską, mimo wysiłków okupanta przeżyło więcej ludzi, niż zostało zgładzonych. W domu, nawet gdy zabraknie wielu cywilizacyjnych udogodnień łatwiej przetrwać, szczególnie, gdy zamiast o „plecak ucieczkowy” zadbamy o zapasy – wody, trwałego żarcia, źródła ciepła. Nie zgrywając chojraka nawet w obliczu wroga, być może przeżyjemy nawet po zbiorowym gwałcie, za to na zewnątrz… wszystko jest obce, wrogie i mało kto przetrwa jesienią/zimą w lesie coś więcej jak trzy doby. Wielu nie uda się nawet rozpalić ognia.


    A skoro NIE UCIEKAĆ, to co? Najpierw trzeba się rozejrzeć po okolicy. Po co? Trzeba zorientować się, czy mieszkamy w pobliżu łakomych celów strategicznych – lotnisko, dworzec, zakład przemysłowy, trafostacja, jednostka wojskowa, spichlerz, autostrada. Jeśli nie – dom jest w miarę bezpieczny i warto zostać. Jeśli coś takiego sąsiaduje z domem – lepiej wiać. A gdzie? Tam, gdzie umiemy znaleźć wodę. A najlepiej wodę i jedzenie. Jeśli nie mam rodziny na wsi, wieję tam, gdzie jest woda i nie ma celów strategicznych. Ponieważ nie umiem polować na dziki, wieję tam, gdzie są ryby, bo może coś złapię na wędkę. Może uda się złowić kaczuszkę w ten sam sposób? Jeśli nie, trzeba będzie żreć robaki, bo zająca, czy jelenia nie dogonię. Rośliny jadalne nie występują w naturze przez cały rok. A jeść niestety trzeba.


    Czas na plecak. Jeśli wiejemy samochodem, możemy załadować pół domu. Jeśli motorem, czy rowerem, trzeba już planować. A na piechotę, to dopiero wyzwanie. Z każdym kilometrem zabrany kilogram ważył będzie tonę więcej.



    Wersja minimalna – dokumenty – akty notarialne itp., dowód, prawko, paszport, karta kredytowa, legitymacje i uprawnienia. Do tego oszczędności i drogocenności, które da się wymienić na chleb/kiełbasę. 2 tabliczki czekolady, butelka wody, pęto suchej kiełbasy. Porządny nóż, zapalniczka piezzoelektryczna, kawałek mocnego sznurka, trytytki, agrafka. Majtki i skarpety na zmianę. Leki przeciwbólowe, przeciwzapalne, na biegunkę. Plastry i koc NRC. Mapa sięgająca po 200 km w każdą stronę. Musi wystarczyć. Wszystko waży – latarka też. Wersja podstawowa musi być spakowana w moment, bo przecież nie będzie czasu na szukanie i trzeba wiedzieć, gdzie co mamy. Albo kserokopie poświadczone notarialnie i zalaminowane, plus te nieużywane brylanty i złote zęby w woreczku (oby jak najpełniejszym) wraz zresztą minimalnego wyposażenia trzymać zawsze gotowe w szafie.


    Jeśli idziemy stadem, można pozwolić sobie na więcej i podzielić się. Trzeba tylko pamiętać powiedzenie – chcesz stracić przyjaciela – zabierz go w góry. Jeśli jednak się uda, to można wziąć wędzoną słoninę, albo boczek, płachtę namiotową, jakiś lekki garnek, cżeby gotować zupę/wodę do picia, żelazną patelnię(optymizm), butelkę do uzdatniania wody, czy tabletki. Sznur, bo zawsze się przydaje.


    Jadąc czymkolwiek możemy dokładać ile damy radę objuczyć pojazd, pamiętając, że kiedyś z niego będzie trzeba zejść. Grunt, to pamiętać o wygodnych ciuchach, bo ucieczka, to nie zabawa i nie da się wrócić, gdy obetrą buty.


    Dobrze dogadać się z rodziną, albo przyjaciółmi i uciekać stadem, dzieląc rzeczy potrzebne pomiędzy siebie. Wymarzona sytuacja – zaopatrzona baza ze 100-200 km od domu, z dala od istotności wojennych. I trochę wiedzy. O ziołach, o zdobywaniu jedzenia, survivalowe umiejętności. Zwykła „złota rączka” w ekipie, to wielki bonus.


