piątek, 7 listopada 2025

Duma nie dumanie.



    Na czternastej stronie listopadowej Gazety Rawickiej pojawił się artykuł na temat konkursu literackiego wraz z moim (zwycięskim) opowiadaniem.

Sztuka wyboru.

 

    Namalował mnie i chwilę później umarł. Nie zdążyłem nawet zapytać, jak się nazywam, ale patrząc na mnie chwycił się za serce, krzyknął o, Boże” i padł, więc przypuszczam, że mam na imię Bóg, albo Bożek. I chyba jestem strasznie brzydki, skoro zdechł patrząc na mnie. A może nie?

    

    Lata mijały leniwie. Ktoś z łaski, powiesił obraz na ścianie i wisiałem tam dyndając nogami. Pamiątka rodzinna – tak o mnie mówili i zaczynałem się oswajać z myślą, że jednak nie Bóg, ale Pamiątka mam na imię. Dziwne, ale malarz był nie dość, że ekscentrykiem, to wielkim pijakiem i cud prawdziwy, że w ogóle mnie dokończył nie deformując zanadto. Wisiałem tedy a dni mijały. Rzadko otwierałem oczy, bo te same rytuały bez końca i tylko się starzała cała trzódka przed moimi oczami. Ktoś w końcu oprawił mnie w ramy i było już bardziej elegancko. Kulturalnie. Może czekali aż dorosnę. Wiadomo, dzieci nie szanują rzeczy, niszczą wszystko nieumiejętnym używaniem, a potem płaczą, bo spodenki podarte, a na koszuli plamy nie do usunięcia. Tak. Musiałem dojrzeć do ram. Piękne były i czas jakiś nawet pachniały, zanim kurz ich nie okleił. Czas mijał monotonnie i trudno już było poznać, że ramy młodsze od obrazu, gdy jakaś wojna jedna, czy druga zburzyły spokój. W końcu wylądowałem w muzeum, obok mnie podobnych. Większość, to golasy, wstydzące się za swoich twórców, a ja cieszyłem się nienagannym garniturem. Widać ich malarze byli jeszcze bardziej powikłani, niż ten mój. Ale. To ich problem. Współczułem, ale przyznać muszę, że niektóre z wiszących nieopodal koleżanek wyglądały niezwykle apetycznie i były już tak znudzone wiszeniem, że gotowe były na małe tete-a-tete, nawet z kimś tak nieudanym, jak ja.


    - Z obrazkową lalą na randkę? - zastanawiałem się – wolałbym kobietę z krwi i kości. Tylko czy taka zechce w ogóle na mnie patrzeć?


    Postanowiłem rozejrzeć się po świecie, przynajmniej po tym dostępnym mi z wysokości ściany. Przychodziły młodziutkie dziewczyny, zarumienione na widok nagich bohaterek, a męskie akty oglądały spoza palców okrywających twarz. Chyba uczyły się na nich anatomii męskiego ciała. Głupiutkie, naiwne, szczerze było mi ich żal, choć ciała miały piękne. Ale obudzić się koło takiego ciała i nie mieć tematu do rozmowy, to przypominałoby wizytę w lupanarze. Postanowiłem wytropić dojrzalszy okaz. Miałem czas, mogłem grymasić. Bylejakość na pierwszy raz, gotowa okaleczyć mnie dożywotnio. Mijały kolejne dni, czy lata, odaliski, boginie i inne księżniczki ziewały dyskretnie i pokpiwały ze mnie. Ze dwie chyba w ciążę nawet zaszły z jakimś pół-kozłem, czy skrzydlatym bobaskiem pulchnym jak obłoczek słońcem wypieszczony.


    Wreszcie znalazłem. Obiekt godzien westchnień i miłości po kres. Mówili na nią Pani Kustosz – dziwne imię, mało kobiece, ale najwyraźniej budziło szacunek. Pani Kustosz często przechodziła obok mnie, ale nigdy nie spojrzała mi w oczy. Przeważnie spieszyła do swojego gabinetu, a idąc pozwalała wątłym biodrom rozpętać we mnie burzę namiętności. Może i lepiej, że nie patrzyła jak wybrzusza mi się garderoba, a z ust wydobywa się westchnienie.


    Robiłem z siebie głupka na tym obrazie, żeby wreszcie mnie dostrzegła, ale nic z tego. Choćbym wykrzywił się jak po zjedzeniu cytryny, albo stanął na rękach, ignorowała mnie doskonale. Postanowiłem nauczyć się mówić. I to nie byle co. Postanowiłem wyznać jej miłość, gdy będzie przechodzić. I powtarzać za każdym razem, gdy ją ujrzę. Niech się śmieją sąsiadki, że baba w spodniach, to zaledwie babochłop, że gdzież ciepła i miękkości zaznam, skoro ona zabiedzona, może głodzą ją, a może choroba śmiertelna ją toczy? Niemal pod nos wszystkie podstawiały swoje pulchne, różowe piersi, a każda wypełnić mogła dwie dłonie, albo zgoła się w nich nie zmieścić, a tu co? Pani Kustosz piersi miała niewidoczne i dwie rodzynki sutków czasem tylko przegryzały się przez jedwab bluzki.


    - Nie poradzę – mruczałem lekko zawstydzony – podoba mi się i już.


    Uczyłem się mówić „kocham cię”, ale wstyd mi było, bo te dranie obok i te ich flamy prowadzące się lżej, niż muślin kryjący podłoże pod ich stopami śmiali się i szydzili bez końca wytykając mnie palcami. Trochę się bałem, że mówię nieumiejętnie, że zbyt obcesowo, albo ze złym akcentem. Nigdy dotąd nie mówiłem, a nauka była trudna. Echa muzealnych sal tłukły bez końca karykaturę moich słów, zwracając mi ochłapy poobijane o ściany. Skąd miałem wiedzieć, że ktoś słucha? W nocy, w pustych salach? Gdy tylko kogoś widziałem, natychmiast milkłem. A tu taka niespodzianka.


    Pani najwyraźniej pracowała jako ochrona i gdy sen zaczął ją morzyć wychodziła ze stróżówki i wędrowała niekończącym się wachlarzem sal i podziwiała obrazy. A teraz stała przede mną i miała rumieńce na policzkach i wwiercała we mnie oczyska ciekawskie, nie znające wstydu.


    - To ty, prawda? - szeptała do mnie i usiłowała palcami sięgnąć moich policzków – Wiem, że to ty, nie musisz się ukrywać. Nikt tak pięknie nie wyznawał mi miłości. Nie był tak dyskretny, żeby głosem odnaleźć mnie w ciemnościach i otulić dźwiękiem, jaki chyba każda kobieta chciałaby usłyszeć.


    Skrępowany byłem niemiłosiernie. Speszony. Opuszki jej palców obrysowały moją postać, oczy wpatrywały się we mnie lśniąc, jak rozgwieżdżone niebo. Czułem, że wstyd mnie paraliżuje. Ale jak miałbym się przyznać? Że po nocach mówię „kocham cię”, ale nie dla niej, tylko dla Pani Kustosz. Tak innej od tej tu, ubranej w czerń uniformu i uzbrojoną w przewidywaniu wojny. Mój ideał wystukujący obcasami rytm dnia, moja muza i przyszłość. Dla niej starałem się i dla niej miały być słowa. Cóż z tego, skoro słowa ugrzęzły we mnie i nie było mnie stać nawet na to, by zaprzeczyć.


    - No dobra – szepnęła strażniczka – widzę, że się wstydzisz i nie ufasz mi. Pokażę ci, że jestem godna zaufania. Ćwicz dalej, a ja będę niedaleko i będę słuchała. Słuchała i wierzyła, że przyjdzie dzień, albo noc kiedy się odważysz.


    Jej kroki wciąż gasły w mrokach, a z sąsiednich ram dobiegał rechot lubieżników.


    - Stary! Ale miałeś branie...

    - Ty chyba nie jesteś normalny, udało ci się i co? Odpuścisz?

    - Wołaj ją idioto, zanim się rozmyśli i korzystaj!


    Milczałem aż do rana, wściekły za tę ich nachalną rubaszność. Mogli mi oszczędzić upokorzeń. Wisieliśmy tu i zostaniemy pewnie długo. Nie potrzeba nam waśni. A ona? Że też musiała być świadkiem. Z drugiej strony, mówiła, że moje słowa działają. Że są pięknym wyznaniem. Czyli uświadomiła mi, że jestem gotów. Gotów, by wyznać miłość Pani Kustosz. Zrobię to! Dzisiaj! Szkoda czasu na zwłokę! Jak co dnia, około dziewiątej usłyszałem rytm jej kroków. Szła szybko, zdecydowanie przemierzając korytarze i wymieniając ukłony z personelem. Z niepokojem poprawiałem na sobie garderobę, odchrząkiwałem coś, co drapało w gardło, a kroki pulsowały bliskością. Wreszcie weszła do sali i czas nadszedł, by wyznać jej miłość.


    - Kocham Cię Pani Kustosz – kroki nie zmieniły rytmu, wzrok się nie uniósł.


    - Kocham Cię – powtórzyłem a staccato kroków rozstrzelało moje wyznanie.


    - Dzień dobry – głos Pani Kustosz dobiegł mnie już z sąsiedniego pomieszczenia.


    Miałem łzy w oczach, ale postanowiłem się nie zniechęcać. Ponawiałem próby każdego dnia. Nie słyszałem już docinków sąsiadek, nie widziałem jak pukają się w głowy bohaterowie innych obrazów. Doba skurczyła się do kilku kroków, pomiędzy które usiłowałem wetknąć wyznanie. A kiedy kroki gasły, gasłem i ja. Beznadziejnie. Nocami wciąż ćwiczyłem, bo może strażniczka mnie oszukała i słowa wcale nie są takie piękne? Może się nie znała?


