poniedziałek, 1 września 2025

Kolarz kolaboruje z kolorem korali.

 

    Śliczna dziewczynka o delikatnej urodzie była nieobecna, a jej paluszki z obowiązkowo sztucznymi pazurkami (podręczną broń dobrze nosić przy sobie) błądziły w otchłaniach internetu. Wpatrzona w monitor, słuchem zatopiona w głębinach internetu, stracona dla świata rzeczywistego. Na wykoszonym nieużytku grasuje rudo-biały kot z niepojętą cierpliwością czający się tam, gdzie słuch doprowadził go do hipotezy, że pod ziemią ukrywa się śniadanie – cieplutkie, drżące i zapewne nieświadome losu.


    Już-Nie-Ruda Kobra wsiadając zerknęła na mnie pytająco i nie wiem, co przeczytała w odpowiedzi, bo poszła tam, gdzie siada gdy nie brakuje miejsc. Ja zerkam na tory nostalgicznie ciągnące się za horyzont. Puste od pociągów, które mogłyby odmienić czyjś los na drugim końcu torów. Do autobusu wsiada chłopak w czarnej, nieprześwitującej od zewnątrz przyłbicy. Rozgląda się i usatysfakcjonowany widokiem ściąga ją odsłaniając spoconą, azjatycką twarz. Młodziaki, wyzywająco aroganckie w stroju i zachowaniach, trzymały się za ręce i opowiadały sobie o reklamie McDonalda, w której wziął udział paśnik na skrzyżowaniu dużych ulic, wtulonych w wielkie blokowisko. Bezmyślnie rozdrapuję strupek i śliną zaklejam dziurę, żeby krew nie ciekła.


    Kobieta wyglądająca jak zabiedzona klepsydra wysiadła przy dworcu, gdzie czarno-białą dziewczynę powstrzymały światła i nieprzyjazny warkot autokaru. Satynowa sukienka, wyglądająca jak nocna koszula olśniewała różowością zsynchronizowaną z różowością kolczyków. Kto wie, czy jedno z drugim nie było kupione w komplecie. Dwie doświadczone matrony z pogardą obserwowały trzecią, która nie bacząc na wiek pozwoliła sobie wystąpić w króciutkiej kiecce odsłaniającej jej mocno opalone nogi, a sandałki na wysokim obcasie obejmowały stopy z paznokciami polakierowanymi na czarno-zielony kolor połyskujący starym złotem.


    Po południu przyglądam się kreacjom na rozpoczęcie roku szkolnego i doznaję zawrotu głowy. Halka i krawat stanowiący uzupełnienie plisowanej spódniczki i całkiem eleganckich butów. Strój więcej niż galowy, zapewne lepszy niż kozaki plus pół bluzeczki (ta przednia połówka). Wkrótce miało się okazać, że czarne kozaczki i białe halki to żadne dziwowisko, tylko powtarzalne wybory tego lata. Dziewczęta o pachach wygolonych dokładniej niż moje policzki polują w autobusie na wiatr, a tam okna zablokowane z powodu niewydolnej klimatyzacji. Wyświetlacz w autobusie najwyraźniej dostał udaru, bo pokazuje pochmurny dzień i maksymalnie 22 stopnie, a słońce, najwyraźniej słabo poinformowane usiłuje opalić dach autobusu, aż czuję się jak odgrzewany w mikrofali kotlet. Z tego wszystkiego dostaję pomieszania zmysłów i wymyślam, że po niemiecku bunc, to zapewne buntz, może nawet bunts.

Konsekwencje.

 

    Nie wiedziała nawet, czy mu się podoba, czy woli dziewczyny o pełniejszych kształtach, czy też smukłe harty o nogach sięgających nieba. Aż do tej chwili łudziła się, że jakoś się wykpi. Jak zawsze. A teraz będzie musiała się rozebrać. Siedział i patrzył z kpiącym uśmieszkiem, najwyraźniej przeświadczony, że tego nie zrobi. Drań! Pewnie, że drań, ale przecież pomógł. I nie owijał w bawełnę. Od razu powiedział, jakiego spodziewa się wynagrodzenia za pomoc. I naprawdę najpierw świadczył pomoc, a dopiero po fakcie oczekiwał nagrody. Stała taksa. Za pomoc inkasował obraz. Nie dotykał, nie komentował, nie robił zdjęć. Po prostu patrzył, a kiedy nacieszył się widokiem, dziękował i wychodził. I nigdy nie chwalił się tym, co zobaczył.



    Dyskretna świnia. Ale, kiedy nikt nie chciał jej pomóc, a siostra stwierdziła, że nie poradzi sobie z jej problemem, to ona zaproponowała, żeby zgłosić się do Drania. A teraz on siedział w fotelu i patrzył na jej rozterki. Trzęsła się z nerwów. Nagość zawsze ją zawstydzała, upokarzała wręcz, nawet podczas wizyty u ginekologa. A on był kompletnie obcy, mało atrakcyjny i gdyby nie siostrzane wsparcie, nie przyszłoby jej do głowy poprosić go o wsparcie. Nie znalazła śmiałości, by spytać siostrę, czy ona korzystała z pomocy Drania, ani skąd go znała. Wystarczyło jej, że siostra wytłumaczyła jej niezwykle dokładnie, czego musi się spodziewać. Na dodatek, ona i jej miłość poręczyły za nią. One, dwie praktykujące lesbijki. Drań miał zasady. Nie pomagał każdej, a kiedy już się zdecydował, zawsze wymagał dwóch żyrantów. Najlepiej spośród takich, które już wcześniej korzystały z jego pomocy. Odpowiedzialność za nią spadała na poręczycielki, które za niedotrzymanie deklaracji musiały pójść z nim do łóżka. To powstrzymywało udzielanie pochopnych poręczeń, a każde miało naprawdę wielki ładunek wiary, że nie będzie takiej potrzeby.



    I teraz stała przed kpiarzem, który uśmiechał się do myśli, że w dwie najbliższe noce jego pościel ogrzeją kobiece ciała. Przełykała ślinę, głos ją opuścił już dawno. Nie mogła siostrze zrobić czegoś takiego. Westchnęła ciężko, nie mogła mu odmówić nagości. Powoli sięgnęła guzika bluzki. Parzył w palce, jakby był pełen gorących kolców. Drań przestał się uśmiechać i spoważniał. Spuściła wzrok, nim sięgnęła kolejnego kolczastego potwora. To będzie bardzo długa droga.

niedziela, 31 sierpnia 2025

Bliskie spotkanie entego stopnia.

 

    Przechodziłem pomimo młodego drzewa, o pięknej, bladej korze i sporych liściach, między którymi czaiły się zielone jajka, wcale już nie takie młode. Niektóre zaczynały właśnie pękać, co miało świadczyć, że jądro gotowe jest do zjedzenia. Nim zastanowiłem się co robię, podświadomość wstrzymała kroki i stanąłem przed drzewkiem, a ręka sięgała po owoc.


    - Ty, duży! Co robisz?