    Na pewno wiele spraw pominąłem. Ale od czegoś trzeba zacząć. Jeśli w ogóle zaczynać. Może trzeba kupić z pięć litrów spirytusu, trwale uchlać się i niech się dzieje wola nieba!


Dobre pomysły mile widziane. kolaboracja także.

Rabat na rabaty.

 

    Chudzina omotała szyję szalem-monstrum, który wystarczyłby na lekką kołdrę, albo bandaż do owinięcia całego kadłuba. Pani wykorzystywała jedynie fragment jego możliwości, a reszta spływała swobodnie, jak zasłony po remontach Szelągowskiej.


    Kieszonkowy park o szerokości nie przekraczającej metra zastanawia się, czy wierzyć w wiosnę, ale na razie zdaje się być konserwatywnie nastawiony do pogodowych fanaberii i czeka na zimną Zośkę. Może to ta kobieta, co kostki u nóg ma odsłonięte, za to dłonie grzeje pod biustem, wprowadzając termiczne anomalie na końcówkach organizmu. Dostrzegam niebieski kaptur wystający spod różowego płaszczyka i zielony plecak nad czerwoną spódniczką – czyli kolory żyją i mają się dobrze. Z wystawy zerka na mnie drewniany pelikan, a z afisza reklamowego Murzyn namawia mnie na „żel do prania w krótkich cyklach”. Nie wiedzieć czemu przypomina mi reklamę z TV, gdzie murzyniątko namawia oglądaczy na „adopcję” pieska. Ja rozumiem, że obcokrajowiec, więc meandry naszego języka są dla niego zawiłe, więc macham ręką, bo z definicji adopcja dotyczy przysposobienia dzieci do rodzin zastępczych. No i nie do końca orientuję się, czy szczeniak nie reklamuje psów z afrykańskim rodowodem, nie nawykłych do naszego klimatu/religii i czego tam jeszcze. Może taki pies na śniadanie zjada pardwę, czy inne dzikie ptactwo grasujące po afrykańskich równinach?


    Kwitnąca jasnota purpurowa rozpycha się po trawnikach, a głogi wonnym kwieciem ośnieżają chodniki. Pulchny samczyk obwąchuje koleżanki, być może żebrząc o wsparcie w doborze pierwszego w życiu staniczka.

środa, 2 kwietnia 2025

Uro-biony uro-czy uro-log na uro-dzinach.

 

    Z rzadka widywany Archeopan, nieco już zabytkowy samiec alfa, wciąż zerka ku cielęcinkom z bardzo krótką historią, za to z zapleczem niezbyt skrupulatnie skrywającym koronki i z plecaczkami, w jakich zmieścić się może najwyżej telefon, paczka papierosków, chusteczka i dwa tampony jako ostatnia deska ratunku.


    Barwne plamy kwitnących drzew i krzewów osładzają burość poranka. Gang kanarów ściga ten sam, co zwykle autobus i zdają się być w lekkim niedoczasie. Między dworcem PKP, a galerią handlową można zostać zakontrolowanym na śmierć, osaczonym, zniewolonym i zestresowanym – zasadniczo każdego dnia. Chyba usiłują wyrobić normę, nim kur zapieje.


    A propos kur – żylasty, tyczkowaty Kogut wiódł swą cudnie pulchną Kokoszkę przez Miasto. Wiódł i uwodził, uwodził i roztaczał, a Kokoszka taplała się w szczęściu odwzajemniając nawet niedopowiedziane. Wiosna!


    Jakiś dowcipniś zaparkował miejską hulajnogę na parapecie zamurowanego okna. Długonoga dziewczyna tak przekonująco zasiedlała (neokolonializm? Okupacja?) wnętrze podgumowanych spodni, że byłbym gotów założyć się, iż nawet ekstremalnie ekstrawagancki krój wypełniłaby z podobnym wdziękiem.

wtorek, 1 kwietnia 2025

Ekstrakt dotyczący priorytetów.

 

    Posiadam tyle wdzięku i nieodpartego uroku, że z konieczności większość zostawiam w domu, żeby się nie zadźwigać na śmierć i z szacunku dla kręgosłupa.


