niedziela, 8 kwietnia 2018

Pod podartym niebem.


Schodziłem niżej i niżej, aż skończyły się ostatnie schody i nawet woda kręciła się bezradnie w kółko nie mogąc zdecydować się na wybór kierunku. Oparłem się o piwniczną ścianę, bo nic więcej nie było – pode mną woda, zachowująca się jak pies myśliwski co trop stracił, za mną schody, a obok ściana, na której pająki malowały zaklęcia żywą, lepką penicyliną, nie przejmując się kurzem i rdzą zmurszałych cegieł, brakiem światła, wiatru, czy szeptu zbłąkanej muchy. Po prostu tkały mantry i wieszały je niezmordowanie, jakby wiedziały, że lepszy czas przyjść musi – wystarczy poczekać.

Oparłem się o ścianę, a woda łasiła się do mnie i pieściła mnie bezwstydnie wspinając się wewnętrzną stroną spodni – minęła już kolana i niedwuznaczną pieszczotą na udach sugerowała, że jej apetyt na intymność rośnie niepowstrzymanie. Milczałem zbyt przygnębiony daremnością tego schodzenia donikąd, bo przecież nawet okruch wody nie potrafił wskazać ciągu dalszego, a moje zmysły stały się nieprzydatne pośród braku bodźców w tej cicho-ciemnej piwnicy. Oddech uspokajał się powoli i cichł coraz bardziej, aż słuch zaczął podejrzewać, że oprócz oddechu delikatnie obijającego się o brudne ściany dzieje się jeszcze coś na krawędzi zmysłów.

Właśnie! Woda. Ona nie była cichą taflą, tylko w nieregularnościach rytmu popełniała detalicznie samobójstwa roztrzaskując się kroplami o niewidoczną powierzchnię suchą i twardą, zamiast wtulać w siostrzane, powielane w nieskończoność bliźniaczki. A wody nie można skutecznie okłamać i kazać jej płynąć w górę. Czyli jakieś niżej istnieć musiało i nadzieja szarpać mnie znów poczęła za ramiona, żebym nie stał tak bezczynnie, tylko odnalazł przejście. Łatwo powiedzieć – krople wody miały problem, żeby się przecisnąć w ten domniemany „dół”, w tę kolejną kondygnację podziemną, która miała mnie poprowadzić dalej.

Lepszego przewodnika nie mogłem znaleźć. Nie dość, że cichy i milczący, posłuszny i nieprzekupny, to gna pędzony własną potrzebą bardziej, niż płochą wdzięcznością, czy obowiązkiem popychany. Dlatego wiedziony instynktem poodkręcałem wszystkie kurki, rozbiłem rezerwuary, żeby mnie woda wiodła. Zmitrężyłem wiele czasu nim podążyłem śladem wody, nim ona wezbrała wystarczająco, aby poprowadzić mnie pod powierzchnię. Lecz, kiedy już ruszyła, to mijaliśmy bezpiecznie kolejne piętra będąc już poniżej poziomu gruntu. Nie wiedziałem, jak daleko zejść można, dokąd poprowadzą mnie te schody, jednak pozostawanie na powierzchni nie mogło się dobrze skończyć. Już poprzedni dzień był doznaniem, od którego można było osiwieć nim słoneczny blask skrył się za widnokręgiem i pozwolił na chwilę bezpiecznego oddechu.

Wróciłem na górę, skąd przyniosłem rurę wyrwaną wprost ze ściany, z instalacji wodociągowej i brodząc do pół łydki usiłowałem „wystukać” lokalizację, w której wodzie udało się przedrzeć poziom niżej. Dwa-trzy stuknięcia i zamierałem jak czapla czyhająca na łup. Słuchałem do bólu, czy te stukoty przyniosły efekt w postaci zagęszczenia kropel o kolejną kondygnację i zniesmaczony brakiem postępu robiłem kolejne dwa kroki w wodzie aby powtórzyć czynność. Metalowa różdżka wiodła mnie algorytmem geometrycznym poprzez zalane pomieszczenie powolutku i możliwości wydawały się już wyczerpywać bezskutecznie. Podłoga wydawała jeden i ten sam odgłos, kiedy metodycznie wypunktowałem siatkę po jej całości. Może bardziej energetycznie należało żądlić podłogę, aby uzyskać efekt?

Usiadłem na schodach, żeby chwilę odpocząć i przemyśleć własne działania, bo przecież bieżące nie rokowały odkrycia. Skoro na tej podłodze stałem, a ono wodą niczym olbrzymia wanna wypełnione przepuszczało zaledwie pojedyncze krople wody, to stukanie rurką nic wielkiego nie wniesie. Woda przeciskała się nadal po tych schodach, łaskawie mnie omijając i wpadała w pułapkę więzienia, z którego uciekały tylko najwytrwalsze i najcięższe przypadki kropel, którym udało się wgryźć w beton podłoża. Krople stukały i gdybym nogą nie usiłował wtórować, to zapewne nie dostrzegłbym, że rytm stał się żarliwszy, żywszy, że rośnie i już nie jedna, a dwie, może nawet pięć kropel sączy się w dół, a rytm skażony został gorączką podniety – nadzieją zbiorowego wysiłku. Krople gęstniały, chociaż tam niżej nie były jeszcze deszczem.

Poczekać. Odpocząć, nabrać sił i poczekać, aż napłynie wystarczająco wody, żeby otworzyć tę podłogę i przejście zrobić. Siedziałem na schodach zasłuchany w pulsującą idiotycznie melodię, a beton podłogi pęczniał podgryzany żarłoczną wodą, której wciąż przybywało. Beton, od pierwszego wiązania nie pamiętał takiej ilości wody i poddawał się niechętnie. Masa napierała szukając zwietrzelin i nieciągłości. Mikroskopijnych pęknięć, w których pazerność wody mogła wykradać malutkie ziarenka i drążyć tunele. Mnie zresztą też podgryzała bez litości. Siedziałem, lecz ceną za odpoczynek były mokre nerki i wspinaczka wilgoci wzdłuż kręgosłupa zimnym jęzorem pozostawiająca za sobą drżenie na skórze.