    Kocham cię” sączyło się przez mroki muzealne i drążyło ściany. Całe serce wkładałem w te dwa słowa, aż w końcu na ustach poczułem palec.


    - Ciiii, głuptasie – szepnęła strażniczka – Wiem przecież. Ja ciebie też kocham. Dziś już nie ma tak wrażliwych facetów. Jesteś nieco staroświecki, ale uroczy. I jeśli tylko zechcesz…


    Nie dokończyła, a może coś powiedziała, jednak jej słowa zagłuszył pas z uzbrojeniem lecący na podłogę. Zanim pojąłem co się dzieje, strażniczka była już naga i podawała mi rękę, bym zszedł z obrazu. Do niej.


    - Ja wszystko widziałam i słyszałam. – powiedziała – Kochasz Panią Kustosz, ale to daremne, bo ona nie ceni sobie męskich uczuć. Więc, jeśli zamiast kochać daremnie, wolałbyś być szczerze kochanym, to chodź. Ze mną.

Kości ludzkości złości pościg waszmości.

 

    Dziewczynie na przystanku, spod czapki wystawał stóg włosów, którymi spokojnie mogłaby obdzielić dwie niedysponowane włosowo koleżanki. Długonoga gazela w dżinsowej minispódniczce cierpiała w porannym chłodzie, ogrzewana myślą, że już w południe zada szyku. Inna, w krótkich spodenkach ogrzewała myśli kawą z termosu. Gość w przyłbicy i zielonym garniturze kosił właśnie krawężniki, niedostrzeżony przez piękną panią, obok której usiadłem. Pani była chyba wyłączona, bo ani drgnęła w podróży i gapiła się w okulary-matrixy od wewnętrznej strony. Dopiero impuls zewnętrzny – wiadomość przychodząca w jakimś stopniu ją aktywował, lecz na krótko. Najwyraźniej wieści nie były szczególnie istotne, więc znów zapadła w letarg.


    Pryszczaty dryblas z pryszczatą dryblaską (dryblerką?) wymieniali pryszczate myśli, równie efektowne, jak ich oblicza. Kobieta bez skarpet uczyła się wprost z monitora tekstu na pamięć. Bezgłośne słowa wybiegały z ust oprawione w ekspresję mimiczną. Może ćwiczyła rolę? Nad osiedlem samoloty namalowały na niebie trójkąt równoramienny (zgadnij, gdzie jest najbliższe czynne lotnisko) i jedząc śniadanie podziwiałem jak tworzy się „naturalna” chmura. A potem przyleciał kolejny i wygląda na to, że usiłuje przekształcić tę figurę w gwiazdę Dawida. Jesli liczy na mój aplauz, to nie, dziękuję.

czwartek, 6 listopada 2025

Ula kuli się w kuli na kuligu.

 

    I tak patrzę w ciemność za oknem i myślę, że mam być grzeczny, dawać przykład i olśniewać cechami pożądanymi, pozytywnymi i nigdy, ale to nigdy nie wypinać do świata tyłka, by nie skazić go słowem nieprzystojnym, choć zło dramatycznie drzemie we mnie i zawsze jest gotowe zawłaszczyć aurę z wulgarną brutalnością.


    A potem to już tylko łysiejące wiązy, klony i jesiony. Głęboki cień pod nagą lipą, bo latarnie ostentacyjnie stoją z dala, nie chcąc mieć z lipą nic wspólnego. Dźwigam łeb skażony schematami codzienności na przystanek i jest mi doskonale obojętne, gdzie i czy w ogóle spotkam Nóżkę. Przecież nikt nie oczekuje, że zmienię bieg historii, czy chociaż okaleczę teraźniejszość czynem, bądź zaniechaniem (o co w moim przypadku łatwiej), więc żadnego znaczenia mieć nie może czas, w którym dotrę tam, gdzie zwykłem docierać z przyzwyczajenia.


    Przypomina mi się wczorajsza pani w bieli, o wzroście nie powiem nikczemnym, gdyż nieznajomej cech negatywnych absolutnie przypisywać nie powinienem, więc powiem po prostu, że wzrostu zabrakło, albo nie upominała się o tenże, z nawiązką za to rekompensując niedobory w pozostałych dostępnych osiach. Dość powiedzieć, że wcięcie talii było wyprofilowane doskonale, a tkanka miękka poniżej i powyżej podkreślała talię rasowo i w pełni profesjonalnie. I nawet bieg po pasach przy gasnącym świetle nie był w stanie urągać tej urodzie podróżującej w butach na wysokim obcasie.


    Lotnisko zamknięte na głucho, ale najwyraźniej przepływ informacji szwankuje, bo nad Miastem niemal całodobowo krążą zdezorientowani piloci i szukają kartofliska, czy coś, żeby wylądować w miarę bezpiecznie. Na wszelki wypadek już w powietrzu sprawdzają hamulce i ćwiczą zmiany biegów, co widać doskonale po smugach kondensacyjnych pojawiających się znienacka i równie niespodzianie gasnących. Może ktoś by ich wreszcie uświadomił, że nie mają czego szukać aż do Mikołaja?


    PS. Zgodnie z podejrzeniem Nóżki nie spotkałem na styku naszych światów. A słońce, gdy już wzeszło skupiło się zamiast na grzaniu, na oślepianiu ludzi.

środa, 5 listopada 2025

Ile guzów mają guźce?

 

    Mgły podpaliły noc i snują się między budynkami udając dym czekający, aż wiatr go rozproszy. Sądząc po odgłosach w koloniach ptaków doszło do zmiany turnusu i tylko parka osiedlowych kosów zajęła miejsce po jednej stronie stołu do Michałków i cierpliwie czeka aż pojawi się przeciwnik, by rozegrać partyjkę dla rozgrzewki.


    Na przystanku czeka już niskopienna kobieta o łydkach i udach umięśnionych tak, że z trudem zmieściły się w rajstopy. Autobus wlókł się i pasażerów też, jakby ogarnęła kierowcę melancholia, albo mgła stawiała opór. Nie dziwota więc, że Nóżkę trafiam już na światłach i muszę pośladki zewrzeć i krok wyciągnąć w drodze do teraźniejszości. Manekiny w ślubnych sukniach udają, że mnie nie widzą – najwyraźniej nie jestem dobrą partią.

wtorek, 4 listopada 2025

To nie perz, to nietoperz.

 

    Wróżba Na Dzień Dobry spieszyła na przystanek wyraźnie spóźniona, lecz autobus także niewyrywny, więc zdążyliśmy wszyscy. Archeopan podziwiał naprzemiennie kolby broni z okresu drugiej wojny światowej i kolana zdecydowanie powojenne, a nawet dalece postkomunistyczne. Pani wyglądająca na bokserkę kategorii koguciej zbijała wagę biegając po bulwarach, a słońce lekko popychało ją w stronę czynów wielkich, czyli wyczynów. Plac zabaw otulony liśćmi szczelnie, żeby nikt nie widział kto pod nimi korzysta z rozrywki. Pani wyprowadza na spacer sporego psa ubranego w garniturek wyjściowy – skoro już teraz trzeba go ubierać w plandekę, zimą zapewne przyjdzie otulić go kożuszkiem. Interesujące, że pies spaceruje alejkami i trawnikami, choć specjalny wybieg dla psów czeka na zasiedlenie i jest wyraźnie bezludnym i bezpsim.

Głuszce są głuche, czy ogłuszające?

 

    Ogryzek psa zamknięty w samochodzie robi za auto-alarm, pigwy ciężko trzymają się wątłych gałęzi, żeby nie potłuc brzuszków o asfaltowy chodnik, dziewczęta w galopie krzyczą do siebie po co ja tak biegnę?, Krzysztof Wielicki zerka na mnie z kasownika tramwaju i zaprasza na spotkanie o górach wysokich, kobiety w leginsach grzeją dłonie między udami, jesienny mrok podarty ostrzami reklam, starsza pani rozgląda się ostrożnie, po czym znienacka zajmuje wolne miejsce i udaje, że zawsze tam siedziała, z galerii handlowej wypływają młode, rozwydrzone i zepsute bogactwem, o językach wulgarnych, może nawet rynsztokowych, po podłodze turla się ogryzek jabłka, kobietę w rajtuzach podrywa telefon, więc stoi i rozmawia przepatrując zaokienną ciemność, drobnolatki wymieniają uśmiechy i historie o wizytach w toalecie, chłopak o pogryzionych paznokciach oswaja się z dredami i sprawdza ręką, czy jeszcze tam są, jakaś dama ustanawia rekord świata w ulicznym crossie o kulach, dziewczyna o sukience założonej na spodnie tańczy na przystanku czekając na autobus, który wreszcie przyjeżdża i jest ciepły od obfitości ludzi, obżarty księżyc zerka z wysoka na światła latarni, jakby uczył je świecenia, ogródki działkowe pogrążają się w zimowym śnie, staruszka w kolorowym berecie przypominającym łuczniczą tarczę wysiada obok cmentarza i jej głowa stanowi ruchomy cel – tylko patrzeć jakiego Wilhelma Tella, czy Robina Hooda, by skorzystali z pokusy.

poniedziałek, 3 listopada 2025

Klik bez liku klika.