    Obejrzałem się dookoła, a nawet pod nogi (sam nie wiem, po co).


    - Coś zgubiłeś? - głos zdawał się być nieco zaintrygowany i ciutkę rozbawiony – nie widziałem, żeby coś spadło w trawę.


    Zaszachował mnie podglądacz niewidzialny. Obróciłem się raptownie i zerknąłem w górę. Może dron? Rechot niewidzialnego załatwił mnie na perłowo – zbaraniałem i mógłbym śmiało dołączyć do stadka owieczek, jakie wiatr przeganiał po niebie. Wszędzie nic. Tylko ja, wszechświat i ironizujący głos. Może mam przy sobie jakieś małe urządzenie podsłuchowe i ktoś z daleka zerka na mnie, odzywając się z mojej kieszeni. Zacząłem się obmacywać, co wyglądało więcej niż śmiesznie, nawet dla mnie, ale nawet to nie pomogło. Nie znalazłem urządzenia, ani nic podejrzanego, poza mną. Może oszalałem? Nawdychałem się bóg wie czego i mam omamy słuchowe? A może przesterowałem słuch i odbieram na częstotliwościach dostępnych w równoległym świecie. Eeee… Bredzę, ale szukałem jakiegokolwiek wyjaśnienia, a szlag niech trafi jego racjonalność i prawdopodobieństwo. Głos parsknął śmiechem – musiałem wyglądać naprawdę pociesznie.


    - Te! - zaczepiłem chytrze – gadaj do mnie jeszcze, ale nie półsłówkami, tylko zdobądź się na dłuższą wypowiedź!


    - Akurat – mruknęło Te! - dobrze knujesz. Chcesz mnie zlokalizować, a nie wiem, jakie masz zamiary.


    - Nie, to nie – siedź sobie w tej swojej dziurze, a ja idę w takim razie.


    - I dobrze – odpowiedziało Te!


    Zawinąłem się i już miałem odejść, kiedy przypomniał mi się ów orzech z nadpękniętą, zieloną skorupką, której rana zdążyła już zbrązowieć. Wezmę, pomyślałem. Wezmę i sprawdzę w domu, a jak okaże się, że dojrzały, to przyjdę raz jeszcze i nazbieram, a żadne Te! mi w tym nie przeszkodzi. Wyciągnąłem rękę i


    - Nie rusz – krzyknęło Te! - Po co ci to?


    - Do jedzenia – odpowiedziałem uprzejmie.


    - Ale ja tu mieszkam! - odparło dumnie. - chcesz zeżreć moją chałupę?


    - A jak się tam zmieściłeś? - teraz ja się zainteresowałem – Orzeszek nie za wielki, więc?


    - Świata sobie nie wybierałem burknęło najwyraźniej urażone. A poza tym, to wy jesteście tacy przerośnięci. Bezsensownie. Pewnie żresz więcej, niż waży mój wszechświat. I to parę razy na dzień. Ohyda!


    - Wiesz co? Jeśli nie ja, to kto inny zerwie ten orzech. U nas orzechy są pożywieniem, a nie domem. Nie lubimy, kiedy coś mieszka w orzechu i takie coś nazywamy ROBALEM. Fuj, okropieństwo. Nie widzę cię, jednak podejrzewam, że wyglądasz jak stwór z horroru, tylko w mikroskali. Jesteś podobny do czegoś, co mogę znać? I jak ty mnie widzisz?


    - Jak to jak? Przez szkło pomniejszające. Inaczej taki golem przesłoniłby mi świat i guzik bym zobaczył. A gdybym chciał cię pozwiedzać, to by mi życia nie starczyło. Zaniepokoiłeś mnie tym waszym zwyczajem konsumenckim. I co? Każdy, kto przechodzi będzie nas chciał zeżreć?


    - Zeżreć robala? Kiedy zobaczy, że orzech zepsuty, pewnie nadepnie i wgniecie was w ziemię.


    - Tak bez powodu?


    - I ty to nazywasz „bez powodu”? Zepsułeś orzech! Te! Ty chyba jakiś dziwny jesteś?


    - Tak mówią, ale kolesie się nie znają, siedzą sobie i gadają. O babach, albo o tym… futbolu. Nuda. Uporządkujmy lepiej tę naszą sytuację. Czyli przechodzi golem koło naszego świata i rozkosznie drze ryja „O, orzech”!, po czym sięga, zrywa z drzewa i pakuje do gęby? A kiedy okaże się, że zagryzł paru naszych i smak mu nie odpowiada, to pluje klnie i wdeptuje resztę w czarnoziem? Światobójca! Zrób coś, bo przecież was jest wielu. Wiem, bo przez moje szkło podglądam od jakiegoś czasu. I podsłuchuję, tylko uszy musiałem zatkać, bo drzecie się na potęgę. Szybko, myśl, bo nadciąga jakaś zgraja i pewnie są bardziej głodni od ciebie.


    - Mam tylko jeden pomysł – mruknąłem – zerwę orzech i zabiorę ze sobą. Postawię go gdzieś na balkonie i jak szczęście wam będzie sprzyjało, to chwilę pożyjecie. Może być?


    - Na początek wydaje się ok, ale nie ustawaj w myśleniu. Balkon? To taka gałąź uczepiona domu, na której siadają ptaki, kiedy je przyciśnie jelitko?


    - Nooo…


    - Duży, a one, te ptaki, to nie jedzą orzechów?


    - Chyba tylko wrony…


    - No właśnie. Balkon odpada. Myśl dalej, ale zerwij nas już teraz, bo za chwilę nadejdzie ta zgraja i będzie za późno.


    - Te! Nie przeginaj. Do chałupy robali nie wezmę, bo mnie kobita razem z wami i walizą wywali na zbity pysk. Może piwnica?


    - A w piwnicach nie mieszka nic, co jada orzechy?


    - Szczury? - zaryzykowałem hipotezę dość ekstremalną.


    - Specjalnie rzutki umysłowo, to nie jesteś Duży… Postaraj się trochę bardziej. Masz szansę zostać zbawicielem.


    - O, co to to nie Te! Przegiąłeś! - obraziłem się na skunksa, którego nawet nie mogłem dostrzec – Wiesz, co nasi zrobili ze zbawcą? Przybili go do deski i poili octem, żeby zobaczyć, jak sobie poradzi w ekstremalnych warunkach.


    - I co? Poradził?


    - Gdzie tam, zdechł, choć niespecjalnie szybko.


    - To może pomóż, jak kumpel kumplowi.


    - Chciałem, ale grymasisz. Balkon nie, bo wrony, piwnica be, bo szczury, z moją się nie dogadasz, bo zanim gębę otworzysz wylądujesz w śmietniku ty i cała twoja czereda. A tam, to już na pewno są szczury.


    - Knuj bracie, może schowaj nas do kieszeni?


    - A nie wylezie żaden? Bo jeśli któremuś szwendacz się włączy, to mnie powieszą, a wasz los będzie jeszcze gorszy.


    - Ani jeden nie wylezie. Obiecuję. A jak wymyślisz coś lepszego, to się przeniesiemy. Pasi?