Nie wiem sam ile czasu siedziałem, a mrok nie zamierzał na to pytanie odpowiadać, jednak w końcu podłoga stęknęła w agonii i w wielkim krzyku pękła, a woda szturmowała szczelinę przepychając się i kipiąc wirami. Niczym zwodzony most podłoga złożyła skrzydła i wpadła tam, gdzie nie wiedziałem. Ja też, bo mnie wepchnęła, strąciła mnie ze schodów na pochylnię jednego ze skrzydeł i strąciła w czeluść. Spadając szukałem nogami podłoża. Krzyczałem zapewne, lecz podłoga złamana wrzeszczała głośniej i nawet pośród tej wody kurzem wielkim się uniosła, żeby zanieczyścić oddech i wykwitnąć grzybem pod każdy możliwy sufit.

Dotknąłem podłogi, lecz tam wody już nie było. Został szlam, kurz mokry i ja pośrodku błota śliskiego tak, że trudno było zachować równowagę. Ciemność wciąż gęstsza, bogatsza, wielowymiarowa i wcale niespłowiała otaczała mnie lepiej, niż mokre ubranie. Pchała się w usta i wypełniała płuca. Gdyby nie grawitacja odróżnienie kierunków byłoby niemożliwe – zupełnie, jakbym zanurzony był w czeluściach kosmosu i tylko szlam podłogi wnosił różnicę. Wzburzone nerwy powodowały, że ruchy miałem kwantowe, szarpane emocjami na porcje efektem stroboskopowo wykpiwanym, nieciągłym i przede wszystkim bezcelowym. Stałem pośród nicości, w której tylko podłoga była czymś więcej jak domniemaniem. Ja i ucieczka wody niby też, ale nie pocieszyło mnie to wcale.

Może dopiero teraz zrozumiałem, że stało się nieodwracalne, że nie wrócę tą samą drogą. Albo w ogóle nie wrócę. Zapewne tak będzie. Mogę… poszukać wody i chociaż nią będę się karmił. Może zeszła jeszcze niżej, gdzieś uchodząc tak, bym mógł za nią podążać, ale w tej nicości wiara mnie opuściła. Może zawisła na prętach zbrojeniowych i kołysała się nade mną z politowaniem. Co ja sobie myślałem? Po cóż było się pchać? Zamieniłem uporczywość słońca na nieskończoność mroku. Tam wysechłbym z pragnienia, tu zdechnę z głodu. Woda wciąż napływała z góry, więc przynajmniej pragnienie zaspokoję do woli i oszukiwał żołądek będę.

Wyciągnąłem dłonie złożone w łódeczkę i napiłem się mroku mokrego. Smaczny. Słodki i już bez kurzu. Cofnąłem dłonie i słuchałem jak wilgoć wbija się w podłogę. Mogłem tylko uklęknąć i szukać dokąd płynie dalej – jak niewidomy – dłonią w jej nurt zanurzony raczkowałem w mrok. Nade mną ktoś rozdarł atmosferę i słońce spaliło życie dokumentnie. Błyskawicznie. Mam wodę. Nie mam nadziei, ale idę. Za wodą, bo może mądrzejsza, a jeśli nie, to zdechniemy razem.

piątek, 6 kwietnia 2018

Bulwar przerwanych snów.


W mgle ciepłej, leżącej tuż nad powierzchnią bruku, jakby chciała ukryć widok stóp wszystkich przechodniów szła pani i nawet stukanie wysokich obcasów pod kołyszącymi się zmysłowo i prowokacyjnie biodrami wydawało się stonowane i pozbawione arogancji. Z przeciwka szedł młody samiec w kowbojkach podkutych celowo – on chciał, żeby go było widać i słychać, żeby samym swoim pojawieniem się stanowił zagrożenie dla nieistotności – ego tak wielkie, że ledwie mieściło się pod kraciastą koszulą zwieńczoną bandaną w kolorze krwi rzuconej na prześcieradło – huczącej aż od wrzasku – rozdziewiczyłem cię życie i teraz na krótkim postronku, wisisz na mojej szyi jako talizman na szczęście, jak wabik ciągnący wzrok nawykły do czerni i szarości.

Szła pani przedzierając się przez to mleko suche, snujące niestworzone opowieści i patrzące w górę z ciekawością, kogo jeszcze skusi na bliższą znajomość. Mgła chciała wspinać się po łydkach pani, lecz rajstopy gładkie do absurdu bez trudu uwalniały się od tego nieśmiałego dotyku miniaturowych cyklonów podnoszonych za każdym, eterycznym krokiem. Nie dziwiłem się mgle wcale, bo pani była ideałem pokusy, a każdym krokiem potrafiła podnieść poziom pulsu męskiej części zorientowanej na poszukiwanie żeńskiego wątku nawet tam, gdzie strach okiem sięgnąć.

Facet rozpraszał mrok i zmysły. Każdym krokiem karcił mgłę ostrogami do butów wpiętymi i impertynencją egocentryka. Nieomal pluł mgle w twarz idąc krokiem wulgarnym, rozbuchanym, szerokim, jakby chciał powiedzieć, że potrafi zdeptać samo niebo, gdyby tylko miało odwagę stanąć mu na drodze. Szedł ze świadomością imperatywu, którego źródłem były jądra pełne nasienia szukającego ujścia nie raz, nie dwa, a wciąż. Rekin nie węszy tak starannie, jak podświadomość szukająca łupu, kiedy pożądanie deformuje krój spodni, a myśli są zajęte rozwiązywaniem jedynego dylematu mającego dostęp do niezaspokojonego organizmu.