    Trudno, czasami, gdy wyjdę słabiej objuczony, ujrzysz mnie bylejakim i bez iskry, jednak zdrowie jest ważniejsze. Się rozumie samo przez się!

Taka trakcja to atrakcja.

 

    Duży, czarny pies nosił kolczatkę z przyzwyczajenia, albo lenistwa. Wystarczyłoby, żeby pochylił łeb, a ta spadłaby w zapomnienie, albo i dalej. Kwitną głogi walcząc o uwagę z wiśniową śliwą. W tym czasie kasztanowce puchną od tłustych pąków, aż wierzby żółkną z zazdrości. Międzytorze porasta czymś rdzawo, czasami wiśniowo. Patrząc na młodą kobietę o kształtach, przy których epitety jędrny, młody i silny kleją się do jej ciała bezwstydnie nie czekając na świadome ważenie słów, popadam w zazdrość. Czy mój tyłek, choćby w ćwierci wyglądałby tak dobrze w leginsach? Leczy mnie z płonnych rozterek młodzieniec wysokopienny w gumowych dżinsach, pełnych pąkli i wybrzuszeń w okolicach zamka błyskawicznego. Nie napiszę w „strefie bikini” tylko dlatego, ze po takim zamachu cały atol skryłby się pod ziemię, a raczej pod wodę, żeby uniknąć kojarzenia. Pozwalam się rozśmieszyć biegaczom poświęcających uwagę w trakcie truchtania korespondencji z wielbicielami.


    W Mieście mnożą się Indianie. Znaczy Hindusi. Mnożą się od razu uzyskując dorosłość. To zapewne jakaś tajemnica egzotycznej wegetacji, odżywiania, albo doświadczenia poprzednich wcieleń. Przypominam sobie wysokiej jakości artykuł z wirtualnej prasówki i kręcę głową, skądinąd nie z podziwem. Autor informuje (później), że Białorusini po swojej stronie granicy z wojennie nabuzowaną Unią budują „wilcze zęby”, czyli zapory przeciwczołgowe. Potem, bo wcześniej ostrzega czytelnika przed białoruską agresją i eskalacją działań wojennych. I teraz nie wiem, czy to ja jestem ograniczony, czy może coś źle zrozumiałem. Wściekły pies sam sobie kaganiec zakłada jako świadectwo szykowania się do szturmu? Czy może autor jest chory z nienawiści do sąsiadów? Ech!

poniedziałek, 31 marca 2025

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 15.

 

    Jeden uważa krowę za świętość, innemu świnia jawi się nieczystą. Ktoś twierdzi, że ryba to nie mięso, następny nawet o ślimaku powie, że to ryba. Kolejny, namiętnie żrący trawniki, sięgając po jogurt-zagadkę zadławi się mielonym świerszczem, czy raczej mącznikiem?

niedziela, 30 marca 2025

Kosmiczny eksperyment.

 

    W związku z technicznymi kłopotami stacji kosmicznej, oraz brakiem możliwości ściągnięcia personelu kierownictwo eksploracji kosmosu podjęło decyzję o dostarczeniu pokarmu na orbitę metodą rozsiewczą, wykorzystując samoloty wysokiego pułapu. Uwzględniając gusta międzynarodowej obsługi, wystrzeliwane będą pakowane próżniowo: pieczone kurczaki, sushi, wędzone ryby, mrożona pizza, wege-pasty i wysokoenergetyczne rolady boczkowe w pakietach po 2 kg. Astronauci podczas nieuniknionego okrążania Ziemi za pomocą siatek na motyle będą losowo odławiać z orbity dryfujące potrawy. Rzecznik prasowy kierownictwa speszył się pytaniem dziennikarza, skąd na pokładzie stacji znalazły się siatki na motyle. Nieoficjalnie podejrzewa się, że zadaniem astronautów było odławianie z niskich orbit małych, zielonych ludzików.

Trudna miłość.