    - Pasi, hop do kieszonki – zerwałem frukt i już grzał się niepokojąco blisko magazynu broni niekonwencjonalnej. Czereda, którą przepowiadał Te! właśnie zbliżała się do orzecha, a właściwie do każdego orzecha, jaki nierozsądnie wybrał sobie tę ścieżkę kariery zawodowej.

Sklej sklejkę kleksem kleju.

 


    Ze mną można tylko pójść w nawłociowisko i zapomnieć wszystko. 


    Wysoko na niebie żegluje samotna czapla. Czaple potrafią płynąć tak, że podkreślają ciszę. Staje się o jeden wymiar gęstsza i można ją w końcu zobaczyć. Dla odmiany, kormorany fruną rozpaczliwie głośno i człowiek wstrzymuje oddech przeczuwając nadchodzącą katastrofę. Za to wróble stanowią beztroskie kłębowisko radości – rozchichotane przedszkole, któremu właśnie obiecano po kubku gorącej czekolady.


    Między polami kukurydzy zarosła chwastem ścieżka pełna nawłoci, przytulii, krwawników, tarnin, mirabeli i włoskich orzechów. Oczywiście margines jest wielki, gdyż znam niewiele roślin i każdy spacer upokarza moją ignorancję. Ale usiłuję w gąszczu zieloności odnaleźć, jeśli nie siebie, to choć znajomy kłos. I zbieram co tylko się da. Dzikie jabłka na ocet, mirabele na dżem do buraczków, krwawnik do zalania oliwą, by była pachnąca. Suszę, przetwarzam, nie pozwalam nudzie ugryźć mnie w tyłek, któren wiecznie czymś zajęty. Przechodzący psiarze przepytują mnie o cel zbiorów, albo o przepis na konsumpcję znaleziska. To miłe. Pokrzepiające, że są tacy, którym się chce.

sobota, 30 sierpnia 2025

Strułem strumień struną trudu.

 

    Pogoda od rana testuje własne możliwości, a może przechodzi egzamin kompetencji. Pokropiło, poświeciło, spochmurniało i znów w stronę bezchmurną. Samolot (zapewne stealth) wykorzystał okazję i przemknął niepostrzeżenie, choć nie bezgłośnie. Zupełnie odwrotnie jak psy, których kroku uchem wychwycić nie sposób, ale merdanie kuperków (złośliwie powiem, że parodiujących ruch kuperka onej istoty na drugim końcu smyczy) skłaniało do uśmiechu.


    A tu przecież sobota, czas wielkich zakupów, prania i sprzątania tego, co w tygodniu nie zdołało się zachować w niepokalanej czystości. Czas dzieci popychanych na huśtawkach, wekowania pomidorów, czy papryki, seksu, któremu wreszcie nie zakłóca spełnień zegarek, słodkiego nic-nie-robienia z językiem zanurzonym w szparze między zębami, gdzie utkwiło coś, czego nikt się nie spodziewał, a w telewizji jakiś film starszy od oglądającego, albo program pokazujący cudze ogrody, względnie talent do remontu chałupy. Z godziny na godzinę powietrze gęstniało, aż stało się lepkie i żeby je rozkleić wentylator musiał nieźle popracować. Krok swobodniejszy, niespieszny, pozwalający głowie na bezkolizyjne zwiedzanie tego, co nad głową. I tylko chichocące wróble grają w klasy na chodniku, nieco zgorszone, gdy ktoś im na chwilę przerwie zabawę.


    PS. Wczoraj, w autobusie, malutka dziewczynka, bynajmniej nie szeptem, zaskoczyła swoją mamę tekstem – mamo, a ta pani ma brodę! NA chwilę w autobusie zapanowała konsternacja. Skondensowana ciekawość, walcząca z pokusą, by odwrócić głowę i sprawdzić naocznie zjawisko.

piątek, 29 sierpnia 2025

Na poleconym do politycznych polowań polu poległ policjant.

 

    Wróble nieco zaspały i obudził je dopiero przelatujący samolot. Rwetes i szamotanina ogarnęły klon wystrzyżony w kulkę. Zakipiało we wnętrzu, rozćwierkało się, gdy szukany był winny zaniedbań, emocje nie gasły.


    Księżycowa Dziewczyna szła na przystanek sprężystym krokiem i cała zdawała się być zbudowana z kauczuku. Damę z nieodległej wioski podrzucił, jak zwykle, dżentelmen firmowym busem. Niskopienna kobieta w czerni kokietowała bladą łydką zerkającą spod rozcięcia. Dziewczyna o dłoniach zajętych komunikacją społeczną udami ściskała niepotrzebną na razie kurtkę.


    Autobus donikąd, powołany na chwałę magistratu wiózł dzisiaj dwie osobne istoty. Ten, którym zamierzałem jechać pojawił się wyjątkowo pusty i mknął do celu szybciej niż zwykle. Kobiety, nawet te bez świadomości mojego istnienia usiłują mnie zbałamucić i nic na to nie poradzę, że wyglądają jak pokusa o niesłabnącej sile rażenia. Klan kloszardów raczy się porannym piwkiem, a radość malująca się na twarzach rozjaśnia szarość pejzażu. Wokół dworca krążą dziewczęta w strojach robiących co tylko się da, by podkreślić damskie walory pełne łuków i krzywizn. A ja, jak co dzień zastanawiam się, nad wyborem obuwia do sukienek. Naprawdę muszą to być kozaki, glany, trampki? Nie ma lekkich pantofli? Sandałów? Niekoniecznie wysoki obcas, zapewniający elegancję kosztem zdrowia.


    Łowcy spokoju zarzucili przynęty nieopodal mostu i czekają, aż się im spełni. Młoda paulownia podsiadła pomnik przypominający pobazgraną kartkę w kratkę. Zielonowłosa, w asyście błękitnowłośnej – w pakiecie przypominały Kajka i Kokosza – to taki socjalistyczny Asterix i Obelix. Kobieta śmiało mogłaby uprawiać koszykówkę, jednak zamiast sportowego obuwia włożyła szpilki, przez co nosem rozszczepiała chmury, a włosami łaskotała po piętach aniołki.

czwartek, 28 sierpnia 2025

Zakatarzona Katarzyna katuje katarynkę kata.

 

    Starsza pani, w czymś, co wydało mi się letnią piżamką w kolorze świeżo patroszonego łososia, beształa gościa na inwalidzkim wózku beztrosko blokującego chodnik. A może tylko tłumaczyła mu coś zamaszyście i soczyście? Zmarznięte piersiątka wędrowały w stronę południa, bo służby meteo zapowiadały popołudniowe piekło i skwar nieludzki, choć wcześniej kobiety pozaplatały nogi w warkocze czekając na transport.