 

    Deszcz rozmieniony na drobne stał się niemal niewidzialny, ale podłogi piją wilgoć zachłannie i nie zawsze nadążają, więc toną bez krzyku. Na wystawie podejrzanie wychudły Budda z obwisłym biustem udziela nauk, jednak ludzie mijają go bez zauważenia. Czy można uzyskać błogosławieństwo mimochodem?

 

    Nóżka dramatycznie daleko zaszedł, kiedy się mijamy. Obciążam go bezsennością, żeby jakoś uzasadnić siebie-tam. Ludzie niepiękni, schowani w sobie gapią się w fugi chodnikowych płyt, jakby grali w klasy. Ciężko spotkać kogoś z uniesioną głową. Elektryczni kolarze w połyskujących kaskach mkną poza zasięg wzroku.

sobota, 1 listopada 2025

Z innej (nieco) beczki. cz.4

 

Było tak:

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/05/wymarzone-wakacje.html

a po korekcie p. Anny wygląda jak niżej.


Wymarzone wakacje


Siedziałem na brzegu omszałym od wodorostów, grzałem się w południowym słońcu i beztrosko się gapiłem, jak fale pożerają kamienie, drążą skałę i wyszarpują z niej okruchy. Absolutnie nie miałem zamiaru przeszkadzać soli w procesie krystalizacji. Sól jodowana naturalnie, serwowana całodobowo każdemu, nawet niechętnemu. Wdychałem ją, pasąc się bezwstydnie i bez umiaru. Fale trochę się tłukły i szumiały, o świętym spokoju więc mowy być nie mogło. Do tego mewy i głuptaki darły się niczym przekupki w dzień targowy, kiedy obok sołtys w gumofilcach wyzbywa się tony koperku po dumpingowych cenach, katastrofalnie rujnując rynek lokalny. Dobrze, że to nie hotelowa plaża ze zmieloną na miałki piasek skałą, bo tam sielski hałas wzbogacany jest wzmacniaczami radioodbiorników i nawoływaniem lodziarzy mozolnie brnących po kolana w piachu przez ciżbę turystów.


Podpłynął niekochany przez nikogo rekin, żeby się pochwalić uzębieniem i irokezem na plecach, alem go zignorował. Nawet ramionami nie wzruszyłem, bo lenistwo przytuliło się do mnie szczelniej niż mokry podkoszulek do piersi jednodniowej miss plaży. Rekin usiłował. Nie wiem co, ale usiłował. Stawał na ogonie, dryfował jak kłoda, uśmiechał się od brzusznej strony wieloma rzędami wyposzczonych zębów i coś tam po rekiniemu do mnie szemrał. Chyba żebrał o żarcie, ale nie miałem. Taki morski gawron – poradzi sobie, jak jest młody i zdrowy, a jeśli nie, to go inny gawron zeżre. Też skosztowałbym, czy smaczny, ale bardziej nie chciało mi się ruszać, niż chciało kosztować. W końcu rekin zrozumiał daremność swoich wysiłków i pożeglował gdzieś dalej z tym swoim malutkim, nastroszonym żagielkiem uwielbianym przez chińskich kucharzy. Może należało chociaż go nadgryźć?


Skała cierpiała katusze od wieków – z góry paliło ją słońce, z dołu studziła ziemia, a woda hartowała rozgrzane powierzchnie, sycząc jadowicie. Los skały był przesądzony. Bronić się jeszcze trochę zdoła, ale w końcu morze ją przegryzie i utopi. Zmieli na ciemne ziarna piachu i wypluje gdzieś, gdzie małoletnie rączki będą lepić te swoje piaskowe baby do czasu, gdy dorastając, zatęsknią za żywą babą. Wzruszyłem ramionami: a może zatęsknią za plastikową babą? Obecnie plastik w natarciu. Furorę robią nietoksyczne i wolne od wad wszelakich egzemplarze. Przy zamówieniu bezpośrednio u producenta można rys charakteru wybrać z katalogu, wydziwiając przy tym nad rasą czy kubaturą. Instrukcja obsługi wesprze proces programowania i adaptacji do fantazji użytkownika w procesie realizacji wizji perfekcyjnej miłości, niekończącej się aż po grób. Albo po szrot – w zależności, kto pierwszy padnie pod naporem płomiennego uczucia.


Ciepło i leniwie. Jakiś kaszalot wynurzył się niby wyspa bezludna porośnięta kolonią omułków i chwastami zebranymi w wiechcie. A może to glonojady były…? Nie wiem. Przepływając nieopodal, zatrąbił gejzerem spienionej wody. Gdyby był lokomotywą, zapewne gwizdałby ciężkim basem, a tak wypluł tylko grzbietem to, co przesączyło się mu przez niedomknięte usta – taki ma co domykać! Ocean wpływał mu do pyska całymi jeziorami, a może nawet Dunajem? Rzuciłem na kaszalota okiem, bo ciamkał i mlaskał. Kolejny żebrak – ten znowu chciał, żebym wodorosty spod tyłka wyciągnął i mu podrzucił, ale w taki dzień wolontariat i opieka nad zwierzętami nie miały do mnie dostępu, więc i jego zignorowałem. On wyznawał stoicyzm, bo wzruszył tym, czym wzruszają kaszaloty, kiedy widzą daremność wysiłków, i odpłynął we własną przyszłość, pogardliwie machając do mnie ogonkiem na pożegnanie – taki tłusty piesek oceaniczny. Ciut większy od tych pokojowych chihuahua, ale i ocean przecież jakby większy od najbardziej napuszonego pokoju, jaki można sobie wyobrazić.


Słońce szamotało się po błękicie i w błękicie się odbijało. Aż dziw, że nie zwariowało od tej niebieskości wszechobecnej. Gdy popatrzeć na obie nieskończoności, to można zapomnieć, gdzie podłoga, a gdzie sufit. Mnie również ćmiło się w oczach, dlatego omijałem wzrokiem widnokrąg, tylko gapiłem się na fale pożerające skałę, ryzykując chorobę morską. Łowiłem okiem podrygujące ślimaki, małże i drobne, żywe świństewka czepiające się wszystkiego wystającego ponad słoną wodę. Wszystko – jak mikroskopijne krowy – zachłannie żarło ten brzeg, tę skałę i wodorosty. Słońce dołączyło do mnie i kontemplowało te wysiłki mieszanego towarzystwa. Mimochodem usiłowało wypalić im cechę fabryczną na plecach – słońce do Unii nie należy i żadnych metek czy etykiet nie wiesza swoim krowom, tylko wypala piętno ogniem, jak to drzewiej bywało. Pociągnąłem nosem – nawet czuć. Śmierdzi podejrzanie zepsutą rybą i skisłą zieleniną. Całe otoczenie nasiąkło na podobną modłę. Dopiero tam, gdzie natura uschła na pieprz, pośród skały mniej zerodowanej, wątpliwy aromacik zachowywał się ciut dyskretniej i nie atakował nozdrzy wonią przeterminowanego sushi.


Gdzieś poza zasięgiem słuchu dwa narwale udawały jednorożce wojujące o prymat w krainie baśni, groźnie wymachując połyskującymi mieczami. Ale czy to był prokreacyjny pojedynek o nimfę wodną w rozmiarze XXL, której powaby w kolejnych tłuściutkich „iksach” zachwycająco przelewały się od czubka ogona aż po wypielęgnowane wąsiska, czy jedynie płocha igraszka ku uciesze ławicy zabiedzonych rybek o gabarycie stworzonym do bezpośredniego konserwowania w oleju lub pomidorach – to już nie wiem. I ów brak wiedzy wcale mnie nie zmartwił. Szanowałem własną ignorancję, pozwalając zauważeniu pozostać bezzasadnym. Nie siedziało obok mnie żadne pisklę, które zapytałoby „a dlaczego?”. W każdym razie żadne, któremu miałbym obowiązek odpowiedzieć, siedząc na dudniącej oceanem skale. Jakieś niepozorne żyjątka łaziły wokół mnie, przeze mnie i być może nawet pode mną i we mnie, jednak żadne nie krzyknęło pytania wystarczająco głośno, żebym mógł się zdziwić. To i się nie dziwiłem wcale.


Tramwaj wodny zamachał do mnie sturęczną życzliwością, turyści bowiem czują się w obowiązku machać do każdego Robinsona Crusoe. Ktoś pstryknął mi fotkę, którą zapewne w domowym zaciszu doprawi odrobiną własnej estetyki przy delikatnym wsparciu fotoszopa. Kto wie, czy nie stanę się gwiazdą zaranną fejsbukowej grupy wsparcia, jako że biustonosza nie miałem wcale (wzorem gwiazd Instagrama – zapomniałem), a moje zielone slipki chyba się wstydziły obcych, bo wczepiały się w te wodorosty i wyglądały, jakby ich tam wcale nie było. Może wypłynę na brzeg gremialnego zainteresowania jako ten Wodnik Szuwarek z dobranocki? Wynurzę się z piany wzorem boskiej Afrodyty? Rozglądam się za rekwizytami – nieśmiało, żeby nie pomyśleli, że mi się chce sikać albo że usiłuję zakopać pirackie perły. Szukam konchy adekwatnej do mojej kategorii wagowej i godnej dotykać stóp majestatu, żebym mógł wystąpić w całej krasie (w krasie i zielonych slipkach, dodam, żeby zgorszenia pośród małoletnich nie posiać). Wycieczka zmęczona błękitem skierowała na mnie wszystkie możliwe obiektywy aparatów, telefonów i kamer, chociaż konchy nadal nie było. Jakiś malarz ekstremalny oblizał siedemnaście pędzli i wpasował w sztalugi własny geniusz. Szukał nieśmiertelności w wiekopomnym dziele o formacie naturalnym i pod roboczym tytułem: „Facet z wodorostem” – za jakieś półtora miliarda dolarów, jeśli tylko malarzowi wystarczy cierpliwości, by wstrzymać się z aukcją do następnego milenium… Dobrze, że motorniczy zlitował się, otrąbił gawiedź i powiódł w odmęty wizytować kolejnych robinsonów.