 

    Między wysokimi oparciami foteli nowoczesnego pociągu pojawia się twarz. W nieregularnych odstępach, co kojarzy mi się z kurą, która sprząta z ziemi okruchy, a co jakiś czas wyciąga szyję i rozgląda się, żeby nie zaskoczyło ją co złego. Twarz, niewątpliwie kobieca okolona była fałszywymi blond włosami, ujawniającymi u nasady kolor budzący mniej wzruszeń. Cerę, zniszczoną długotrwałą eksploatacją miała starannie zamaskowaną makijażem, raczej wyzywającym. Coś, co przywodziło na myśl hasło – najlepszą obroną jest atak. Wargi miała czerwieńsze od krwi, a pomiędzy nimi usadowił się bananowy miąższ. Bez korzystania z rąk (jak kura) pani pochłaniała banana, co wydało mi się zawoalowanym wulgaryzmem. Rozglądała się, korzystając z harmidru wewnątrz wagonu, bezpiecznie ukryta między wysokimi, miękkimi oparciami foteli.


    Nie. Nie ja byłem obiektem któremu poświęcała uwagę. Patrzyła, jak mniemałem gdzieś dalej, za mnie. Całe szczęście. Malowana młodość, to rzecz udająca się jedynie wirtuozom, jej do maestrii jeszcze trochę brakowało. W kobiecej agresji nie dostrzegam atrakcyjności, więc jej wzrok od czasu do czasu oblizujący moją ciekawość nieco mnie peszy. Wstałem idąc do toalety, a kto bywał, ten wie, że taka wycieczka nie pozostawia idącego obojętnym na zbliżające się doznania. Przyznam, że pod pozorem ekstremalnej wyprawy chciałem zerknąć na niewiastę, a wracając, na obiekt, któremu poświęcała uwagę.


    Wiedziałem, że mijając ją będę miał jedynie moment na obserwację. Skupiłem się, zwolniłem kroku, rzucając okiem to tu, to tam, żeby zamaskować zamiary. Udało się. Kobieta właśnie wyciągała szyję zerkając między oparciami daleko poza połowę wagonu. Jej przedramię pokryte było misterną siecią delikatnych wzorów, górą ukrywających się pod rękawami bluzki, a dołem… nie wiem. I miałem się nie dowiedzieć. Pani dłoń ukryła pod paskiem spodni, a rozpięty guzik świadczył, że jej dłoń potrzebowała odrobiny swobody. Nie wypadało iść jeszcze wolniej, szczególnie, że kobieta znów wyciągała szyję, niczym peryskop i penetrowała przedpole, omiatając wzrokiem mnie, zanim sięgnęła celu. Są chwile, kiedy człowiek patrzy i nie widzi, i to był właśnie jeden z tych momentów. Usta drżały pod naporem zbliżającej się eksplozji, dłoń stawała się bardziej zdecydowana, niemalże brutalna. Wzrok cierpiał niedowład. A może nadwład, pogrążony w obrazach odległych mgławic i galaktyk.


    Zaledwie krok wystarczył, żebym stracił widzenie. Szybko pokonałem pozostałe kroki i dopadłem łazienki. Zimna woda ostudziła emocje, a rozum wyjaśniał właśnie oczom, że to nie była prawda. Że to się nie zdarza, a mrzonki, to objaw pewnych defektów psychicznych. Patrzyłem na własną, zbaraniałą gębę odbijającą się w lustrze upstrzonym przez poprzedników. Naprawdę imaginacja? Ja, twardziel, chodzący po ziemi tak mocno, że zdzierałem podeszwy szybciej od innych piechurów? Łowca skandali, niemożliwości, groteski i fałszu? Rozum wywlókł skądś zimną, nieogrzewalną logikę i wyjaśniał mi monotonnym głosem, że racji mieć nie mogę. Wychodząc chciałem ostatni raz zerknąć i utopić mrzonkę w szyderstwie i autoironii. Niczym żółw zamykałem drzwi usiłując odszukać obiekt zainteresowania owej pani, a przechodząc pomimo rzuciłem okiem. Znów zbyt krótko. Spod makijażu zdawały się przeciekać emocje. Dłoń wynurzyła się już z intymności, teraz osłaniała usta i nos… Powiedzmy. Jej język… uwijał się pomiędzy palcami, a wzrok, gdy dostrzegł ruch ostrzegł pozostałe zmysły o obcej ingerencji. Rumieniec ukrywał się pod makijażem niewystarczająco. Odwróciła wzrok do szyby i w niej sprawdzała, czy byłem świadkiem.