    Chyba-dziewczę o włosach przeważnie żółtych, gdzieniegdzie zielonych przemknęło obok, obojętnie mijając dwie hinduskie parki. Egzotycznych zwiedzaczy i już-tubylców zresztą przybywa w tempie zdumiewającym, sprawiając, że milknę, mimo że jestem u siebie. Zgrabna kapitanka zapraszała przyjezdnych na rejs z prądem, bądź wręcz przeciwnie, byle po Rzece, by od tej nieoczywistej strony zwiedzać Miasto. A wiatru było zaledwie tyle, by nieśmiało załopotać flagami, za to słońca przybyło bardzo dużo. Ze współczuciem patrzyłem, jak mój cień szuka schronienia, wykorzystując każdą możliwą przesłonę. Choćby pani wystarczająco rozłożystej w biodrach, by zapewnić minimalną oazę wytchnienia (westchnienia?).

środa, 27 sierpnia 2025

Kat i katolik skatowali stolik.

 

    Zdawało mi się, że w autobusie wystąpiła olbrzymia dysproporcja, więc (oczywiście) policzyłem. Na tle trzech widocznych facetów (w tym ja), wzrokiem oparłem się o piętnaście kobiet. Kokosiłem się jako ten rodzynek w cieście, konkurencja, mała, a wybór taki, że oszaleć można. Przy okazji zauważam, że najdłuższym włosem wykazał się brodacz, choć niewiasty bardzo się starały.


    Już-Nie-Ruda Kobra trwała pogrążona w szlachetnej melancholii, Sympatyczny Rudzielec nabierał ciałka tam, gdzie wiele chciałoby go nabrać, Księżycowa Dziewczyna chwaliła się nereczkami, choć chłód wygryza spokój sumienia, atakując bez ostrzeżenia. Lato ma przyjść dopiero po południu.


    W szczerym polu zbudowana została stacja/parking dla rowerów i hulajnóg, których stało zatrzęsienie. Ze dwa przystanki dalej, naprzeciw cmentarza nie było ani jednej. Czyżby starowinki wracając z widzenia przy rodzinnym grobowcu odpalały aplikację i mknęły hulajnogami właśnie tam? W pole kukurydzy? Zaiste ciekawym byłby powód skłaniający Matuzalemki do takich wycieczek. Doganiam tramwaj, więc kiedy wysiadam mam lekką górkę czasową i mogę pozwolić nogom na opieszałość. Dlatego też spotykam dżinsy w stanie połowicznego rozpadu podejmujące ważką decyzję – opuścić niepostrzeżenie nosicielkę, czy trzymać się kurczowo młodziutkiego ciała.


    Popołudnie, gdy już nadeszło, nie zawiodło. Skwar i duchota. Jakieś trzydzieści w cieniu. A tu przed nosem paraduje księżniczka w bieli. Sukieneczka prześwitna, przewiewna i tak krótka, jakby jej zadaniem było jedynie przesłonić bieliznę. OK, nie ma co się czepiać, gorzej, że do tej bieli dołożyła kozaki. Czarne! Kiedy trafiam okiem drugą, tym razem tekstylnie opanowaną przez czerń, tracę czas na wymyślanie powodu. Nawet moda ma chyba jakieś granice. Albo i nie.

wtorek, 26 sierpnia 2025

Donośnie zanosi się nos odnośnie donosów.

 

    Roboczostrojni wracali właśnie do domów, z papierosem przyklejonym do warg, a klub krótkoportkowców zmierzał do centrum, by noc roznieść w pył i pozwolić zabawie rozszaleć się do upadłego. Przemieszczałem się niespiesznie w stronę Rynku, który najłatwiej zdefiniować zdaniem:

    Jeśli siądziesz i poczekasz, spotkasz wszystkich znajomych.


    Dorastające damy w obcisłych dołach i rozwiązłych górach w wąskich, starannie wyselekcjonowanych gronach ustalały gryplan na wieczór, kto wie, czy nie upojny. Motorniczy przewijał przystanki, dając podróżnym szansę wycofania się, nim zanurzą się w zgiełk. Pod oknem mojej pierwszej miłości zwolnił, jakby chciał, bym nakarmił się melancholią popadając w zadumę godną tamtych czasów. Krótkowłosa przytulona do dywanu sięgającego czubka jej głowy, ludzie dramatycznie pokancerowani niezmywalną grafiką, pokarmowe ciąże i szpaler niezdecydowanych, kapelusze na szczudłatych nogach, słuchawki, smartfony, czerwone korale, płaszcze z wiśniowej ceraty i drobne piersi wypatrujące zachwytu, krągłości omiecione głodem nadziei i korowód spóźnionych dziwolągów, bo przecież Dni Fantastyki skończyły się przedwczoraj, zamiejscowa prowadzi syna na tosty „najlepsze w Mieście” i małoletni trójkącik z butelką londyńskiego dżinu podpartego (o dziwo) ulubionym przeze mnie rozcieńczalnikiem, czyli Pepsi, emerytowany Smeagol szepce do zapewne wciąż zniewalającego uszka „ssskarbie”, nastoletnia, erekcyjna zgoda na niekończący się pochód piersi czekających na rozkulbaczenie, gorączka sobotniej nocy, choć o sobocie myślą chyba tylko romantycy, walizki, biodra, flirt i przepychanki, pot całkiem słony i muzyka zastępująca rytm serca, okulary, pępki, niedogolone celowo twarze, biżuteria i schnące trawy, porzucone puszki po piwie i taryfy wiozące tych, którzy jeszcze nie, opalone pośladki rżnięte przez niemiłosiernie ciasne szorty, może złośliwie skurczone w praniu, może z młodszej siostry, lecz wymagające ciężkiej pracy rąk, by wydobyć je z cielesnych głębin.


    Przelewają się widzenia, nakładają obrazy na domysły z prędkością dostawców ciepłego jedzenia. Bladolica brunetka zerka na senne dziecko rozlewające się właśnie na siedzeniu, sunie ulicą czarna puma, a ja podziwiam grę mięśni pod czarną materią. Może ściga kolację, bo mknie cichutko jak śmierć. Aż nie chce się wszystkiego ubierać w znaczenia detali, wątków czy domniemań. Są. Gęste, pachnące nieodgadnioną celowością, ale są. Łaskawie pozwalam wszystkim trwać, i nie zakłócam. Niech się dzieje.

No To Wania podaj notowania.

     Na niebie łowiecki tłoczyły się, jakby czas już na redyk przyszedł. Piękna nastolatka, oprócz przydziałowych siedmiu dziur w głowie miała „ekstrasy” – ósma dziurka w podbródku, a kolejne dwie w policzkach, kiedy się uśmiechała. Korzystała ile wlezie ze śmiechu, żeby powiększyć stan posiadania. Szkoda tylko, że żuła gumę i bez końca drapała się po prawej łydce. Najwyraźniej gruby dres nie był tak delikatny, jak jej młodość.