Kocie łby… One milczały zatopione w tej mgle, własnej bezsilności i przyzwyczajeniu. Słowem skargi się nie odezwały, choć deptane przez całe millenium tych istot nietrwałych, odbierających sobie i tak krótkie życie z wielką zawziętością. Szukające zemsty i śmierci, zamiast życia. Paradoksalnego chichotu losu, który na nieskończoności wszechświata postawił płochość z instynktami samobójczymi. Bo kocie łby milczą, bez względu , czy ktoś o latarnię wsparty, żeby nie poddać się grawitacji mocz oddaje, czy krew z ust sączy wraz z flegmą.

A mgła? Złośliwa, choć zbyt słaba, żeby zadusić choćby żywot mizerny, snuła się liżąc bruki wygłaskane stopami bosymi, lub w zwierzęcych skórach zamknięte, śmierdzące i spocone. Kotłowała się sama z sobą wymieniając myśli nieuchwytne i szukała towarzystwa, niczym rzep czepiając się każdej okazji – nawet tej, która nic dobrego przynieść nie mogła. Mgła drążyła tunele w fugach zapchanych historią, wdzierała się w piwniczne okna i pośród nielicznych trawników błądziła od stokrotki do stokrotki usiłując je namówić na większą otwartość. Nękała pajęczyny bezpańskie, bezdomne niemalże, lecz czepiające się przeszłości kurczowo i zachłannie.

Mógłbym rozwodzić się nad przyrodą, architekturą, czy artystyczną wizją, którą każdy kupić tu może wprost ze sztalug zdjętą, jeszcze śmierdzącą olejem, czy akrylem. Każdy może jednobarwną grafikę usiłującą ujarzmić okolicę i zatrzymać ją w kadrze subiektywnym – może zobaczyć, kupić, wydziwiać, wyzłośliwiać się, jeśli umysł mały tego właśnie potrzebował będzie do pełni szczęścia. Wiele mógłbym zamieszania wprowadzić. Jednym suchym liściem z dawno minionej jesieni mógłbym poderwać pejzaż ponad kipiel mgieł sennych, skondensowanych do dymu napędzanego chemią, tłustego, zjełczałego i podejrzanego o zapach, który do przyjemnych należeć nie będzie.

Ale… Szła pani piękniejsza od fatamorgany i szedł pan uzbrojony, nabity i odbezpieczony. Pomiędzy nimi leżały cichuteńko kostki granitowe i mgła licha, bo ledwie kostek sięgająca. Szli z grubsza naprzeciw, a kwestia korekty kursu wydawała się być kwestią pojedynczych minut i wzajemnego zauważenia. Architektura zazwyczaj nie jest skora nawet do drgań, a co dopiero do zmiany lokalizacji, więc trwała przewidywalna do znudzenia. Historia sączyła się w przeszłość niespiesznie, leniwie i bardzo dyskretnie, a zestaw bohaterów mijał właśnie ostatnią przeszkodę stojącą na kolizyjnym kursie. Przeszkoda zachwalana przez miejskie przewodniki pyszniła się dwiema wieżami wyciągniętymi tak wysoko, że co tłuściejsze chmury musiały je omijać, bo inaczej wieńczące kopuły krzyże rozpruwały im brzuchy do agonii i łez po kres istnienia.

A kiedy wreszcie azymuty przeciwbieżne ominęły ostatnią przeszkodę, która w dziennym świetle nazywana jest katedrą (takie słowo, które człowiek spodziewa się spotkać w miejscu, w którym słowo historia, przeszłość, przewodnik, towarzyszy bezwiednie) wychwycili na krawędziach synaps własne położenie i z pozorną obojętnością korygowali kurs dążąc do zderzenia czołowego dalekiego od idei zderzeń sprężystych. Szpilki wystukały we mgle zachętę odrobinę głośniej niż musiały, moszna spęczniała od bogactwa nadprodukcji, a wzrok pozorował zainteresowanie ogołoconymi z liści klonami, czy tym gargulcem zzieleniałym od nadmiaru świeżego powietrza.

Dążyli do siebie niczym kule bolas na antylopich nogach z wprawą głodem zaczepione, albo igła kompasu szukająca północy z taką zawziętością, że nawet zimna północ wreszcie uległa i pozwoliła się dotknąć. Katedra okazała się zbyt mikrą dla ich wzroku który zogniskowany na wybranym elemencie widnokręgu pozostałe zignorował wręcz doskonale. Dwie, bliźniacze krople rtęci parły do siebie tłamsząc mgłę pod stopami, lekce sobie ważąc pamięć wieków zapisaną w wygładzonych brukach, a całe otoczenie traktowali jak powietrze pozbawione jakichkolwiek wartości odżywczych, może nawet zbędne i szkodliwe dla ciągłości trwania. Ich trwania.

Namierzanie i pozorna beztroska, analiza danych, poszukiwanie wartości oczekiwanej, tezy i założenia, analizy, domniemania i równanie ze zbyt wieloma niewiadomymi… No właśnie! Równanie! Nie nierówność… Czyli kurs jedynie słuszny, nadzieje uzasadnione, a pośród stukania obcasów, pośród pęczniejącej moszny… Równanie było tym właśnie, co się miało wypełnić rozwiązaniem, wzajemnością i objawić się światu doskonałością doczesną wartą piedestału.