    Jeden krok uwolnił nas z krępującej wzajemności, od myśli niespokojnych, zawstydzonych. Szedłem nadal wolnym krokiem, nie wiedząc, czy spomiędzy foteli nie przyszpila mnie kurzy wzrok penetrujący okolicę. Usiłowałem wyszukać w tłumie obiekt, który dostarczył radości i chyba znalazłem. Nastolatek wyższy niż wysoki, z orlim nosem i jabłkiem Adama sterczącym wyzywająco. Chudy, jak przystało na koguta i głodny, niczym student prawa pod koniec studiów.


    Powiedzieć mu? Towarzystwo tej pani zapewne opanowałoby głód, choćby był bezkresny. Pewnie dostarczyłby doznań, o jakich na żadnych wykładach nie zbliżyłby się. Uśmiechnąłem się niepewnie do tej myśli, ale jako istota zbliżająca się do wieku, kiedy cynizm zaczyna górować nad romantycznymi uniesieniami wiedziałem, że mi nie uwierzy. Sam nie wierzyłem, a przecież widziałem. On miałby posłuchać opowieści? Zaryzykować niepojęte i pójść przez pół wagonu, żeby przysiąść się do kobiety w wieku jego matki, by na własnych wargach poczuć grzech wciąż siedzący na jej opuszkach? Nie. Mógł sam dostrzec. Między fotelami ona zlokalizowała go bez pudła. Wystarczyło odwzajemnić…


    Absurd gonił absurd. W tym właśnie momencie, zupełnie jakby mnie słyszał – chudzielec podniósł wzrok. Nie na nią, lecz na mnie. Podniósł, a jego dłoń powędrowała do ust. Na wyschniętych wargach, tam gdzie palce sięgnęły skóry pojawiły się mleczne nitki, bynajmniej nie pajęcze. Wzrokiem powędrował daleko poza moje plecy. Wiedziałem gdzie! Naprawdę!.


    PS. Podróż pociągiem w połączeniu z lekturą Topora i Kafki rodzi co chce i gdzie chce, więc zdarzyć się może wszystko, a nawet trochę więcej.

czwartek, 27 marca 2025

Potop topi wtopę w topie.

 

    Księżna Pani, w kapelusiku o zapewne modnym odcieniu beige (prawda, że brzmi zdecydowanie lepiej niż prymitywny beż?) założonym jako kontrapunkt dla równie zabeżowionych spodni dresowych zadawała szyku na przystanku, budząc podziw i inne wyrazy ze strony plebsu. Aż sroki zaczęły rechotać i nikt ich nie pytał, czy aby na pewno warto.


    Nad Rzeką żywopłot z ostrokrzewu okalał hotel i rumienił się aż od jagód gęsto wiszących na gałązkach. Ulubiony most, od dawna w remoncie udostępnił piechocie jeden z chodników. Co z tego, że nawierzchnia pozostaje w fazie koncepcji projektowej. Grunt, że na drugą stronę przejść można.

środa, 26 marca 2025

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 14.

 

    Dorastający faceci są wyszczekani i skorzy do udowadniania światu własnej wyższości, lecz z wiekiem stygną i pokornieją.


    Kobiety, startują w życie cichutko, jako szare myszki, choć z czasem liniowo przybywa im bezczelności.


    Dzieci wstępnie się rozpychają i trenują organ wokalny bez względu na płeć.

Ekstrakt o świecie dwóch prędkości 13.

 

    Kobieta jest stworzona do konsumpcji „epizodów erotycznych” wydajniej od mężczyzny - stać ją na wielokrotny orgazm, przy krótszej regeneracji. Męskie wyczyny stanowią wyłącznie tło suto zakrapianych biesiad. Paradoksalnie, przy takim potencjale, napastnikiem seksualnym niemal zawsze jest facet.

W tężniach tętni tężyzna tęgich.

 

    Idący przede mną facet okazał się chyba-kobietą, choć pewności było mi brak. Przecież nie dopadnę nieszczęśnika, żeby poczynić drobiazgowych obserwacji. Dżokej szedł zamaszyście, jakby ramionami chciał odepchnąć wilgoć od siebie. Dwóch dżentelmenów umajonych dezodorantem o zapachu octu (aromat identyczny z naturalnym) bawiło towarzystwo podróżujące tramwajem elokwencją gęsto nadziewaną wulgaryzmami. W chwilach trawienia informacji i klejenia wątków panowie zajmowali się wzrokową degustacją dziewczyny w okularach. Pani miała na głowie pewnie świeżo kupiony, cudny, czerwony berecik. Musiał być drogi, bo na chusteczki do nosa już zabrakło i dziewczę ocierało nosek całą dłonią. Zdaje się, że na staniczek również jej zabrakło i to stało się praprzyczyną zainteresowania ze strony dżentelmenów.