Uff… Spociłem się z tej bezceremonialnej ciekawości i wreszcie spienione fale szukające suchego lądu znalazły na mnie wytęsknioną lagunę. Wytrwale prasowałem własnymi pośladkami oceaniczne mchy, którymi niezbyt hojnie okryte zostały kamienne wypukłości. Warstwa dobrana zbyt skąpo do moich upodobań siedziskowych sprawiała, że zaczynałem odczuwać dyskomfort na zapleczu. Nie sprzyjał kontemplacji nieskończoności również brak oparcia, baru i kelnera w trzcinowej spódniczce, który przyniósłby szklanicę chronioną kostkami lodu i tęczową parasolką, aby alkohol nadmiernie nie wyparował, zanim zacznie przemierzać ścieżki krwiobiegu konsumenta, czyli mnie. Przez resztę roku byłem niewolnikiem świata luksusu i wielogwiazdkowej cywilizacji, wymagając wsparcia zaawansowanych technologii do degustacji romantycznych uniesień, lecz moja destynacja bieżąca była od nich najwyraźniej wolna.


Choć dzień jeszcze nie minął, słońce już wytopiło ze mnie ostatnie, skrzętnie ukrywane przed światem miligramy tłuszczu i wody. Pod stopami szerzyła się geologia brutalna i twarda, obok dryfował świat dorszy i stworów, które nawet na talerzu potrafią wywołać obrzydzenie kształtem i podejrzeniami o podwodną, niecną działalność. Skóra mi schła i ciemniała w takim tempie, że cokolwiek poniżej lodowej kąpieli w ptasim mleczku w ogóle w grę nie wchodziło. Afrykańskich przodków – jeśli ich miałem bez udziału mojej bieżącej świadomości – zachwyciłbym karnacją. Jednak strefa komfortu oddalała się w panice ode mnie szybciej, niż słońce przemierzało własną, monotonną codzienność. Ogarnęła mnie rozpaczliwa dychotomia: czułem się tak miękki, że można było mną świeżutkie bułki smarować nawet szczerbatym widelcem, i tak wyschnięty, że trzonek od kilofa powinien brać ze mnie przykład. Najbliższa klimatyzacja znajdowała się gdzieś poza Saharą, Gobi i porą suchą, która może potrwać najbliższe pięćset lat…


A ja, głupi, z nieświadomości i ignorancji kosmicznej, wykłócać się chciałem, że tydzień w raju to za mało?

Z innej (nieco) beczki. cz.3

 

Było tak:

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/10/zyka-mysliwska.html

a po korekcie p.Ewy jest jak niżej

Żyłka myśliwska


Świat bez smoków wydaje się absurdalnie przewidywalny, miałki i gnuśniejący. Taki rozleniwiony kocur, który cały dzień śpi, a nocą jedno oko otwiera, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku i obraca się na drugi bok, żeby dokończyć to, co wcześnie rano zaczął. I spróbuj tu dziecku wytłumaczyć, że smoki to jakiś archaik wściekły i teraz zamiast nich są telewizory, gry komputerowe i audiobooki rozsiewające aktorskimi głosami resztki fantazji za grosz. Nie da się, bo po siedemset pięćdziesiątym trzecim „dlaczego” mijam z wielkim pośpiechem stan dzisiejszej wiedzy na temat kwantów, rozmiaru wszechświata w wersjach makro i mikro, a smoków wciąż nie widać i powoli wraca do mnie pierwotne, pierworodne pytanie: dlaczego?

Pięćset siedemdziesiąte czwarte „dlaczego” powoduje, że sierść na łbie pokrywa mi się nalotem łupieżu, a przypalony mózg zaczyna dopominać się chłodzenia, względnie farmakologicznego wsparcia środkami legalnie odurzającymi – z grubsza C2H5OH +H2O, gdyż bezwodna postać mogłaby bezpowrotnie doprowadzić nadwyrężony mózg na skraj autodestrukcji. A smoków jak nie było, tak nie ma. Ani w wersjach kieszonkowych, przelotnych, ulotnych, zdegenerowanych, czy podejrzanie trudnodostępnych, ani do samodzielnego rozmnażania.

Zaczynam podejrzewać, że dawno temu smoki usłyszały pytanie „dlaczego?” po raz pięćset siedemdziesiąty piąty w jednym szybkostrzelnym cyklu i skryły się poza granicami pojmowania. Obecnie tylko piękne panie rozmarzone dzieciństwem pełnym zapytań beztroskich potrafią reaktywować mitologię w treściach sprzedających się w takich ilościach, że te książkowe smoki całkowicie wyparły naturalne wypełniając niszę ewolucyjną.

Dla bezpieczeństwa postanowiłem zaimportować jakiegoś, niechby chuderlawego i z jednym tylko okiem. Żeby był i nie dopuścił do pięćset siedemdziesiątej szóstej próby podwieszenia pytajnika za trzysylabowcem, na który dostałem już alergii objawiającej się zmarszczkami, cellulitem, żylakami, czarną ospą, trądem i męskim równoważnikiem upojnego okresu. Reanimacja, fryzjer, libacja, wstrząs autoerotyczny i dwa lata wakacji w miejscu udostępnionym światu przez pana Verne’a jako sanatorium to absolutne minimum, aby przywrócić spokój mojej ignorancji.

Obłożyłem się makulaturą i studiowałem plotki na temat pokątnego handlu, szukałem czarnorynkowej giełdy, żeby się nie sfrajerować i nie przepłacić za egzemplarz wybrakowany i bez gwarancji. Jest takie miasto, gdzie budynki przypominają otwieracze do butelek, bo tamtędy podobno przelatują smoki – nie takie duże, ale malutkie – smoczki może byłoby lepiej powiedzieć, żeby być precyzyjnym. Może zminiaturyzowały pod wpływem japońskiej myśli technicznej, a może ekologiczny wątek wplątał się w genealogię olbrzymów. Choć najprawdopodobniej, to dieta sprawiła, że są teraz przeźroczyste i trudno je dostrzec okiem pozbawionym narzędzi, zmieniających percepcję w czytelny obraz. Tak to jest, kiedy żre się bambus z ryżem i popija wodą. Zamiast jak na smoka przystało baraninkę na ostro i antałek przedniego wina w kolorze żywej krwi.

Nic to. Nielegalni zeszli do głębokiego podziemia i ukrywają się przede mną jak jakaś dżdżownica. Postanowiłem pokłusować odrobinę i sprowadzić sobie takiego, który w te okienka trafia i nie narusza elementów konstrukcyjnych budynku, bo to niebagatelna zaleta. Zapisałem się na kurs ujeżdżania koni, żeby po odłowie wrócić rączo nie zważając na granice. Dziki smok, to nie krowa i paszportu zapewne nie posiada. Takie machlojki jak kwarantanna, embarga, kontrola ekologiczna, sanepid, LOP, KGB i inne instytucje pilnujące obecnego ładu społecznego nie sprzyjają – jak sądzę – inicjatywom zmierzającym do udomowienia czegoś, co zamiast loga firmowego ma odbyt i mordę, z której ciężką czkawką potrafią wylatywać ogniste kartacze ignorując zupełnie ustawy o posiadaniu broni białej, palnej, powtarzalnej, biologicznej, chemicznej, fizycznej, czy jakiejkolwiek innej. W tym przypadku broń ponoć jest przeźroczysta, a jej sympatie, czy antypatie na razie nie zostały doświadczalnie przetestowane.

Ogródek wyposażyłem w wieżę kontroli lotów z międzynarodowym lotniskiem i strefą wolnocłową na dachu, trzynastoma łazienkami, kuchnią all inclusive, apartamentami powyżej okolicznych, mocno już oswojonych cumulusów – niektóre mają już swoich adoratorów i są pieszczone przez swoich kochanków, kiedy świat śpi – i schronem przeciwatomowym wersji Bodyguard 2K18+. Oczyściłem tereny przyległe z napowietrznych sieci energetycznych. Drzewa pozbawiłem piskląt, żeby nie postarzały się przedwcześnie, rzucając okiem na kolosa lub z zazdrości nie dostały histerii, kiedy zobaczą jak się pasie smoka, i co z tego wyniknie. Bo taki wróbelek, choćby żarł całą wieczność, to w najlepszym razie osiągnie rozmiar pieprzyka na jego nosie.

Siodło mogłem przymierzyć tylko jednym końcem – tym, który pasować miał do mojego odwłoka, bo smoczego chwilowo nie miałem. Literaturze nie chciałem zanadto ufać, bo to pewnie jest tak, jak z rybami, które rosną w czasoprzestrzeni wraz z odległością od wody i wędek. Na wszelki wypadek przytroczyłem gumy od ekspandera, srebrną taśmę marki MacGyver. Kłąb sznura od snopowiązałki i szesnaście łokci gumy od majtek – w tym jeden na wypadek awarii zwieraczy, gdyby się okazało, że ujeżdżam afrykańskiego bawoła rocznik dwa tysiące trzynasty, któremu jądra spuchły od chęci kopulacji, a zamiast spełnienia doczekał się stada os żerujących na drgającym spazmatycznie narządzie.