Wszystko przestało mieć ostatni cień znaczenia (może to zasługa mgły, która potrafiła połknąć wątpliwości i cienie rozmyć na własnych nierównościach tak bardzo, że przestawały być czytelne). Kowbojki tłukły rytm stumetrowca, który jest skażony potrzebą pokonania tej trasy szybciej, niż słońce to czyni i pośród własnych podkówek dźwięczących spiżem dzwonu parł lodołamaczem, łamiąc kry we mgle ukryte domniemaniem wymagającym od jego męskości czynów heroicznych. Jej kobiecość z kolei… Usiłowała zwolnić, jednak szpilki, rajstopy gładsze od tafli lodu schwytanego arktycznym oddechem wydawały się dychotomiczne – chciały kusić powolnością i spieszyły ku spełnieniu. W jednym i tym samym kroku przepojonym podejrzeniami spełnienia.

Pośród przestrzeni kurczącej się obustronnie, pośród nieznajomości tak dotkliwej, że dobijającej się wrzaskiem o zmianę stanu w drobnej, detalicznej mgle omywającej stopy, dążyły do siebie dwa ciała potrzebujące się nawzajem bardziej, niż noc potrzebuje dnia do zasadności własnej definicji. Oczami schwytali się już oboje i w tym zwarciu zwijali motki odległości szukając zera absolutnego, a może wręcz wartości ujemnych. Nosy podjąć chciały pracę, bo odległość stawała się już tylko niepotrzebną, chwilową szykaną i z precyzją znaną z przylądka Canaveral rozpoczęło się odliczanie… Dziesięć… Dziewięć…

Odliczanie kurczyło odległość po dwakroć  - z jednej strony kowbojki dźwięczące spiżem, z drugiej metronom szpilką taktowany… trzy… dwa…

- O Q!... - nie wiem kto, nie wiem czemu, ale oba ciała pogrążyły się w mgle chudej do kostek zaledwie…Oba przemieściły się prostopadle do wektora grawitacji, oba zawstydzone, złe i nieszczęśliwe, a mgła piła ich wściekłość z tak jadowitym zadowoleniem, że trudno o szczep toksyn potrafiących ją przebić.

Chwilę zajęło mi, zanim oszołomienie niespodzianym spłynęło i pozwoliło myślom racjonalnym pociągnąć sugestie. Tam… Pod mgłą… Pomiędzy nimi… Był trawniczek mizerota – na góra dwa kroki… Obarczony kagańcem stalowej klamry, bo ktoś się obawiał, że ów trawnik gotów przystąpić do inwazji i opanować granitową, nieskończoną doczesność. Trawnik wciąż tam był… W kagańcu pod mgłą… Tylko pożądanie poszło do nieba niespełnione.

Sezon na bażanty.


Wczorajsze niebo niosło w sobie sugestie. Na przykład tornada, ale i zalążka lata. Chmury zbyt czarne, żeby noc minęła nadaremnie, a przecież w oczy świeciło mi tak wytrwale, jakby chciało je wysuszyć lub całkiem mnie oślepić. Kręciłem się po Mieście – nie powiem, że bez powodu – celowo kręciłem się, w miejscach tak odległych od własnej codzienności, że można powiedzieć – świątecznie się kręciłem. Znalazłem miejsce, w którym forsycje nie były nadzieją, a rzeczywistością, wąchałem ciemnofioletowe fiołki i nawet się schylać nie musiałem, bo lekki wiaterek podniósł ów niezrównany aromat wprost do nosa. Z przekąsem podziękowałem wiatrom za wsparcie, bo gdzieś we mnie ironia dojrzewała, że równie dobrze mogły mi podesłać finalny aromacik psiej przemiany materii w bardzo wielu odsłonach. Stokrotki nieco spłoszone skuliły się na trawniku, a obok tegoroczne, młodziutkie kaczeńce (dopiero co wyczytałem, że fachowo nazywa się toto knieć błotna), czerwone pąki klonów nabrzmiały już tak, że pękną niechybnie lada moment, krzewy zielenią się dość ostrożnie, a wierzby z liśćmi startują od żółci, żeby zielenią dorosnąć chwilę później. Gdzieś w chaszczach tłukło się coś, jakby bażant, chociaż na drobiu znam się słabo i zapewne znów popełniam myślenie życzeniowe. Może sroka odgrzebuje jakiś kawałek świecącego szkiełka i szamocze się pośród uschłych badyli? Albo ten wulgarny nastolatek w gąszczu usiłuje pozbyć się nadmiaru wody z organizmu? Pojęcia nie mam, ale wolałbym, żeby to był jednak bażant.

środa, 4 kwietnia 2018

Na skraju zrozumienia.


W błahostki się ubrałem, bo słońce na zewnątrz sugerowało dzień, w którym na wielkość nie ma miejsca. Dzień jaki wypada wręcz rozmienić na drobne i w detalu utonąć po kres. Wszedłem w ten dzień bez ociągania i głodnym okiem popatrzyłem na horyzont, który kwitł światłem ciepłym i wspomnieniem kilku spacerów bez żadnej przyszłości. I dzisiaj znów pora pójść tam, gdzie mnie nikt nie oczekuje, nikt nie potrzebuje i nawet się mnie nie spodziewa. Bo nie ma tam żadnych istot potrafiących zadać najbardziej banalne pytanie – dlaczego?

Poszedłem więc bez uzasadnienia, bo dzień wydawał się wystarczającą odpowiedzią na domniemane pytanie, a lepszych argumentów w obliczu bezludzia nie potrzebowałem wcale. Pani od nałogów, na starcie, błogosławiła mnie życzliwością i kilkoma puszkami piwa, żebym nie musiał wracać, kiedy słońce zacznie mnie lizać po twarzy zbyt nachalnie. A potem, to już tylko droga szczuplejąca perspektywą, pośród rzednącej ludzkości, jakbym drogę ewolucji przemierzał pod prąd.