    Po południu, młode pępki wypełzły na świat i pobierają witaminę D, jak ja pobieram widzenia – mimochodem, od niechcenia, przy okazji. Ścieżką rowerową mknie rodzinna wycieczka. Mamusia i tatuś pedałują dziarsko, a u taty, na foteliku mocowanym do bagażnika spało coś małego i zwisało bezładnie, jak szmaciana lala. Chwilę później zahipnotyzowała mnie uliczna lampa. Drżała i kołysała się nerwowo, choć sąsiednie tkwiły nieruchomo, podobnie, jak znieruchomiałe korony drzew zapomniane przez podmuch wiatru. Całość stanowiła niesamowite objawienie, trudne do wytłumaczenia. Bo niby jak? Mogę chuchnąć.


    Dzikie róże i głogi kuszą czerwienią korali. Żołędzie turlają się po kocich łbach, jeżynowe gęstwiny dawno ogryzione z owoców smętnie straszą kolcami, kwitnąca nie wiem, który raz w tym roku robinia wabi owady kiściami fioletowych kwiatów. Mirabelki, jak dzikie mandarynki górują nad krajobrazem i tylko śliwki tarniny zachowują stateczną zieleń i ani im w łowie fioletowieć przedwcześnie.

Osprzęt, jak w sklepie elektrycznym.

 

    Bóg był nagi. Może, podobnie jak ja, wyszedł właśnie spod prysznica. Stał i przeciągał się bezwstydnie, a ja, nie powiem, z zachłannej ciekawości zerknąłem na płeć, bo jakoś tę wiedzę każdy przede mną usiłował ukryć.


    - No? Co się gapisz? - Bóg albo był wszechmocny, albo zwyczajnie widział moje zdumienie, więc wyjaśnił – Dobrze mieć i gniazdko i wtyczkę. Rozumiesz? Seks jest doskonałym antidotum na nudę i grzechem byłoby przepuścić okazję do zabawy. A skoro część bogów jest zbyt pruderyjna, czy konserwatywna i stosunki jednopłciowe nie mieszczą się im w repertuarze, więc daję im możliwość wyboru. Powiem tylko, że swing z kompletem atrybutów, to dopiero jest jazda! A gdybym tak pozwolił sobie na kawałek przedłużacza, mógłbym doprowadzić się do autozwarcia, czy może gwałtu wsobnego.


    Musiałem całkiem zbaranieć, bo zaczął się śmiać tak serdecznie, aż mu moszna obijała się o uda.


    - Człowieku! Nie bądź taki zdziwiony. Bogowie, to też ludzie i jak mają chrapkę na dobrą zabawę, to nie patyczkują się. Eksperymentują, bo mają możliwości. Sam powiedz, czy nie chciałbyś spróbować zakazanych owoców w owocowe czwartki. A gdybyś miał możliwość, zainstalować sobie listwę płciową? Rozgałęźnik na dziesięć gniazd? Wyobraź sobie ten jednoczesny orgazm zwielokrotniony liczbą wtyków. Grunt, żeby mieć interfejs przystosowany do pobierania, czy dawania rozkoszy. W zaufaniu powiem ci, bo i tak nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy w twoje bajania, że Mistrz miał sześćset sześćdziesiąt sze… ups! Sorry stary. Zapomniałem, żeśmy go wydalili. Nie patrz tak na mnie. Nie mówię, żeśmy go zeżarli i wysrali, tylko, że pognaliśmy go precz, bo przesadził z apetytem. Wiesz jakie dawki nasienia potrafił zaabsorbować? A potem, mając ogromny zapas boskiego nasienia, mógł zapłodnić nie jakąś tam gównianą Ziemię, ale całe wszechświaty. I to naraz! Może nieco pochopnie go wydaliliśmy, bo był doskonałym hubem i centrum rozrywki, a tu nuda panie, aż piszczy! To co? Może mały seansik? Bierzesz, czy dajesz?

  

poniedziałek, 25 sierpnia 2025

Rusałka – ruska baba.


    Zachwyca mnie widok młodej mamy, dźwigającej pełne piersi, jakby biust był wysokiej gęstości, zmuszający kręgosłup do wysiłku, jakiego popołudniem nie udźwignie. Zerkając przez firankę na walkę ze stanem posiadania dostrzegam inną mamę, która pospiesznie kieruje dzieciną za rząd tui, żeby je skroplić, a może i nie tylko. Królowie życia normalnie.


    Osiedle zbudowane zostało w sposób przemyślny. Budynki ustawione zostały w kwadraty, a wnętrza stanowią place zabaw dla dzieci, każdy placyk dla innego zakresu wieku. To, na które wychodzą moje okna przeznaczone jest dla najmłodszych. Nic więc dziwnego, że maluszków nie brakuje. Przychodzą w asyście mam, babć, tatusiów, a może i cioć z okolicznych mieszkań. Wątpię, czy mieszkają dalej niż sto metrów od placu, bo osiedle aż tak wielkie nie jest. Dzieci zostawiają zabawki na placyku, więc nie ma kłopotu z ich codziennym dźwiganiem. Administracja wystawiła na placyk dużą skrzynię, żeby było gdzie zostawić zabawki po skończonej zabawie i niekiedy rzecz się udaje. Jak nie, to ochroniarz czasami się zlituje i poskłada, żeby było widać nawierzchnię, zamiast plastikowego toru przeszkód. Dzieci się bawią, mamusie plotkują, a kiedy dziecinka powie "siku" – wszystkie zgodnie i bezrefleksyjnie wysikują dzieci za szpalerem tui, tuż przy tarasach i balkonach mieszkańców wnętrza. Dzieci nie zawsze kończą na sikaniu, co mamusiom absolutnie nie przeszkadza – one mają okna z innej strony, albo wychodzą na sąsiedni kwartał przewidziany dla starszych dzieci. Kiedy już wszyscy sobie pójdą, a słońce odparuje nieco wody, zostawiając stężony, choć młodziutki amoniak i mocznik, mogę inhalować się dziewiczym aromatem tężejącym wraz z postępem lata.


    Co dziwne, wieczorową porą na placyk stadnie podążają szczenięta kozackie, którym do mobilizacji brakuje ledwie kilku miesięcy. Może rozwój intelektualny wymusza na nich wybór placu dla trzylatków? A może to kamuflaż pozwalający ukryć się przed komisją wojskową?


Ladaco to nie lada co.

 

    Temperatura spadła i z szaf wynurzyły się dżinsy w spłowiałym błękicie, by chronić kształty przed porannym chłodem. Słońce rzucało mosiężne cienie, a nieużytki w nim jesienniały. Kloszardowi spaliła się altana, więc śpi teraz pod uschniętą jabłonką, a gałęzie robią za wieszaki na dobytek.


    Motorniczy, dziś umysłowo ociężały, zapomniał otworzyć drzwi na przystanku. A może spodobała mu się pani o pięknie opalonych stopach i chciał ją zatrzymać wewnątrz? Młoda kobieta, dołączając do rozbawionego towarzystwa starannie sprawdziła, czy zabrała ze sobą pośladki, a kiedy okazało się, że tak, ruszyła na podbój świata. Wiadomo, w drogę lepiej ruszać z pośladkami, na wypadek gdyby cel był odległy i trzeba byłoby stanąć na popas, albo zwyczajnie przysiąść na moment gdziekolwiek.

niedziela, 24 sierpnia 2025

Transporter.