Byłem gotów. Dopiero na miejscu przyznałem się, że zakupiłem również: kontener siatki leśnej, na motyle, sieci rybackie, siatkę do siatkówki i rakietki do badmintona. Kiedy wiedzy brakuje, trzeba wspierać się domniemaniem. Miałem rupieciarnię, którą sześć tirów właśnie wiozło ciemną nocą pomimo zakazów pod starannie wybrany, niczym nie różniący się od pozostałych budynek z dziurskiem na smoki. Z otwieraczem, w którym zamiast kapsla miał się pojawić smok, smoczek, lub smoczysko płci dowolnej – nie jestem ani rasistą, ani szowinistą, więc detale wyposażenia zwierzątka były mi doskonale obojętne. Jednak imię Kapsel wydało mi się jak najbardziej na miejscu i adoptowany, odłowiony egzemplarz już nie jest anonimowy, choć wciąż jeszcze nieschwytany.

Z pajęczą cierpliwością rozsnułem zasadzkę w otworze tak chętnie wykorzystywanym przez smoki – parkur, czy kie licho? – siadłem na zadzie i czekałem na przelot okazu. Uzbroiłem się w opakowanie wysokoprocentowej chemii, żeby nie ulec skażeniu, gdy będę siodłał bydlątko, a poza tym poprawiacz nastroju miał za zadanie umilić mi czaty. Żeby czas nie był straconym, pajęczym wzorem zająłem się wyplataniem. Wiklina trochę szeleści i gotowa byłaby spłoszyć meritum mojego pobytu, więc zająłem się robieniem z wełny merynosów jakichś sweterków, czapek dla dzieci w wieku wczesnoprzedszkolnym i szalików na kilometry bieżące.

Po merynosach przyszła pora na wielbłądy, lamy, dalmatyńczyki, krety a z braku materiału przerzuciłem się na produkcję łapaczy snów z wykorzystaniem piór gatunków zagrożonych. Zagrożenie owych gatunków było niebezpieczeństwem fundowanym sobie osobiście. Ptaszyska skubały własne kupry tak zapamiętale, że nie przerywając lotu potrafiły się rozebrać do bezwstydu, a kiedy traciły lotność szybowały wprost do woków, aby zapewnić esencjonalną treść różnokolorowej botanice poszarpanej na strzępki sprawiając wrażenie bogactwa.

Okazy albo się wyroiły, albo czekały na okres lęgowy gdzieś w Pirenejach czy w Arktyce, bo nie było ani jednego. Chińskie dzwonki milczały zaciekle od tak dawna, że może już zapomniały, jak się wydaje dźwięki, kiedy trącona szponem smoczym sieć wypełni się pożądanym egzemplarzem. Wielokrotnie smarowałem i pucowałem siodło, żeby nie urazić tego, któremu na grzbiet zamierzałem je wsadzić, bo brudziło się nieustannie. Mieliłem w zębach przekleństwa, a ono starzało się szybciej ode mnie. Z resztek wielbłądziej wełny uplotłem mu nawet kocyk, żeby je przykrywać, ale gdzie tam! – nic nie pomogło. Miałem wrażenie, że zamiast mnie na siodło wsiada smród i pylica. Metale rzadkie i gęste, ciężkie i toksyczne. Cały Mendelejew osiadał, jakby chciał się na przejażdżkę wybrać. Ja zresztą też byłem osiadły i powoli zacząłem osiągać spokój i niewzruszoność buddyjską. Kształty również, ponieważ dla niektórych gatunków zagrożonych ––zagrożeniem byłem ja z moim niezmordowanym apetytem.

Kalendarz wypiął się na mnie ze trzy razy zanim się poddałem. Teraz już tylko trwam i czekam roku przestępnego, chińskiego Roku Smoka, albo czegokolwiek, co pozwoli mi z godnością opuścić pokład i powrócić do macierzy, za swoim przewodem. Poniżej uwijały się transporty floty kontenerowej rozwożące do strefy Schengen produkty naturalne made in JA po pięć euro za sztukę. Aż przyszedł taki dzień, że azjatycki urząd skarbowy – adres nieznany, bo skrył się w szlaczkach, ale pieczęć jest czerwona i wygląda morderczo – zainteresował się moją działalnością, czy też tu, na górze, jej brakiem i postanowił za pomocą ideogramów nastraszyć mnie sądem wiekuistym i gołąbkiem w lukrze, względnie szarańczą z rodzynkami. Namówiłem swoje zasiedziałe członki do próby wykonania czynności zwanej schodzeniem z góry. Założyłem siodło na plecy i westchnąłem. Miałem na nim siedzieć, a nie być w nie ubrany. Wszystko na opak. I znikąd pomocy. Schodziłem jak jakiś zewłok nieszczęsny, zombie, albo inna karykatura życia. Strój dopełniający kowbojskiego konika ozdabiał mnie grawerowaną w motywy arabskie skórą pokrytą patyną nieudanego polowania. Kroki grały żałobnego marsza, tylko flotylla tirów święciła sukces, gdyż udało się przeciągnąć lokalny PKB na dodatnią stronę bilansu, zwalczyć głód w siedmiu najbiedniejszych okręgach i zafundować obiad dla jakiegoś miliarda sztuk azjatyckiego planktonu. Tylko smoka ani na wzór…

Musiałem chyba na głos powiedzieć, bo podszedł do mnie pan, który na moją cześć usiłował zaokrąglić skośne oczy i uczył własne usta układać się w słowa zrozumiałe dla mnie, nie mające nic wspólnego z kwadratową architekturą tutejszych literowych obrazków.

- Widzę, że SMOG pana dopadł. To niebezpieczne zajęcie. Dobrze, że pana nie przytłoczył, bo potrafi dopiec nieźle. Na pana miejscu wyszorowałbym się i to tak przez miesiąc non stop. Wy Europejczycy, to jesteście strasznie dziwni – tyle czasu siedzieć w smoczym okienku i Smoga nie zauważyć… Pan to lubi? Wdycha zamiast kokainy, czy haszyszu?

Ekstrakt o kruchości uczuć.

 

    Sennie tonę w fotelu, podglądając niebo. Delektuję się dyskretnym przenikaniem świateł, leniwą przepychanką flirtujących ze sobą chmur, rubasznym słońcem biorącym niebiańską kąpiel.

    Nagle ktoś jednym ruchem unosi podłogę, a ja z fotelem i beztroską okaleczoną przez strach osuwam się w nieznane.

piątek, 31 października 2025

By nie szafować szafą zasłaniam zasłony, chcąc rozłożyć łoże.

 

    Twarz Sympatycznego Rudzielca podświetla osobisty monitor, dzięki czemu widzę jej uśmiech i to, jak przygryza dolną wargę. Wokół ludzie piękni, choć nie nieskazitelni. Zamiast poszukiwać wad, dostrzegam urodę. Na zewnątrz, obok starych kamienic rosną młode drzewa, stare i schorowane sukcesywnie się wycina i dopiero wtedy widać, jak puste mają pnie, a próchnica ścieli się kożuchem po chodniku.


    Kłamliwe zegary na dworcowych wieżach prześcigają się w pomysłach na kolejne mrzonki, ale brunetka o zzieleniałych włosach bardziej śpi na jawie, niż zerka na zegary. Samoloty kroją niebo na mniejsze porcje, lecz dla kogo ta uczta, to nie wiem.


    Kobieta w butach na wysokim obcasie przedziera się przez jezdnię z kostki granitowej. Nawierzchnia jest pofałdowana i zdeformowana, więc drobi kroczki i idzie jak po polu minowym. Dopiero po drugiej stronie łapie oddech. Starszy pan spacerujący z kijaszkami drepce w kałuży, choć spokojnie mógłby ją minąć. Przypomina sobie dzieciństwo? Patrzy pod nogi i najwyraźniej podoba mu się to, co widzi.

czwartek, 30 października 2025

Prowokacja - drabble.

 

    Tworzą przeważnie ludzie wrażliwi, introwertycy bez wiary we własne możliwości. Każde dobre słowo jest na wagę złota, pozwalając odwlec moment, kiedy zawieszą talent na kołku, gdzie będzie się kurzył w zapomnieniu.


    Zerkam na pojawiające się prace, a często odrobinę niżej, szukając słów otuchy ze strony im podobnych istot. Zdumiewające, jak oszczędnie pojawiają się pochwały, jakby szafowanie uczuciami było niewskazane.


    Emotki to reakcja na odwal się. Wystarczy kliknąć jakąś buźkę, kciuk, czy serduszko i już mamy klienta z głowy. Sam wolałbym pod publikowanym dziełem znaleźć coś więcej. Indywidualny komentarz, parę słów, że warto było, że trafiło, albo trwale namieszało w głowie.

Niebieskie niebo, czerwony czerwiec, czarny czarownik.

    Brzozy łatwiej od innych drzew potrafią zaabsorbować szczątkowe światła przedświtu. Gdy reszta drzew nieśmiało chwali się konturem, na brzozach pyszni się już bielą pień, a zieleń i żółć liści daje świadectwo bogactwu dźwiganemu od wiosny. Na przystanku mija mnie szczytowe osiągnięcie miejskiej komunikacji – autobus, wożący w szczycie po kilka osób. Tym razem, wewnątrz STOI młoda kobieta, choć wszystkie miejsca siedzące poza miejscem kierowcy są wolne. Pokutuje za jakieś grzechy?