Szedłem, aż zostałem sam wobec wszechświata. Stanąłem pośród najodważniejszych chwastów już wyciągających do słońca tegoroczną zieloność, by spić dziewiczy nektar, żeby zarazić owady swoją pozorną wartością w kwieciu eksponowaną, pośród wierzb, z których kotki spadły miękko w zeszłoroczne trawy, a witki zielenią się nieśmiało brnąc w świat dojrzałości od płochej żółci aż po starczą zieleń głęboką aż do brązu.

Stanąłem wobec niezmierzonej siły i potęgi przyrody i cieszyłem się, kiedy wiatr szeptał mi do ucha sprośne opowieści, jak to pokrzywa kusiła słodkim zapachem oset fioletowy na twarzy z przejęcia, jak padli sobie w objęcia i odskoczyli z krzykiem, bo nie sobie pisani, by poczuć wzajemność. Słońce z wysokości przyglądało się pobłażliwie tym gierkom, powtarzającym się co rok i mnie powtarzającemu się również, lecz nie tak wytrwale i bez szansy na roślinną uporczywość – ot – jeszcze jeden owad roznoszący nasiona po świecie – te najbezczelniejsze, brutalnie czepiające się nogawek, skarpet, czy zgoła skóry, żeby tylko w podróż wyruszyć – na łebka, za friko… w nieznane.

Przyroda rozbierała się z zimowych miesięcy i płukała się na południowym wietrze. Szukała własnych piegów pośród słońca coraz zuchwalej wynurzającego się spomiędzy szarości nieba i barwiącej iluzją błękitu przestwór wszechświata. Pośród niej ja – ubrany chyba zbyt grubo, bo pociłem się niepotrzebnie, a wiatr lizał mnie bezczelnie i kradł ciepło wraz z zapachem mojego ciała.

Pozazdrościłem, chociaż przecież miałem tylko patykiem na wodzie płynącej napisać niewprawną mantrę – modlitwę do wieczności, o chwilę dla mnie napisaną. O zauważenie. Wiatr tarmosił mnie niecierpliwie, ale ciepłą dłoń miał. Poddałem się, ledwie tylko oglądając się za siebie, czy obcym zauważeniem nie spłonę pośród wstydu – głupiego wstydu, bo on mną był przecież. Mną prawdziwym, otwartym i szczerym po kres mnie.

Powiesiłem kurtkę w zeszłoroczne trawy sterczące sztywnością pozbawioną życia, rzuciłem koszulę, żeby ją wierzba zaraziła miękkością i pragnieniem. Buty skopałem z siebie pod kamień jaki, powodzią zapewne tu przyniesiony i piłem stopami zapach wilgotnej ziemi. Przecież padało dzień temu zaledwie, a ziemia tu niepazerna, kroplom deszczu też zakwitnąć pozwala i trzyma je na czarną godzinę pośród kępy uschłych traw schowane – łzy wszechświata, bez których nie byłoby radości świata.

Jak bardzo nagim wobec świata być można? Jak samotnym? Niezrozumiałym, czy skomplikowanym? Przecież on już widział chyba wszystko i pośród szlamu małych grzeszków pływa wciąż, lekko się tylko otrząsając z co bardziej dokuczliwych gzów. Gzy się mnożą, lecz żadnemu nie udało się trwać wystarczająco, żeby do krwi ziemię ukąsić i wypić jej sok do cna. Utuczyć się na krzywdzie i odfrunąć w samodzielność.

A ja niegrzeczny byłem bardzo, kiedy już wiatr wyżebrał ode mnie ostatni skrawek bawełny i stałem pomimo przestworu, kiedy słońce z wiatrem sprawdzało, co przed nimi ukrywać gotów byłbym i jaką intymność znajdą we mnie, choćbym świadomości jej nie miał. Wiatr – wiadomo – zbyt pochopny, prędki i niecierpliwy porwał feromony w świat, żeby przymierzyć je do innych, które spotka niechybnie, lecz jemu nie wierzę wcale – nawet, kiedy znajdzie drogę do mnie, zapomni jak zwykle i tylko mruczeć będzie obietnice, że jest taki zapach, w którym mój jest dopełnieniem, ambrozją spełnieniem i ideałem.

Słońce – znacznie bardziej egocentryczne skradało się bezwstydnie po mnie, szukając barw ukrytych, nieciągłości i cienia, żeby i tam wedrzeć się pod pozorem uwielbienia chwilowego, bądź też mojej słabości. Szukało, co schowane wobec ogromu pragnienia gorącego. Ono wiedziało, że zbyt odległym jest, aby poznać do cna. Zbyt odległym żeby poznać jednocześnie północ i południe, że choćbym kręcił się jak fryga, to wciąż pozostaną ukryte detale.

Dzień miał być detaliczny i drobiazg decydował o jego wartości. Na dnie suchych traw przemknęło samotne, futrzaste życie, owady niepostrzeżenie strzygły wąsami, czułkami i trzecią parą odnóży głaszcząc własne kuperki w obliczu mojego potu pachnącego rozpustą i wyżerką dożywotnią, gdybym raczył zdechnąć właśnie tu i im zostawić kadłubek do oczyszczenia z wartości…

Czyli jest! Jest wartość, gdzieś pomiędzy moją myślą, a innym istnieniem. Jestem spodziewanym, oczywistym nawozem, paszą, pokarmem dla tego, co pode mną krąży, bieży, drąży, mlaska pełznąc, czy przymilając się pośród szpiegowskiego kroku skrytego cieniem niedoskonałych zmysłów. Jestem jutrem życia, które już dzisiaj oblizuje się patrząc na mnie, a kolor moich włosów, czy oczu nie ma najmniejszego znaczenia – oni wszyscy mówią do mnie – zjem twoje oczy bez względu na kolor. Kolor? A jak on smakuje? Czy wystarczy do wiosny następnej? Dobry dla dzieciątek moich? I co z tego, że inne oczka lepsze, skoro mam tylko twoje do wyboru i wybrać mogę (ale wyłącznie w tej chwili), czy wolę lewe, czy prawe – w kolejnym takcie czasu wybór będzie już tylko gdybaniem w czasie niedokonanym – nie da się zjeść zjedzonego – nie tak od razu… Trzeba poczekać, aż znów położy się na ziemi…