    Tramwaj zatrzymał się na światłach, czekając na pozwolenie wjazdu na most, a kiedy już takowe uzyskał, wjechał i zatrzymał się, czekając na kolejną zgodę – tym razem na zjazd z mostu. W moim Mieście idiotyzmy komunikacyjne najwyraźniej są normą, która powoduje, że głowa chce mi się odkręcić ze zdumienia. A podobno jest jedynym miastem, w którym implementacja ITS (inteligentny system transportu – oczywiście skrót od wersji angielskiej) powiodła się. Na najwyższej gałęzi robinii zalęgła się wielka kula jemioły. Tak ciężka, że gałąź ugięła się pod brzemieniem. Drzewo ogołocone z większości gałęzi wyglądało jak uliczna latarnia. Kwitną śliwy wiśniowe i głogi. Cztery żurawie osaczyły labirynt rusztowań i przyglądają się mrówkom wznoszącym kolejne kondygnacje ku słońcu.

wtorek, 25 marca 2025

Nas troje łączą nastroje.

 

    Za oknami mgła. Gęsta, żółta i tłusta. Taka mgła potrafiłaby konia zadusić na śmierć. Szczęściem konie, to rozsądne zwierzęta i pochowały się, więc mgła dusi światła latarni. Być może trwa pomiędzy nimi życie utajone, ale czy aby na pewno? Pójdę. Zobaczę, a raczej dotknę tej szumowiny. Może warto pomyśleć o testamencie? Koni nie widać i nie słychać. W oknach osiedlowych sypialni i kuchni trwają jeszcze błogie sny, a kawy ani myślą się gotować na cokolwiek.

poniedziałek, 24 marca 2025

Napięcie na pięcie za pięć zapięć.

 

    Czekolada ze szpinakiem? Szpinakolada!


    Na placu zabaw niewielkie stworzenie płci jeszcze niezdecydowanej, za to w brudnoróżowym kasku i wyglądające dzięki niemu na podgrzybka. Ujeżdżało trójkołową hulajnogę. Trzy gracje (łącznie jakieś dziesięć lat) obserwowały go bacznie z wysokości ławeczki, pod którą majtały się im nóżki. Jakaś mamusia bujała synka, psy po wiosennych postrzyżynach zerkały na sroki udeptujące korony kulistych klonów, nastolatka piękna alternatywnie w rajstopach tak dziurawych, że musiała założyć dwie pary, żeby cokolwiek ukryły, albo choć punktowo utrzymywały ciepło poza zasięgiem wzroku. Jedno z ud miała spięte obróżką z ćwiekami, coś jakby pas do pończoch dla desperatów zakochanych w sztuczkach BDSM.

niedziela, 23 marca 2025

Stercząc z tarczą (nie starczą).

 

    Stało się. Jako istota mająca kontakty (z niesamowitymi doniesieniami z mrocznego frontu ekologicznej walki o przetrwanie), wiedziałem to i owo zarówno o epoce lodowcowe, jak i o globalnym ociepleniu. Normalnie – człowiek renesansu. Wiedza z obu końców termometru trawiła moje myśli, oraz podświadomość! Może dlatego, wiedziona kobiecą mądrością oddelegowała do tego zajęcia właśnie mnie. Miałem zwalczyć domowy lodowiec, postępujący nawet szybciej niż giganty z przeszłości, i równie uciążliwy. Miałem być nieustępliwy, zdeterminowany i gotów do poświęceń. Zaraziła mnie także… niedopowiedzianą obietnicą, z jaką zderzają się Zwycięzcy. O pogardzie dla przegranego ledwie wspomniała, odwracając się na palcach i kręcąc kuperkiem w drodze do tam, gdzie lodowiec nie sięgał. Jeszcze…