    Zadzwoniła… a raczej – przysłała SMS, że zamierza mnie używać właśnie dziś. Nieodwołalnie, choćby nie wiem co i w ogóle, które jest zaklęciem tak strasznym, że biada śmiałkowi, który takie „i w ogóle” zignoruje. Będę używany. Stało się, co stać się miało. Wieczorem, więc jeszcze chwilę mam, żeby się z myślą oswoić, zaaklimatyzować w przestrzeni, która nagle ciasna i duszna. Malować pokój? Kupić nowe meble i dywan? Ogolić się dookólnie, nie pomijając ani ani? Amok jakiś i przydałby się ktoś, kto wie. A tak zostałem sam na sam z tym SMS-em i świadomością nieuchronnego. Zapaliłbym papierosa, ale rzuciłem palenie. Może setka dla kurażu? Po setce robię się albo nerwowy i włącza mi się szwendacz, albo senny i wtedy budzikom śmierć. Nie dobudzi walenie do drzwi, a adnotacja „w razie pożaru przenieść w bezpieczne miejsce”nie jest przesadzona. Więc odpada. Trudno mi wyobrazić nawet sobie, że mogłaby chcieć mnie używać nieprzytomnego. Facet w takim stanie jest chyba trudny do używania, może wręcz niemożliwy. Odpada.


    Sprawdziłem stan posiadania przed lustrem. Nagość, jak nagość – obleci. Zresztą, kiedyś już widziała, więc wie, czego się spodziewać. Elektrownia jądrowa wciąż na chodzie, pręt paliwowy sterczy, jak należy, śladów połowicznego rozpadu nie widać ani tu, ani ówdzie, a sprowokowanie reakcji łańcuchowej wciąż mi nieobce. Muskulatury co prawda nie nabrałem, ale i brzuszek specjalnie nie podrósł. Tylko kłaki na klacie nieco poszarzały, ale ponoć szpakowaci mają wzięcie. Noooo Ja mam i jeszcze mam na to papiery! Znaczy SSM-a.


    Na Van Damma nie zdążę się transformować, tatuaż z „ajlowiu” też się nie przyjmie, jedyne, co zdążę, to ewentualna depilacja nosa i uszu, prace archeo związane z ostrożnym odgruzowaniem obiektu zabytkowego, który wartości nabierze za jakieś dwadzieścia tysięcy lat (pędzelek i szufelka się znajdą). Jakieś afrodyzjaki? Nie ma lepszego od tej, która pisze takie SMS-y, ale, żeby sprostać i nie polec w przedbiegach ruszyłem do frontalnego ataku chcąc zmaksymalizować woje szanse i podbudować libido solidnym fundamentem. Śmietana! Dwa surowe jaja wypite duszkiem, ostra papryczka i co by tu jeszcze. Rosołu by pojadł. Albo solidnego steku, co wciąż krwawi i trzęsie się na widok apetytu.


    Obżarty i opity postanowiłem zadbać o „imaż”. To z angielskiego i pisze się image. Prawie jak imago, które oznacza dorosłą postać robala. Idealną i niepoprawialną. To ja. Któż miałby czelność mnie poprawiać? Jednak nagością nie chciałem oszołomić mojej Użytkowniczki, przynajmniej na wstępie. Wstępne podchody, zwane niegdyś grą, to swoiste szachy – ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem, i chodźmy wreszcie do łóżka, ale tak bez oporu poddać się nie mogę, więc jeszcze kółeczko, lampka wina, taniec na boso, dotyk odważny i wycofanie, zanim protest usztywni ręce, albo zwiotczy sztywność, i tylko wzrokiem oblizać uszko, zachwycić się kibici kształtem i cieniem rzucanym przez tę pierś wywzdychaną w bezsenne noce, ech! To dopiero pikanteria, dotrwać do spazmu i nie przegapić momentu. Za szybko – źle, zbyt późno – tym gorzej, bo można zostać na noc z obrzmiałymi jądrami i spuchniętym policzku ze śladem „liścia” – małe rączki potrafią naprawdę celnie uderzyć, żeby napiętnować aroganckiego ćwierćinteligenta, który nie potrafi wykryć co i kiedy. Niech wraca do przedszkola, albo zapyta mamusi. Ciekawe, że chyba nikt nie pyta, choć taka mama na pewno wie, co i jak, bo przecież ktoś tego ćwierćinteligenta spłodził, czyli wiedział kiedy zacząć i skończyć, a wskazówka od szanownej mamusi cud-miód, najbardziejsza na świecie.


    Otworzyłem się na szeroki świat – znaczy szafę otworzyłem i ominąłem wzrokiem wszystko, co się wysypało na podłogę. Z pogardą wkopnąłem pod spód, niech nabierają mocy zabytkowej. W szafie był jeden garnitur ślubny, na ślub kuzynki, która – lepiej nie mówić, do tego dwie marynarki w stylu sportowa elegancja sezon ligowy 2002-2003, parę koszul nieprzetartych, spodnie w potrójny od wiszenia kancik i nawet para lakierek numer za mała pięć lat temu na pogrzeb szanownego dziadka, któren wyznawał zasady i poległ w zgodzie z nimi. Przysunąłem fotel, gdyż żadnej „oczywistej oczywistości” nie omiotłem wzrokiem, więc temat musiałem przetrawić, marnując znakomite trawienie tych tam wcześniejszych wiktuałów wzmagających chuć męską. Byłbym zadzwonił do jakiej małoletniej córci, albo córci sąsiadów, czy kogoś w wieku adekwatnym do wyborów współczesności, jednak nikogo takiego nie znałem, a tym bardziej nie dysponowałem numerem telefonu. Zgadnąć i zadzwonić do obcej? Spróbuję.


    Na los, na czuja, na nochal wybrałem numerek i wciągnąłem powietrze, aż mi się karoseria wybrzuszyła. Stojąc nagusieńki przed szafą w której zabytkowa odzież szukałem wsparcia zewnętrznego. Los sprzyja szaleńcom i pijakom, więc już w pierwszym podejściu uzyskałem trafienie i kwalifikację do serii finałowej. Telemark zrobiłem elegancki i zadzieńdobrowałem rozpoznawczo. Odpowiedziała pięknym nastoletnim ćwierkaniem i ciekawością, co mnie sprowadza. Nieco się jąkając wyjaśniłem, a dziewczę rezolutnie i współczująco stwierdziło, że ałtfit musi być niebanalny, skoro kobieta zdeterminowana, że mam wyrazić siebie, że kolor, że zapach… A jaki ałtfit zapytałem nieśmiało, przecież my nigdzie dalej, jak do łóżka, no, chyba, że szanowna Użytkowniczka zechce wypróbować fanaberii na stole, czy pod nim, więc może ów fit zamiast ałt, powinien być infitem, tufitem, ale się nie znam, więc przepraszam i słucham.