A ja… Ja przecież poszedłem tylko patykiem w wodzie dyskretnie zamieszać, napisać znak nieistotny, zbyt mały do zauważenia. Mój znak, który wieczność zasypie tak bardzo, że oddech zabierze i znaczenia pozbawi. Może chociaż nakarmi jakąś przyszłość równie błahą. Poszedłem w nieistotność – w nieskończoność poszedłem. I nie wiem, czy wrócę. Nie wiem, czy dojdę. I patyka wciąż mi brak.

wtorek, 3 kwietnia 2018

(G)astronomicznie.


Rynek zaborczo wyciąga swoje letnie szpony w stronę deptaków, gdzie roi się od pracowitości, na wyścigi budującej restauracyjne ogródki wielkości mniej ambitnych księstw. W niektórych już się serwuje gastronomia ze stron odległych, aby w ten sposób uzasadnić astronomię upakowaną w liczby wyrafinowanego, rzadko kiedy zrozumiałego menu. Siwobrody, bogato w ciało wyposażony jegomość wychodził z jakiegoś sklepowego wnętrza w bermudach-bojówkach i crocs’ach, a gołe łydki i stopy nie budziły najmniejszego zdumienia pań noszących płaszcze przewieszone przez ramię lub torebkę. Młode miłości spazmatycznie pilnowały własnych rąk, żeby nie zginąć pośród wielojęzycznego tłumu, a cygańskie wróżby snuły się w poprzek ścieżek, jakiś tam-tam niewielkich gabarytów namawiał przechodniów na szybsze tempo, koczujący nieopodal słonecznego zegara malarz raczył się sztucznie barwionym napojem – może pod kolor obrazów, które sprzedawał nienachalnie. Kiedy ktoś palcem psu pokazuje konia musi mnie rozbawić, bo wydaje się to paranoją wobec psiego talentu do wykrywania wszelkich pachnących elementów świata, a koń z definicji należy do zbioru zapachów intensywnych i uporczywych. Czyli albo pies, albo właściciel niepełnosprawny umysłowo być musiał. Dzieci usiłowały spojrzeć na świat z wnętrza mydlanej bańki, jednak wiatr dość skutecznie przeszkadzał w tej zabawie. Forsycje zaczynają żółknąć i kto wie, czy już w tym tygodniu nie eksplodują powodzią kwiatów. Bladolice chudzinki snują się Miastem bez skarpet w równie odchudzonym obuwiu, a ich tropem powolutku zmierzają przyszłe mamy z czułością głaszczące pęczniejące brzuszki, idąc rozkołysanym, ostrożnym krokiem, wiosennie schowane w słonecznych uśmiechach. Pani w piekarni nadziewa chałkę na nową cenę, a w kwiaciarniach niepostrzeżenie więdną krokusy. Kosmos różnorodności na małej przestrzeni.

Na huśtawce.


Otarłem się o panią idealną. Umiejętną, uważną i tak w talenty obfitą, że w głowie mi się nie mieściło, jak dała radę udźwignąć aż tyle. Ale – nie mi pod jej bluzeczkę zaglądać, gdzie prężą się bicepsy Atlasa godne. Zostałem pouczony w sprawach poważnych i błahych, wyprostowany, wyszczotkowany, oswojony niemalże i tym wzrokiem psa głodnego wypatrywać już zacząłem słowa łaski z pańskiej dłoni spływającej, ale gdzie tam…

Daremny trud. Pani genialna potrafiła dostrzec niesterylność moich myśli. Ich nieoswojoną dzikość i kurz z marzeń banalnych wydłubać, jakby to rodzynki w drożdżowym cieście były. Stałem obok grzęznąc w smutku i kruchość moja własna schnąć poczęła na słońcu i kurczyć się - skarlałem w okamgnieniu i nawet niewyrośnięty pigmej mógł mi już na głowę napluć, a pani idealna dopiero się rozgrzewała i na szerokie popłynęła wody.

Bo we mnie oprócz detali zdarzały się myśli większe, zahaczające o przyszłość odległą, albo tak śmiałe, że podpierać śmiały słowa nieskończone – zawsze, wszędzie, nigdy… Rozjechała wszystkie walcem zanim zmurszeć zdążyły, zanim sam zapomnieć zdołałem i ręką machnąłem, że ciut za daleko i nogi donieść nie dały rady. Z premedytacją i na zimno. Logiką bezduszną i przykładami.

Pod pogardliwym słowem kuliłem się wciąż mniejszym będąc i gdyby latawiec z dmuchawca zabłąkał się gdzieś obok, to już mógłbym uczepić się i odfrunąć na nim, bo rozmiar miałem akuratny. Taki Guliwerek w krainie wielkoludów, Calineczka względnie – tylko mniej delikatna i niedogolona.

Stałem, a pani idealna pastwiła się nad moją nikczemnością i beztalenciem. Chyba miała rację, bo nawet słuchać nie potrafiłem, ani stać grzecznie, bo mnie korciło, żeby zajęczym sposobem czmychnąć gdzie w kapustę, albo chojaki. Odfrunąć jak ważka, trzmiel, czy muszka owocówka dłoni wierzchem odganiana od słodyczy niebiańskiej. A tymczasem pijany jej głosem, zahipnotyzowany majestatem i boskością trwałem jak skamielina pamiętająca czasy, gdy zamiast dna morskiego okolica szumiała lasem, a wielkie gady były dopiero domniemaniem i szamańską przepowiednią.