    Kuperek miała taki, że gotów byłbym rozebrać ów lodowiec na elementy pierwsze i złożyć ponownie z przeciwnym zwrotem. Rzecz w tym, że to trwałoby ze trzy epoki, a ten kuperek do cierpliwych nie należał. Walkę trzeba było wygrać w jednym, krótkim podejściu, niechby krwawym (dla rekonwalescentów zdarzały się nagrody długofalowe). Zacząłem od sporządzenia planu batalii. Ja-ciepły, miałem stanąć w szranki z onym-zimnym niebosko. Niby pochodzimy z jednej ligi tańcząc na skali termicznej jak dwa gołąbki na energetycznej trakcji, ale… niepewność podszeptywała mi, że w tym starciu nie będę Goliatem, a wyjątek Dawidowy podkreślał jedynie ogrom trudności.


    Na początek uzbroiłem się. Nóż, łopata śniegowa, suszarka przemysłowa, pół litra (przed walką dobrze jest stłumić wątpliwości płynem rozluźniającym). Umundurowałem się w strój maskujący (czapka uszanka, walonki, szalo-kominiarka, arktyczne futro z renifera (może z reniferzycy, bo to niezwykle gorrrące babeczki). Obudowałem się teoretycznie:

    - Raz - Ruscy odkopali mamuta na Syberii i zanim dotarli naukowcy, by go badać, zdegustowali go do czystej kości – cała wiocha szczęśliwych znalazców przetrwała z brzuszkami łagodnie wzdętymi nieskażonym mięskiem bez chemicznych dodatków.


    - Dwa – woda pochodzenia lodowcowego jest tak czysta, że nawet grzechy pierworodne, bliźniacze, czy nawet pięcioraczkujące potrafiła zlizać z duszy do czysta. W drinkach taka woda kosztowała porównywalnie do budżetu Pernambuco.


    - Trzy – uwalniane z lodowych okowów zwierzęta (przynajmniej w początkowej fazie) były mało ruchliwe, zziębnięte i nieco skostniałe, więc paleozoicznego komara trzepnąć gazetą nie było wyczynem na miarę Księgi Rekordów Guinnessa.


    - Cztery – bakterie, zarazki, grzyby i wirusy – owszem, musiały istnieć, ale czy w początkującym świecie mogły być zaawansowane technologicznie? Czy nowoczesna medycyna nie dorobiła się dzięki nanotechnologii i ministerstwie wojny nie takich jadowitości. A skoro przetrwałem globalne skażenia gleby, wody, żarcia i powietrza, to przeżyję wszystko.


    Poczułem zew. Zew krwi. Pobudzany rytmicznym stukaniem pantofla o salonowe klepki, popędzany głosem nie znoszącym zwłoki innej niż wcześniej wskazanego wroga, a tym bardziej dramatycznych pytań niegodnych mężczyzny (np. dlaczego ja?) Krew, nieco rozrzedzona animuszem w płynie (40%, organicznie rozrzedzone do wartości netto na poziomie 1,5 promila) zagrała nie czekając, aż Wojski za róg chwyci i poszedłem w bój. Znaczy – odciąłem wrogowi dostęp do zaopatrzenia. Przeciąłem linię energetyczną, odciąłem od sieci zarówno fizycznej, jak i wirtualnej, a następnie szarpnąłem drzwiczki. Na oścież, jak gbur niewychowany. Wróg, rozkraczony przede mną bezwstydnie zaczynał puszczać soki. Spontanicznie, niczym dziecko moczące spodenki ze strachu przed klapsem.


    - Mało! - warknąłem i zacząłem rechotać. Barbarzyńcom wolno wszystko.


    Sięgnąłem do wnętrza i zacząłem wyjmować to, co odklejało się od topniejącego czoła lodowca. Najpierw poszły żeberka. Z kością, nie z chrząstkami. Potem ogon czekający na swoje przeznaczenie, parę kości szpikowych, jakieś podroby, kilka steków, Wreszcie rosołowy korpus. Złota klatka z której dusza ulotniła się razem z krwią. Długie jelita kiełbas wypłynęły na podłogę, niczym wnętrzności samobójczo patroszonego samuraja. Konie musiał być bliski, jednak wróg podstępny najwyraźniej sięgnął bo broń ostatecznej zagłady – potop. Biblijny, nadmiarowy, jak tylko kara boska potrafi.