    Kobiety upinają włosy, chcąc pochwalić się elegancją uszu. Nie wszystkie. Melancholijny Karampuk pozwala fryzurze trwać w stanie, w jakim wymodelowała je poduszka. Śpiewna Nerwica chrząka i popija z bukłaczka, a jej wiecznie żywa twarz bezgłośnie wyśpiewuje słowa prawdopodobnie nadążając za melodią sączącą się dousznie. Gdzieś po drodze dostrzegam dziewczynę utkaną z mnóstwa miękkości, jak dogania autobus – skutecznie zresztą. Zaraz potem podziwiam stawiany właśnie blok mieszkalny w doskonałej (dla koneserów) lokalizacji – z jednej strony sąsiaduje z Lidlem, z drugiej podwoje otwiera Auchan, a naprzeciwko figlarnie mruga reklama Biedronki. Czyste szaleństwo. Nic, tylko taplać się w niskich, i jeszcze niższych cenach.


    Maszerująca zamaszyście dziewoja skojarzyła mi się z czarownicą. Ciężkie, ale wygodne buty, długa, szeroka spódnica, do tego płaszcz ukrywający nie tylko kształty, ale spowijający ją całą w czerń niebytu. Trzeba było się przyglądać, żeby ją dostrzec, a czarownice, jak powszechnie wiadomo nie przepadają za byciem celebrytką. Nawet, gdy są potrzebne, wolą przechadzać się skrajem cienia. W samochodzie pani o buzi kilka tonacji ciemniejszej od dłoni – albo źle dobrała maskę na ten dzień, albo bardzo jej zmarły dłonie.


    Głośnik w tramwaju sennie powtarza mantrę – dontstres bajetyket – połowa pasażerów zahipnotyzowana monotonią głosu przysypia jawnie. Wieże katedry i kolegiaty niczym magnesy ściągają rzadkie chmury i najwyraźniej mają się ku sobie. Dziki kot w pastelowych kolorach czujnie nadstawia ucha z wystawy i sztywnieje na dźwięk syreny, która zdążyła już speszyć brodatego chudzielca o nietutejszej karnacji i skłonić go do zmiany planów spacerowych.


    Na przystanku chłopak ukradkiem wyrzuca do śmietnika drugie śniadanie przygotowane przez mamę i zajada się kupnym. Chyba trochę mu wstyd, ale śniadanie zostaje w kubełku. Drugi chyba podglądał dziewczyny, bo usiłuje zaplatać nogi w iksy i nie może się zdecydować, czy lewą na prawą czy odwrotnie. A może po prostu chce mu się siku. Obok stoi dostojna pani, która utkała w dżinsy każdy, najmniejszy okruch urody, żeby niczego nie uronić, a dżinsy trzymaja się dzielnie, choć nieco pobladły. Nastolatka o zakolczykowanych obu dziurkach w nosie, nosiła (cóż za nieszczęśliwe tu słowo) przy torebce dwa breloki – krzyżyk i oko proroka. Może nie wie dotąd, przed którym Bogiem klęknąć?

środa, 29 października 2025

Z innej (nieco) beczki. cz.2

 

    Po pierwszym odcinku jest już nieco łatwiej. Jak pisałem tu:

https://w-lustrze.blogspot.com/2025/09/z-ostatniej-chwili.html

    pazerność oka zdołała także uzyskać wsparcie pani Anny Niewiadomskiej (adres zawodowca: aniewiad@hotmail.com ), która starła się na początek z opowiadaniem Diabelskie igraszki, które wyglądały tak:

https://w-lustrze.blogspot.com/2020/06/diabelskie-igraszki.html

    a po ociosaniu z niedoróbek wyglądają jak niżej.


    Diabelskie igraszki

    Anioł Stróż mi blaknie. Zrobił się podejrzanie przeźroczysty i wygląda jak własna karykatura. To niechybnie jego ostatnie chwile… Czas pomyśleć o nowym... Jednak nim załaduję świeżego, wcześniej wykorzystam tego do cna. Nie znoszę marnotrawstwa, dlatego zużyję go do ostatniej kropli, a potem z szuflady wyjmę zmiennika. Mam. Przezornie kupiłem zapasowego, bo bez porządnej ochrony lepiej nie ryzykować życiem.


    Na wszelki wypadek sprawdzam zawartość szuflady; w tym czasie Anioł dłubie w zębach i przygląda mi się raczej ponuro. Udaję, że nie widzę tych jego min, chociaż on i tak WIE. I słusznie – ma wiedzieć. Wiedzieć i zapobiegać. Pomagać, ratować i leczyć. Lizać rany, żeby brzydkie blizny nie szpeciły mojej przyszłości. Chronić bezgranicznie, choćby kosztem własnych piór. Nie darmo jest w końcu Stróżem.


W szufladzie leżą małe metalowe puszki z zawleczkami. Różnobarwne konserwy zabezpieczone przed przypadkowym otwarciem. A w środku… mieszkają rozmaite cienie. Oferta jest naprawdę niezwykle bogata i każdy może wybrać coś dla siebie. Na co dzień i od święta. Nigdy nie oszczędzałem na zakupach, lecz nawet wśród ekskluzywnych towarów można trafić na bubel. Gwarancja, termin przydatności, zasięg i moc ochrony to kluczowe parametry, które skrupulatnie sprawdzałem, żeby mieć pewność. Gdybym się pomylił, co trupowi z gwarancji? Odszkodowanie? Kurhan nagrobny z mamony dla skończonego idioty?


    Życie z Aniołem było bezpieczne. Nudne, ale bezpieczne. Parę lat temu spowszedniała mi codzienność i zacząłem eksperymentować. „Głupie numery” – mój Anioł nazywał rzeczy po imieniu. Pchałem się pod koła, prosiłem o kłopoty w ciemnych zaułkach, usiłowałem wypić stężone toksyny – oczywiście absolutnym przypadkiem… A on był. Zawsze był. I zdążył w każde drzwi wsadzić palucha, którym teraz wierci w zębach. Działał znakomicie. Może nawet był zbyt doskonałym narzędziem, bo przecież bez Anioła takich szaleństw nie przeżyłby nawet największy szczęściarz. W najlepszym razie zostałby dożywotnim kaleką pozbawionym pokus i przykutym do łóżka na wieki. Nieudanymi eksperymentami oskubałem Anioła z piór – teraz liże rany jak weteran wielu wojen. Linieje niczym zwierzę sezonowo zmieniające sierść. Przed nim… ostatnia batalia. Ostatni raz zostanie bohaterem.


Wyciągam puszkę z nowym Aniołem i stawiam na blacie biurka. Wyeksploatowany niemal do cna Anioł i tak już wie… Otworzę dzisiaj puszkę. Dwie puszki. Tę drugą z nowym Aniołem Stróżem. Świeżym, mocnym i odpornym na ciosy. Z gwarancją trwałości na minimum kolejną dekadę. Ale najpierw…


    Co wybrać? Którą puszkę otworzyć? Mam dość nudy pod skrzydełkami Anioła. Potrzebne mi emocje. Duże! Twarde, żebym je poczuł szarpnięciem w mosznie, a żołądek mi nawiał w zapadłą dziurę gdzieś pod nerkami. Rzuciłem okiem na Anioła – pobladł jeszcze bardziej. Nie. Nie mogę pozwolić sobie na nic ekstremalnego… On nie wytrwa wystarczająco długo. To musi być lżejszy kaliber. Popatrzyłem na Anioła z niechęcią. Odbiera mi szansę na wypróbowanie czegoś naprawdę mocnego. Zerkam na puszkę w kolorze zielonego groszku – jestem żółtodziobem, ostra jazda jest mi obca. Są również puszki dla zaawansowanych, a ja nawet tych dla początkujących nigdy nie wypróbowałem. Demon? Wersja dla niedoświadczonych? Krótkotrwała, łatwa do anihilacji? Czas działania w zależności od intensywności może zamknąć się w pojedynczych godzinach?


    Biorę! Anioł zbladł jeszcze bardziej i kręcił głową na „nie, absolutnie nie!”, ale go zlekceważyłem. Cóż może mi powiedzieć. Wiem, że to go zabije ostatecznie i bez najmniejszej wątpliwości. Odda życie za mnie. Taki jego los. Powinien był się spodziewać, że nadejdzie chwila próby ostatecznej. I właśnie dziś ona nastąpi. Mam wielką ochotę na puszkę z Demonem. Otworzę ją, by pośród własnych lęków i emocji obejrzeć walkę Demona z Aniołem. O mnie. Szczęściem Anioł jest z wyższej półki, więc nawet w tym stanie powinien bez kłopotów uporać się z Demonem dla amatorów. Najwyżej polegnie. A jeśli będą kłopoty, to w okamgnieniu odbezpieczę świeżego Anioła.


    Zerknąłem na blat. Zrobię tak: otwierając puszkę z Demonem, na wszelki wypadek będę miał w ręku drugą, z nowym Aniołem, żeby ją odbezpieczyć, gdy tylko złe okaże się silniejsze od gasnącego Anioła albo gdy strach zacznie wyrywać mi serce. Sprawdziłem etykietę. Termin ważności odległy, a jakość gwarantowana. Firma to firma. Nie fuszeruje. Szkoda czasu na czytanie instrukcji. W środku na pewno jest egzemplarz okazowy. Komandos wśród Aniołów Stróżów. Taki ukręci kark całej watasze Demonów, a co dopiero jednemu amatorowi. Da radę. Obroni, kiedy przyjdzie czas próby. Zużyję starego Anioła do końca, a później nadejdzie wściekła odsiecz! Zmiażdży lęki już wstępnie pokąsane przez tego tu… zmęczonego weterana… Lepszej okazji trudno wypatrywać. Równie komfortowej próby mogę już nie mieć. Chyba nic złego stać się nie może? Wzruszyłem ramionami: a niby co ma się stać? Szarpnąłem zawleczkę – psyknęła, tracąc hermetyzację…


    Anioł pocił się mocno. Czyżbym go przecenił? Dobrze, że konserwę z nowym Aniołem trzymałem w drugiej ręce: wypuszczę Demona i rzucając puszkę, uwolnię rękę, aby zerwać drugą zawleczkę. Cholera! Za długo patrzyłem na więdnącego Anioła! Spod wieczka wynurzyły się kosmate szpony. Błyskawicznie schwytały starego Anioła za gardło i skręciły mu kark. Nie zdążył nawet krzyknąć. Ja też, ale zacząłem drzeć się chwilę później, bo Demon ugryzł mnie w ręce. W OBIE NARAZ! Koszmar! Bolało. Puściłem wszystko, co trzymałem. Na podłogę poleciała wpółotwarta puszka z Demonem i ta z nowym Aniołem, wciąż szczelnie zamknięta.