Nie sądziłem, że można aż tak, że potrafię skurczyć się do rozmiaru kieszonkowego, zminiaturyzować się pod krytycznym wzrokiem i zredukować do postaci, dla której pudełko zapałek stanowić mogło życiową przestrzeń wystarczającą, aby nie narzekać na rozmiary wszechświata. A jednak. Pająki mogły już otoczyć mnie odnóżami, a odwłok, jak zwieńczenie kopuły, jak żyrandol pałacowy sterczałby mi nad głową powyżej zasięgu dłoni.

Pani piętnowała mnie dalej, punktowała, nicowała moją bezczelną nieudaczność pokraczną i godną każdego szyderstwa. W deszczu ironii, w powodzi epitetów, wskazań i wektorów tonąć począłem, jak tonie paproch w niepojęty przestwór wrzucony, kiedy wir głodny wyciągnie się w jego stronę apetytem nieposkromionym i rozwartą paszczą wchłonie.

Ziarnko piasku przebiegało koło mnie katurlając się pchane wiatrem i oko do mnie puściło rechocząc z jakiejś dziecinnej psoty chyba i przeskoczyło szparę w kocich łbach, potem kolejną i ze śmiechem toczyło się do nie-wiadomo-kąd, a ja patrzyłem wzrokiem wielce zdumionym, że potrafię z ziarnkiem piasku rozmawiać!!! Ja! Nieudacznik doskonały. Wad tak pełen, że niemal idealną kulistością obrośnięty. Niemal, bo ideał żaden nie był mi pisany przecie, a prawie (jak mawia reklama) robi różnicę. Taką którą wytknąć wręcz trzeba, bo czemu nie?

A kiedy przyszedł pan idealny, i pośród idealnych słów z panią idealną przywitać się zdołał, i na mnie zawiesił swój wzrok idealny, żeby nieskazitelnym dwugłosem kontynuować tę rozrywkę (…?), torturę (…?), wyznanie (…?), nie wytrzymałem. Pozazdrościłem granitowemu okruszkowi i na wiatr twarz obróciłem szepcząc modlitwę, aby i mnie porwał – dokądkolwiek, byle dalej od państwa idealnych. Wszechwiedzących i dopełniających się, jeśli to w ogóle możliwe. Bo to chyba paradoks, kiedy doskonałość uzupełnia się ze wzajemnością czułą? Można zwielokrotnić doskonałość i uzyskać… no właśnie – co?

Wiatr na moje szczęście nieuczesanym był urwipołciem i tylko śmiechem parsknął, że z takim pietyzmem się modlę, zamiast go do zabawy zaprosić w słowach najprostszych na świecie – wystarczy krzyknąć, jak na rodeo – Juhuuu! I już można gnać tam, gdzie ideą żadną rozumną nasiąknąć się nie da, gdzie wszelkie słowa giną w nieistotnościach, a rzeczy są chwilą mierną. Gdzie pani idealna w natłoku chaosu stanie bezradna i zapłacze nad nikczemnością otoczenia, w którym dla niej nie będzie powietrza wystarczająco czystego na krótki oddech nawet. Na jedno globalne westchnięcie nad beznadzieją rozczochraną tak, że na huśtawce zrównoważy byt idealny.

A może nawet wyśle go do nieba, żeby samemu zostać tutaj…? Może ja… ziarnkiem piasku, jak skrzydłem motyla przeważę niepewną równowagę? Może ciężar moich przewin wyśle panią idealną wprost w niebiańskie objęcia idealnego pana i świata dostatecznie poukładanego, na ich rozmiar uszytego i gotowego prowadzić z nimi dialog tętniący boską nieomylnością i wzajemnym szacunkiem?

Nie wiem – wyciągam dłonie na wiatr i wirować chcę we wszystkich współrzędnych – do tego świata, gdzie ideałem jest każda brudna chwila, która jest. Bo nawet to nie było oczywiste. Nikt nie obiecywał, że chwila będzie w ogóle. A że taka? Niech się martwi pani idealna… i pan… A ja? Z wiatrem popłynę pośród wzajemnego śmiechu i niech się uświnię życiem do amoku. Kiedyś usiądę w parku, na szalce wagi, na dziecięcej zabawce pośród innych skrzypiącej od nadużywania – może odeślę do nieba własnym znaczeniem tych, którzy żyć przeszkadzają. Tym nieumiejętnym życiem, do którego nikt nie zostawił instrukcji. Przewodnika po życiu.

piątek, 30 marca 2018

Ballada poniekąd świąteczna.


Skoro już odtrąbiono, że święta i czas najwyższy wydać możliwie dużo w czasie krótszym niż rok wcześniej, w ramach sprintu przedświątecznego (chwała w księdze rekordów Guinnessa gwarantowana, choć krótka, bo jednosezonowa zapewne), kiedy już półnagie niewiasty zaoferowały mi w blokach reklamowych dokładnie wszystko, czego chcieć powinienem, na dodatek w cenie tak bezwstydnie promocyjnej, że niemal oczekiwałem, że pani w kasie dołoży mi własny złoty ząb, albo chociaż biustonosz ciepły jeszcze jej podwyższonym kardiologicznie pulsem, żebym wychodząc poczuł magię, bo przecież – bez magii świąt żadnych być nie może.