    Niepokój drążył we mnie tunele, zaczynałem rozglądać się nad odwrotem i poszukiwaniem bezpiecznej przystani, gdy na ziemię sprowadził (zwodował?) mnie głos zasiedlający tkankę nieco powyżej ślicznego kuperka, który mnie wyprawił w bój:


    - Jak idzie Skarbie?


    - Skarbie? Do mnie? - takie słowa zwykle powodują niekontrolowane wzwody, kończące się jądrową reakcją łańcuchową. I cóż biedny miałem począć z napuchniętym rozporkiem ukrytym głęboko pod reniferowym okryciem.


    - Jeszcze chwila Moja Piękna. Koniec już bliski.


    Z łazienki przyholowałem wiadro i dwie miski. Bojowe amfibie swobodnie kołysały się nad kurczącym się brzegiem rozlewiska. Zgrzałem się na myśl, że potop nawiedzi Kuperek zanim spełnią się obietnicę. Aż się spociłem. Zrzuciłem futro arktycznego jelenia wprost w ocean słodkowodny. Chlał wodę, aż miło było popatrzeć. Taki renifer za życia nie widział tyle wody. Pewnie, kiedy się chciał napić, gryzł lód. Wodę widziałby tylko podczas sikania, gdyby rozmieszczenie narządu wzroku względem narządu wydalniczego.


    - Niech pije bydlątko – pomyślałem – spragniony niemożebnie, ułatwi rozwiązanie problemu.


    I faktycznie. Renifer, a raczej jego pośmiertna powłoka wyczyściła podłogę niemal do sucha. W tym czasie ja osuszyłem flaszeczkę animuszu. Futro pierwszego nosiciela nabrało szczytowej, życiowej masy, którą dzięki przyjętej dawce farmakologii dźwignąłem z lekkością kokainisty wciągającego kreskę. Nad jego losem zamierzałem zastanowić się później, w spokojniejszych czasach, więc eksmitowałem bydlę na balkon. Może się przyda w zwalczaniu suszy, albo przy tworzeniu osiedlowego oczka wodnego?


    Musiałem dokończyć dzieła, nim wróg się zorientuje w rozmiarze porażki. Otarłem pustą wnękę szmatą, wraziłem ciągle zmrożone ochłapy w dopiero co odzyskaną kubaturę polodowcową, kłapnąłem z ułańską fantazją drzwiami, a co! Niech zazna moresu! Odtworzyłem linie zasilające, ostrzegłem renifera (reniferzycę) żeby pozostał na posterunku i nie robił nic głupiego i oblizując się lubieżnie pognałem do salonu, sprawdzić, czy kuperek gotów jest na powrót zwycięzcy. Bo ja, na wdzięczność jak najsztywniej!

Prasówka cd.

 

    Chiny i Rosja zmniejszyły lukę w postępie technologicznym i powstała „najtrudniejsza sytuacja strategiczna w całej historii” Dotyczy to oczywiście historii USA, wcale nie tak długiej. A zmniejszanie luki polega na tym, że chińskie satelity potrafią to, czego nie potrafią amerykańskie – tankowanie w przestrzeni kosmicznej, zakłócanie sygnałów, strącanie satelitów i przesterowywanie ich na inne orbity. Sam fakt, że to potrafią i ich obecność „w pobliżu innych satelitów stanowi DOWÓD na opracowywanie BRONI ANTYSATELITARNEJ”!


    Jak pan Musk wypuszcza seryjnie satelity w kosmos, wtedy wszystko jest ok, choć to broń równie groźna jak każda inna. Przypomnę, że jego sieć docelowo ma osiągnąć 6-8 tys satelitów kryjących siatką całą planetę. Przy takiej ilości kosmicznego śmiecia trudno sobie wyobrazić, żeby te chińskie nie znalazły się „w pobliżu”. A przecież Amerykanie zaśmiecają kosmos nie tylko przez pana Muska, ale mają swoje NASA i inne mniej-lub-bardziej-nieoficjalne SŁUŻBY.


    Amerykańskie lęki podsyca zapewne mała szansa na doścignięcie rywali. Od lat zmniejszają kształcenie inżynierów, stawiając na prawników i humanistów. Ich czas najwyraźniej się kończy, a Dolina Krzemowa i MIT to (być może) tylko mit.