    

    Demon rechotał obrzydliwie i walczył, by całkowicie wydostać się ze swojej puszki. Nim ta opadła na ziemię, był już na zewnątrz i zdążył jeszcze przechwycić opakowanie z Aniołem… Rzucił okiem na instrukcję. Demonstracyjnie powoli zaczął otwierać pojemnik, gapiąc się na mnie i rżąc bez ustanku. Głupiec! Wpatrywałem się w niego z nadzieją, że nie przestanie i uwolni mojego Anioła na własną zgubę – widać, że to początkujący Demon, tępy osiłek, bez krzty rozumu. Pewnie taki zaawansowany nie popełniłby samobójstwa w równie głupi sposób. Nie wiem, co nim kierowało, jednak zawleczka podnosiła się, stale choć nieskończenie wolno, aż posłyszałem znajome psyknięcie. Odetchnąłem głośno. Dość swawoli! Ten początek był już wystarczająco emocjonujący. Bałem się jak nigdy dotąd i nie chciałem więcej. Dość! Teraz chciałem się nudzić pod skrzydłami solidnego Anioła, który wie i ochroni. Demon ryczał z radości, nadal otwierając puszkę. Nareszcie zerwał wieczko zdecydowanym ruchem i rzucił na podłogę. Blacha zakołysała się na parkiecie, zabrzęczała. Anioł wynurzał się ze swojej konserwy powoli, jakby zastały mu się kości od długiego pobytu wewnątrz.


    Dziwne. Demon rechotał, a Anioł najwyraźniej nie miał ochoty opuszczać puszki. Wychylił się niechętnie i gramolił na zewnątrz bez entuzjazmu. Kiedy wreszcie wyszedł i rozprostowywał skrzydła, miałem go skląć za opieszałość, lecz on popatrzył na mnie z wyrzutem, jak na winowajcę. Wzdychając, zgodnie z przeznaczeniem, sadowił się za tym, który go uwolnił… za Demonem.

Z innej (nieco) beczki. cz.1


    Będą retrospekcje. Przynajmniej pozornie.

    Jako ta ślepa kura oślepła ze szczęścia znalazłem, choć nie szukałem. Gęstą i niezbyt prostą siecią linek sieciowych dotarłem do pani Ewy Wardawy, która zdecydowała się nadać paru moim opowiadaniom nieco więcej wdzięku i ociosać z co większych głupot. Pisałem o tym tu:

https://w-lustrze.blogspot.com/2025/09/z-ostatniej-chwili.html

    Panią Ewę można zastać pod e.wardawy@wp.pl – jednak negocjować należy już solowo i bez kumoterstwa, czy chowania się oku za plecy (oko pleców raczej nie posiada, a jeśli nawet, to nie wie, jak to sprawdzić).

    Na pierwszy ogień poszła zapomniana mitologia, która wyglądała tak

https://w-lustrze.blogspot.com/2018/11/zapomniana-mitologia.html

    a teraz wygląda jak niżej.


    Zapomniana mitologia


    Za pracą szedłem przez świat, aż na jakimś płocie zobaczyłem ogłoszenie: „Augiasz i synowie – spółka z tradycjami szuka pana do sprzątania. Tuż za płotem”. Poszedłem, w końcu sprzątanie nie należy do zakresów wiedzy tajemnej, i uznałem, że znajduje się w zakresie moich skromnych kompetencji. Faktycznie było niedaleko. Augiasz, choć się wcale tym nie chwalił, miał więcej córek, niż synów. Obejście, jak obejście – zwyczajne, jak to na wsi. Kury pilnowały kurcząt i plotkowały o rudym, nocnym gwałcicielu, który rozkochał się w niosce do obłędu, aż ją wytarmosił w ekstazie tak, że umarła z rozkoszy. Wciąż jej jęzor wisiał na wierzchu, bo amanta spłoszyły burki cierpiące na zapalenie pęcherza. One i pięć razy wstają w nocy, kiedy prostata nie pozwala im spać. Koty, od niechcenia wysiadywały w tym czasie jaja, skrupulatnie unikając ludzkich oczu i pomówień. Chytre bestie – zamiast malutkiego jajeczka liczyły na tłustą gąskę – i z poświęceniem, wylegując się grzały brzuszyskami małą ławicę podebranych cichcem jaj. Chyba miały nadzieję, że się im upiecze i padnie na amanta, że gardło ćwiczył, żeby wydobyć z siebie wysokie C bez konieczności raptownego ściskania jąder.


    Augiasz był trochę schorowany: korzonki, żylaki, skleroza, czarnowidztwo, drżąca rączka i zwapnienie żył. Ale cynikiem był wielkim, bo przypadłość rozwija się z wiekiem bez wstrętu i ograniczeń. Pozwolił, żeby ta najbrzydsza z córek postawiła na stole dzbanek mleka , ale resztę zagonił do roboty, gdzieś za siedmioma górami, żebym nawet myślami nie zdołał drogi odnaleźć. Trzech synów posadził obok, żeby zapewnić sobie liczebną przewagę, chociaż taktyczną miał już zagwarantowaną – w końcu ja za chlebem przyszedłem – a chleb na stole stał i kusił. Trochę bałem się wyciągnąć rękę, ale w końcu pomyślałem, że nie ubiją parobka, zanim zacznie robotę, a głodny robić nie będę. To sięgnąłem po skibkę z brzegu, piętkę tak pachnącą i ciepłą, że chyba córy piekły, bo zapach kobiety przebijał się ponad drożdże. Ośliniłem się, ale Augiasz nie zauważył, bo jemu sztuczna szczęka się nie domykała i wzorem buldoga nosił sople poniżej brody.


    Jeden z synów chciał już zagaić, widząc, że ojciec popadł w melancholię, albo że w pamięci poemat w pięciu aktach wierszem cyzeluje, ale Augiasz go powstrzymał gestem, jakim Kopernik słońce wstrzymywał. Senior miał mieć posłuch i pierwszeństwo przy wyjadaniu skwarek z miski. Szczeniaki na wsi mores znają i syn zmilczał ojcowską reprymendę. Ja mogłem milczeć jeszcze ze dwa miliony lat, dopóki mleko i chleb na stole. Tylko żołądek mi burczał – może za wolno przeżuwam – jakbym był statecznym wołem, a nie rozpaczliwie głodnym obdartusem. I jak takiemu wytłumaczyć, że w gościach, to półgębkiem, ukradkiem, że trzeba się delektować i udawać, że się je z roztargnienia i z ciekawości, a głód został ukrzyżowany dwadzieścia lat temu i skóra z niego ozdabiała fotel na werandzie, albo się prężyła na wojennym bębnie.


    Sielanka niestety nie trwała długo – jakieś cztery zwrotki trzynastozgłoskowca i zaledwie dwie marne skibki – ech, rozmarzyłem się i oczy powlekła mi wizja, w której ręka tej, co chleb kroiła, pot mi z czoła odgarnia i na czole nie poprzestaje, lecz wygrywa na skórze pełen koncert pośród miękkości intymnego siana. Chleb pachniał obietnicą raju i piekła naraz, aż przytulał się do mnie i szeptał bezeceństwa w jej imieniu. Augiasz podrapał oba ośrodki odpowiedzialne za podejmowanie decyzji, czyli łysinę i rozporek – kolejność przypadkowa – po czym przystąpiliśmy do negocjacji warunków umowy. Chytrość z niego biła, jakby miał szkockie pochodzenie, albo przynajmniej na Małopolsce spędzał każde wakacje. Parobek się zapodział, który stajnie im sprzątał od wieków – jakieś smoki obecnie oswajał, czy zapasy z wężami uprawiał – nieważne. Ważne, że mu sukcesy do głowy uderzyły i nad mierzwą pochylać się nie chce, żeby mu manicure się nie pokruszył i aureola nie przesiąkła aromatem odległym od boskich perfum.


    Twardo na zadzie siedział Augiasz, a ja na początek standardowo pół królestwa chciałem i tę córuchnę od chleba, bo te stajnie, to ponoć końca nie widać, i było ryzyko, że jak wrócę, to już żadna na mnie starego nie spojrzy. Zgarbiony, śmierdzący drań, co się ze stajni wynurzył po wieki wieków amen… Gryzłem chleb niespiesznie i tych jego synów liczyłem. Wiedziałem, że kutwa, i nie da królestwa, ale córę? I opierunek może, bo ktoś mi śniadanie do pracy zrobić chyba musi. Własnej córze spać w stajni raczej nie pozwoli, więc niech myśli, póki jeszcze ma czym. Głowa zdezelowana, zużyta niemal do cna i nie ma co regenerować, ona już dogorywa. Nie ma czego żałować. Naradzić się chcieli z synami i wysłali mnie gdzieś pod jabłonkę, a ta brzydka mi wody chłodnej przyniosła i ukradkiem w rękę wsunęła liścik pachnący znajomo.