    Dziewczątko ideę zrozumiało i było gotowe mi towarzyszyć w błyskawicznym szopingu, jednak okazało się że przebywa w Bangladeszu, a wróci dopiero za trzy tygodnie, co mnie absolutnie nie urządza. Ma koleżankę, która może, więc mogę już do galerii uderzać i na drugie piętro (piętro, nie kondygnację) między ciuchy i mam na łeb zadzierżgnąć czapigę, może być kaszkiet, żeby rzeczona koleżanka mnie raczyła rozpoznać. Kierpce na nogi wzułem, porcięta takoż, z emocji o bieliźnie zapomniawszy, na grzbiet coś, co w jednym kawałku załatwiało sprawę definitywnie.


    Pognałem, bo przecież samarytance czekać kazać, to już grzech, choć nie pierworodny. Zasapany, nieco spotniały, jak jeleń na rykowisku rozglądałem się za młodą łanią, która mój ałtfit wewnętrzny, domowy, sprawi takim, ze Użytkowniczce zmiękną nie tylko kolanka. Przygotowany byłem na męczarnie ekonomiczne i wytrzymałościowe. I kaszkiet na łbie kręcił się razem ze łbem na szczęście, ale młódki nie widać. Juz miałem rezygnację z duszy wyciągać, by ją rozprostować przed powrotem do domu, gdy szybkie, lekkie kroczki dogoniły moje zaplecze i nim się odwróciłem wygłosiły powitalno-przeprośny pean.


    - Cze, wybacz, ale Baśka tak zakręcona, że zapomniała, a ja dzisiaj mam urwanie głowy, a wieczorem, to dopiero, więc jeśli gotów, to może ruszajmy od razu i do brzegu? Z tymi ciuchami, co? ...Marek?!...


    I wtedy się dopiero obróciłem i szczęka mi opadła tam, gdzie opaść miały dopiero w czasie przyszłym kupione spodnie wieczorowe. Użytkowniczka we własnej osobie! Zaniemówiłem, co w moim przypadku było reakcją obronną, a ona kontynuowała:


    - Baśkę pytałeś, w co się na randkę ubrać? Czyś ty oszalał? Ona jest stuknięta i wyszedłbyś na tym jak debil. A swoją drogą, to skąd ją znasz?


    Śmiała się, gdy wyjaśniłem, a potem wzięła mnie pod rękę i pociągnęła za sobą.


    - No dobra, skoro już jesteś, to chodźmy i miejmy sprawę z głowy. Nie musisz nic kupować, ani się stroić. Tak, jak jest, będzie dobrze. Bo ja chciałam, żebyś mi pomógł szafę przytachać od sąsiadki, co piętro niżej mieszka, a potem jeszcze ją u mnie ustawić i przemeblować resztę, żeby to jakoś wyglądało.


    I tak jakoś zeszło nam do wieczora, afrodyzjaków para poszła w meble, reaktor jądrowy odpalony nadaremnie fukał oś tam gniewnie, ciuch niekupiony nudził się w zamkniętym sklepie, Użytkowniczka, gdyśmy tylko skończyli dała buziaka i wygnała precz, bo rankiem pilne spotkanie i musi i przeprasza, dziękuje i odwdzięczy się kiedyś, ale nie teraz i „słuchaj, naprawdę sądziłeś, że randka?” Wracałem do domu niespiesznie, nadkładając drogi, żeby nerw ukoić i mięśniom dać chwilę na dojście do siebie, gdy zapiszczała kieszeń – SMS… Od Baśki… „Trzymam kciuki, jak wrócę, wpraszam się na lody, opowiesz, jak było. A jak będziesz chciał, to na mały szoping pójdziemy, a może nie tylko?”


Ścierające się opcje.

 

    Sympozjum wojujących feministek burzliwie obradowało nad oficjalnym stanowiskiem w kwestii seks-robotów.


    Odłam umiarkowanie radykalny dostrzegał zalety sprzętu. Przecież same korzystały z programowalnych wibratorów, oferujących satysfakcję na żądanie, bez konieczności sięgania po budzącą odrazę męskość. Skoro zabawka sprosta zwierzęcym chuciom, zapewniając samcom kopulacyjne minimum, masowa podaż wyzwoli kobiety z niewoli popędów.


    Rewolucyjna frakcja dostrzegała ryzyko. Robot, wsparty sztuczną inteligencją, spełniający najzuchwalsze fantazję erotyczne, uwolni samców od presji pożądania. Zawsze dostępny, sterowany aplikacją, nauczony uległości, stanowiłby zagrożenie dla kobiecej dominacji w sferze seksualności. Dalekowzrocznym rozwiązaniem byłaby całkowita delegalizacja sprzętu. Pełna kontrola orgazmów, restrykcyjne prawo i ograniczona podaż stosunków rzuci na kolana „twardzieli”.

Krój strój, pruj w bój i struj rój.

 

    Na opustoszały plac zabaw nadeszła pierwsza mamusia z jedynakiem. Dziecko, z braku towarzystwa wykorzystuje mamę, jako najlepszą na świecie zabawkę. Gdzieś obok, sąsiedzi robią miłość. Kobieta śpiewa tak pięknie, że mogłaby nagrać płytę i sprzedawać miłosną arię. Wiatr popędził gdzie indziej, więc na drzewach tylko drobne listki podrygują nieśmiało, kto wie, czy nie w wyniku podskakiwania wróbli. Promienie słoneczne rozbijają się na taflach okiennych, puszczając zajączki tym, którzy już wstali, by się nimi cieszyć. Nawet samoloty rzadziej przemykają nad głową, więc może jakieś wielkie święto mamy i ja, zapóźniony informacyjnie nie wiem?

piątek, 22 sierpnia 2025

Małą łyżeczką.

 

    Żyło się, żeby grać w piłkę. Każde popołudnie, każda wolna sobota, czy niedziela. Książki szły precz i musiały ustawić się w kolejce, bo przecież kto pierwszy, ten będzie grał na lepszym boisku, a spóźnialscy będą się męczyć szukając wolnego placu. Szczęście sprzyja pasjonatom, więc jakieś renomowane liceum na swoich gruntach wybudowało coś na czym ćwiczyć mieli uczniowie podczas lekcji WF. Po południu teren świecił pustką, a wystarczyło przeskoczyć płot, z czasem, w betonowym ogrodzeniu zaczęły pojawiać się dziury na tyle spore, że zdarzało się tam przyjść nawet paniom z wózkiem. Dwurzędowe trybuny, boisko do ręcznej i drugie do siatkówki, parę drzew i wysokie mury za bramkami stwarzały warunki więcej niż idealne, jeśli już udało się zdobyć piłkę. Graliśmy każdego dnia, nawet w deszczu, czy w trzydziestostopniowym skwarze. Zwyczajowo grało się do pierwszej krwi – gdy ktoś doznał kontuzji, była przerwa, a drugą połowę grało się dopóki było widać piłkę.