    – Ech! Na wiele ustępstw już byłem gotów, byle tę dłoń ucałować i nie poprzestać. Nim smaku całego ciała nie wyssam do szpiku. Dłoń w kilku zaledwie słowach spisała baśnie Szeherezady w wersji dla dorosłych, bez jednego znaku zapytania, czy wielokropka. I tak uroczo wyrażała się podkreślając słowo MY…


    Negocjacje zakończyły się w czasie niewiele krótszym niż wojna trojańska i obyło się bez perfidnych podstępów. Przynajmniej mam taką nadzieję. Ten sęp Augiasz, siedział taki zadowolony, jakby surową wątrobę wyżerał każdego ranka jakiemuś nieszczęśnikowi. O pieniądzach dżentelmeni mówić nie mogą, a poufność umowy pod karą Sądu Ostatecznego nie pozwala Augiaszowi przechwalać się po knajpach, jak to parobka naraił za grosze, ale ja swoje wiem. On nie wierzył, że wrócę, bo był dość spolegliwy. Nim pod bronią stanąłem u wierzei stajennych, skubnąłem z talerza jeszcze dwie skibki i mlekiem wprost z dzbanka popiłem. Splunęliśmy w dłonie i w ten sposób przypieczętowaliśmy umowę. Zostawiłem oślinionego buldoga z narybkiem przy stole letnim, a sam poszedłem w bój.


    W środku nawet stały jakieś konie, a smród niósł się już chyba pod sam Panteon. Konie najprawdopodobniej wytrzymać nie mogły i aż rwały się do pomocy, żeby uwolnić je od aromatu, który nadawał się do krojenia i wysyłania na eksport w plasterkach, serwetkach wycinanych na kurpiowską, czy łowicką modłę, i rozścielania na polach zamiast nawozów mineralnych. Oparłem się o łopatę, bo to najlepsza rzecz, jaką potrafi ona zaoferować kolaborantowi. Zamiast głupio na robotę rzucić się i skonać, poddałem rzecz analizie. Przyjemnie się duma kiedy w kieszeni dwie skibki świeżutkie, a pod nogami dzban zimnego, pysznego mleka, które chytrze zabrałem ze sobą. Wzorem Augiasza miałem już zamiar ośrodki decyzyjne pobudzić do działania, kiedy się okazało, że jeden z nich jest właśnie ożywiany spontanicznie i bliżej nieznaną energią. Muszę przyznać, że zostałem poddany indoktrynacji tak fachowej, że przymierzałem się do dziękczynnej arii, kiedy ów siła spontaniczna zamknęła mi usta, żebym Augiasza snów nie ubarwił. Dłoń pachniała chlebem, piekłem i rajem. A kiedy już niewyśpiewana aria dobiegła końca usłyszałem w uszach obietnicę czegoś więcej, niż to drobne, improwizowane preludium, kiedy już z pracy do domu wróciłem.


    – O Bogowie! – wrzasnąłem mentalnie przepojony miłością i pożądaniem.


    – Co?! – odwrzasnęli równie mentalnie i gromadnie Bogowie, wytrąceni z drzemki poobiedniej i lenistwa odwiecznego.


    – Piekło mi stygnie i niebo się schładza, czekając aż mierzwę wygarnę gdzieś, gdzie nie skaleczy boskich nozdrzy. A Augiasz w sen zimowy zapadł, choć słońce wysoko na firmamencie i gotów skrystalizować na tym taborecie, zanim go hemoroidy na brzuszek obrócą.


    – Aha… – mruknęła nieokreślona boskość z góry – Daj nam momencik, bo sprawa jest poważna, żadnych półśrodków, tylko na chwałę niebios, problem trzeba rozwiązać. Niech trąci doskonałością, bo partactwem na Panteonie zajmować się nikt nie zamierza. A przy okazji – Pegaz gdzieś się nam zapodział – gdybyś był łaskaw zerknąć po boksach, czy gdzie tam za klaczką płochą nie poleciał drapichrust, to byłoby miło…


    – Przysługa za przysługę – pomyślałem. Uczciwy układ. Gumofilce może siedmiomilowe nie były, jednak na spacer po stajni wydawały się w sam raz. Ale tylko sprawiały takie wrażenie, bo kiedy pierwszy krok w mierzwę wykonałem, to ona połknęła stylowe obuwie wraz z łyżką, którą w bucie trzymałem na wypadek spotkania z zupą, czego nie wykluczałem nawet w chorobie i we śnie. Nawet się jej nie odbiło. Bogom zupełnie nie w smak to było, że boski posłaniec w gównie był gotów utonąć szukając ichniej zguby. Rwetes się wielki uczynił. Chmury zgęstniały i srogość nad światem zakwitła w granacie tak ciemnym, że prawie czerń zawstydził swą intensywnością. Spółka z nieograniczoną nieodpowiedzialnością zawiązała się ad hoc, w świat poszły wici, że torf małoletni za drobną opłatą odmłodzi owoce na drzewie, które mogą nawet starym członkom odświeżyć wspomnienia i wieczorom przywrócić pożądaną temperaturę. Za jedyne trzy dolce od taczki – załadunek, transport, cła i ubezpieczenia podróżne po stronie zamawiającego.


    Kolejka stanęła nim niebo wyblakło, a całodobowa obsługa wymagała pozyskania personelu. Na pierwszy ogień zaangażowałem augiaszowe nieroby. Pierwszy raz w życiu gumofilce przymierzali z zachwytem i niedowierzaniem. Następnie przyszły córy, po cichu i na paluszkach, żeby się tata nie obudził, lecz on popierdywał radośnie i beztrosko pod jakąś sosenką , a żywice pachniały mu niczym kamfora, bo czymś trzeba zagłuszać skutki przemiany materii. Nim nadciągnęli na zakupy łajna trzej królowie z mieszkiem złota, już trzeba było otworzyć pierwszą linię kolejową, żeby transportować urobek w dalekie landy. I Pegaz się odnalazł, ale z jęzorem na brodzie uczył kolejną samotną klacz latania, a ta oczami przewracała, zachwycona samczyka talentami. Mruknął tylko, że przyjdzie, jak tylko pragnienie reszty dziewcząt ugasi i za kieliszeczkiem ambrozji zatęskni, więc niech mu tam na Panteonie już w koryto zaczną nalewkę dozować, bo koniec stajenki niczym światełko w tunelu łypie żółtym oczkiem parowozu.


    Córy w administracji sprawdzały się nad podziw dobrze, kasując równo wielmożów i chudopachołków, a szafy pancerne podstawiano, gdy tylko poprzednie zaczynały trzeszczeć przesytem niczym przykuse biustonosze podczas przeglądu oręża. Chłopaki na przodku nabrali wigoru i oczy im błyszczały, choć kufajki przeszły koniną. Apollo przyglądał się w milczeniu, ale przy pierwszej konfrontacji topless odpadł w przedbiegach, popadł w kompleksy i płakał pod drzwiami stajni czekając na wakat. Dzikie baby były tak zachwycone krzepką jędrnością młodzieży, że podwoiły pojemność biustów, żeby się chłopaki w obfitości mogły zanurzyć po fajrancie. Po wszystkich krzakach śpiew syreniego szczęścia niósł się zbiorowo aż nad ocean, gdzie wściekłość porzuconych połowic kobiecych musiała przed namiętnością wydrzą i kocią ukrywać w milczeniu rybie zakończenie. Córeczki wybrednie selekcjonowały promenujących z niedbałą nonszalancją gachów i amantów, jednak oczy wznosiły do góry, jakby czekały na gwiazdkę… a raczej gwiazdora… No… Jeśli nie Boga samego, to przynajmniej półboga, Herosa, Erosa, ochłap, ale z pańskiego stołu, z Panteonu, bo na ambrozję zakusy im rosły szybciej niż gachom zawartość rozporków.


    Wreszcie Augiasz się wyspał, bo w tym czasie wyspać mógłby się nawet kamień i dno oceanu. Oczy przetarł niedowierzając, że jego synowie paradują w gumiaczkach, a za nimi jak winogrona całe kiście stęsknionych białogłów błagających o konsumpcję. Już miał nóżką chromą tupać na swoje córeczki, kiedy zobaczył mizdrzących się adoratorów nieśmiało meandrujących po trawnikach, niczym winniczki po deszczu. Zerknął na mnie podejrzliwie, ale ta brzydka, własną piersią mnie przed ojcowskim wzrokiem broniła, więc odpuścił. Podciągnął gacie i do stajni uderzył, jak rozpędzony peleton zmierzający do górskiej premii. Konserwatywny był bardzo, więc pociąg do przewozu mierzwy zignorował i nie pozwolił własnym członkom na prawie borowinową rozpustę, i poszedł pieszo. W te czeluści niezmierzone, w drogę, która końca chyba nie miała. Jedyna nadzieja, że go Pegaz zabierze, kiedy już pobryka do woli. Może go w pysku jak szczeniaka przytarga… Dobrze by było, bo ta… Ta brzydka…


    Kiedy już tatuś zaginął w otmętach barokowej stajni – uciekł bez zapłaty świntuch jeden – to mnie po policzku pogłaskała… Jej dłonie…


    – O Bogowie! – wrzasnąłem mentalnie przepojony miłością i pożądaniem.


    – Co znowu?! – odwrzasnęli równie mentalnie i gromadnie Bogowie, wytrąceni z drzemki poobiedniej i lenistwa odwiecznego…