    Na trybunach zaczęła się pojawiać ONA. Zawsze z książką, rzadko podnosiła wzrok, by kibicować komuś z nas. Starsza o rok ode mnie, więc dojrzalsza o jakieś dziesięć. Przychodziła, czytała, zerknęła na jednego czy drugiego, w końcu okazało się, że jednak na Drugiego, który trochę wstydził się chyba, że dziewczyna przychodzi po niego i razem wracają, czy raczej razem gdzieś idą. Nieważne. I tak nikt z nią nie rozmawiał, a ona nie była zainteresowana nawiązywaniem znajomości. Siedziała, czytała, odchodziła z Drugim. I tyle.


    Któregoś dnia padłem ofiarą perfidnego kopniaka i wywaliłem się jak długi. Przerwa okazała się zbyt krótką, żebym wrócił do gry, więc siadłem na trybunie obok niej. Zaczęliśmy rozmawiać, bo czytała dużo i niektóre z tytułów były mi znane. Nim skończyła się druga połowa, byliśmy już znajomymi. Ba! Chodziliśmy do jednej szkoły. Ja do technikum, ona do zawodówki. Nie zamierzała uczyć się dalej. Chciała znaleźć pracę, gdy tylko skończy szkołę i nie marnować życia na siedzenie w ławce. Nie rozumiałem jej, ale byłem szczeniakiem, który chciał tylko kopać piłkę, a ona miała już gotowy pomysł na życie.


    Po tamtym spotkaniu zaczęliśmy wymieniać uwagi, w szkole, albo na boisku. Drugi nie przychodził zawsze, ona bywała chyba częściej. Zamiast iść do parku, siedziała na trybunach. Bliżej domu, otoczona ludźmi, którzy kojarzyli ją jako SWOJĄ – swoją, znaczy nie obcą, a kimś, kogo w razie potrzeby trzeba bronić, choćby za cenę krwi – najlepiej krwi napastnika oczywiście. Któregoś dnia przyznała się, że jej wymarzone życie jest całkiem malutkie. Chce skończyć zawodówkę, zacząć pracę, wyjść za mąż i mieć dzieci. Po prostu. Bez żadnych szaleństw. Mąż? Byle nie pił – tak mi powiedziała – byle nie pił i był w miarę inteligentny, a wtedy ona z nim zawsze się dogada. Zaskoczyła mnie tak, że nic mądrego już nie powiedziałem, a chwilę później skończyło się granie, szkoła i całodzienne boiskowe spotkania.


    Widywałem ją od przypadku do przypadku. Czasem z Drugim. Zawsze uśmiechniętą i zadowoloną z życia. W końcu z wózkiem, w którym kwiliło szczęście i ona kwiliła do tego szczęścia, ledwie świat ponad tym szczęściem widząc. Dopięła swego! Miała wszystko, co sobie wymarzyła. Jak ja trzymałem za nią kciuki, żeby jej się wiodło. Widywałem ją góra dwa razy do roku, najszczęśliwszą na świecie. Z dzieckiem, potem z dwójką, trzeciego pisklęcia nie zobaczyłem. Znikła. I Drugi też znikł. Nie pił, więc żadnej głupoty nie zrobił raczej. Wolę myśleć, że zapracowali sobie na większe szczęście, na domek z ogródkiem, rodzinę która także nie piła. I była wystarczająco inteligentna, żeby nie spieprzyć tego szczęścia.

Burczała barytonem baryłka barytu.

 

    Wiatr kręcił jakoś tak, że doszedł mnie zapach. Intrygujący, jakby znajomy, z miejsca zaliczyłem go do grona „fajnych”. Chwilę później okazało się, że pomyślałem nieskromnie, gdyż ów zapach był mój, tylko dotarł do mnie okrężną drogą udając obcy. Księżycowa dziewczyna ignorując chodnik szła na przystanek po trawniku, ale kto księżycowi w pełni zabroni? Od widnokręgu zaczynało przedzierać się słońce malując niebo w róże i fiolety, choć ono melancholijnie przepychało szarości walczące o prymat z granatem. Przy latarni, zapomniana pryzma skoszonych traw spontanicznie kompostuje.


    Konduktor IC w służbowych barwach, jakby ubranko mu uszyli z banderowskiej flagi wyglądał, jakby dla rozgrzewki zamierzał sprawdzać bilety pasażerom MPK, ale nie. Usiadł. A mnie podsiadła dorodna pani o niezłych nogach (reszta ukrywała się pod warstwami czerni) i raczyła się lekturą książki – sądząc po okładce SF. Różowiutkie pazurki z czarnymi akcentami trzymały kartki mocno, a tempo ich przewracania sugerowało emocjonującą treść. Jakiś chłopczyk przytulał się do mamusi, budząc zazdrość dużych chłopców, którzy także by chcieli, lecz śmiałości im brakowało. Na przystanku spory chłop o siwych włosach trzymał w dłoni długi sznur wiśniowych korali, które przewijał między palcami, jakby to był różaniec. Emerytowany Rumcajs na hulajnodze mknął, jakby go gonili, więc nie zwrócił uwagi na drobniutką kulturystkę prężącą muskuły na przystanku.


    Dziewczyna była tak markowa, że logotypy na odzieży musiały walczyć o uwagę otoczenia. Zmarznięte sutki przegryzające się przez cienki materiał bluzeczki absolutnie im tego nie ułatwiał. Na Hali Targowej zagraniczni turyści robili sobie „słitfocie” na tle straganów pełnych warzyw, owoców i grzybów. Trzy suki na sygnale, chyba wyjechały z gniazda pędząc torowiskiem, by zatrzymać się na chwilę przecznicę przede mną, po czym objechali kwartał raz jeszcze i ponownie, by ostatecznie stanąć tam, gdzie od niebieskich świateł zrobiło się gęsto. Może w lokalnych mediach uda się przeczytać coś na temat tak brawurowej akcji i zaangażowania parku maszynowego oraz funkcjonariuszy. Młódka zafarbowana na biało nosiła na sobie niewiele, a ja przez chwilę myślałem, że z oszczędności wytatuowała sobie stringi. Później musiałem przyznać się przed sobą, że to pomyłka, a na zapleczu dziewczęcia tkwiła sztuka współczesna, której jako lamus oczywiście nie rozumiem i jestem z mojej ignorancji dumny nieustająco.


    Duża wataha „kanarów” napadła kurs w opłotki. Wydawało się, że mają pecha, gdyż zostali wykryci przez stado dzieciaczków głośno komentujących ich pojawienie się. Kierowca nie zamykał drzwi długo, a kiedy zamknął i przystąpili do kontrolowania, natychmiast chwycili rudowłosą siedzącą obok drzwi. Głucha, czy skrajnie praworządna? Dwie metalizowane nastolatki zdążyły opuścić pojazd bez szykan i mandatów. Przez okno podziwiałem wiatr, zuchwale bawiący się sporym rozcięciem zielonej sukienki. Przebywająca wewnątrz pani na paluszkach przebiegła jezdnię pomimo czerwonych świateł, licząc, że sobie odpuści, jednak wiatr wesoło bawił się z nią w berka, nawet w trakcie biegu. W autobusie przybywa osób obcego pochodzenia, a konkretnie obcych ras. I na pewno nie są to turyści.