Jakiś pan, porzucony na ławce, bo nie wytrzymał tempa przedświątecznych zakupów siedzi i dogorywa tęsknie patrząc w otchłanie licznych paśników zlokalizowanych w Galerii – widać, że brakuje mu i chce uzupełnić energetyczne niedostatki, jednak surowe, zbiorowe oko postnej cenzury patrzy z taką przyganą, że ośmielił się rzucić okiem wyłącznie na gabloty z trawnikami wielobarwnymi, poprzetykanymi króliczkami, zajączkami, barankami i kurczaczkami tak słodkimi, że można byłoby miksować je do masy kremowej na urodzinowe torty, albo wkładać do uli, jako żelazną rezerwę dla pszczół, gdy zimowe ssanie w brzuszkach poczują.

Szedłem pośród ciastek bardziej kolorowych, niż paleta lakierów do paznokci, przedzierałem się przez tłum, który wszedł pachnący w te czeluści rozległe, lecz obecnie spływa potem i może po raz pierwszy chłopak poczuł prawdziwy aromat towarzyszącej mu kobiecości, a ona… rumieńcem się oblała, gdy zdecydowana woń testosteronu dotarła do podświadomości budząc skojarzenia, o jakie sama siebie nie podejrzewała. Cóż – wzruszyłem ramionami, bo oboje szli w ortopedycznych kołnierzach – najwyraźniej ekspresja wygrała chwilowo z fizycznymi ograniczeniami i teraz pokutują za grzech niecierpliwego pożądania.

W sklepie z męską odzieżą młoda pani głaszcze dyskretnie kieszeń błękitnej koszuli rozmiaru wystarczającego jej na nie najkrótszą sukienkę i wtula się w zawstydzony, wiśniowy krawat szepcząc mu to wszystko, czego jeszcze wczoraj nie miała odwagi powiedzieć swojemu panu. Mógłby jej kupić i pasek dobrać do kompletu, żeby się stała poranną koszulą. Powinien kupić. A w ogóle, to dlaczego nie kupił jeszcze i chyba czas najwyższy zamienić tego pana na innego, który kupi – ot choćby tego, co grymasi właśnie pośród pasków, bo co do ręki weźmie, to za krótki i żadna dziurka, nawet ta zaczepiona o nieskończoność nie jest w stanie nakryć pępka.

Pośród elektroniki pan siwiejący, ze zdumiewającym skrępowaniem poszukuje baterii, więc chyba nie do wnuczęcej zabawki, lecz dla tej pani nieopodal, co włosy miedzią pokryła, żeby zakamuflować choć drugą cyfrę pesela, z nadzieją, że ta pierwsza też zblednie troszkę. Teraz maskuje niecierpliwość dłonią ściskając paski torebki, jakby się bała, że zabawka z rozładowaną do cna iluzją bliskości wyfrunie jej, ku zgorszeniu tłumu o oczach szklistych lub przekrwionych, zmęczonych i nienasyconych, lecz nigdy tępo-martwych, bo w powodzi gadżetów można byłoby zaginąć śmiertelnie, jeśli każdego dnia nie zaktualizuje się wiedzy na temat dostępnego i wyprzedanego właśnie asortymentu.

Pośród prądów klimatyzowanego powietrza, tendencyjnie aromatyzowanego chlebem i piżmem, pośród muzyki kojącej ogłupiałe nerwy, płyną ludzie delikatną nutą popychani, od jednej witryny do drugiej. Jakaś kawa droższa od samochodu, mimochodem lody w cenie wakacji na Tahiti, ukradkiem ciastko za które można wyżywić Bangladesz i runda druga. Spożywka. Wiadomo – łatwo nie będzie, bo pomiędzy regałami nieustannie i beztrosko jeżdżą czołgi i pociągi pancerne objuczone tak, że wielbłąd nauczyłby się pisać i napisał gorącą skargę do ONZ-tu i do Hagi, Brukseli, a nawet do bezimiennego bodajże świętego od wielbłądziej krzywdy też, gdyby ktoś próbował taki balast choćby pokazać wielbłądowi. Kółka skrzypią pracowicie, a ochrona wyposażona w sprzęt dwuzadaniowy dostojnie i z niezwykłą pobłażliwością kontroluje z wysokości minus pięć dioptrii cały ten rwetes. Bo w razie „W” – dysponują sprzętem – można niepokornego delikwenta schwytać w objęcia kilowoltów, a gdyby przed kasą zasłabł, udzielić mu elektrowstrząsów wykorzystując czarno odzianą powagę urzędu jako defibrylator. Rzut oka na sklep z butami, potem na walizki ze skóry zwierząt wymarłych w dziewiętnastym wieku i te z tworzyw sztucznych, które NASA skończy badać w przyszłym dziesięcioleciu, pod warunkiem, że budżet uniesie apetyt wciąż rosnącego zespołu Einsteinów i ich doradców/prawników/psychoterapeutów/guru i całej tej otoczki która jak burdel za wojskiem podążać po prostu MUSI.

Kwiaty! Pamiętać o kwiatach, o baziach, o smrodzie bukszpanu, później farby do jaj i do twarzy, do pazurów, ust, policzków… chemia, bo przecież okna i lodówki myć trzeba, podłogi, lampy sufity i własne podwozia też. Włosy farbować, bo goście przyjadą i nie tylko w garnkach będą przeprowadzać inspekcję, ale w migdałki i waginy zerknąć nie omieszkają. Więc pucować koniecznie, choćby północ kuranty śpiewać raczyła. Dywany trzepać i skontrolować karność ręczników w kostkę ułożonych tak dawno, że się już ich nie da rozprostować. Firanki ze zdumienia stają się przeźroczyste, a łóżka skrzypią z niedostatku lokatorów, gdy piekarnik dyszy ciężko drugi tydzień eksploatowany bardziej niż angielskie bezdomne dzieci w osiemnastowiecznych fabrykach.

To wszystko owszem. To też, ale najpierw – Galeria, bo jeszcze piętro zostało, czy dwa – nie – to ostatnie, to raczej nie, bo kino i kolejne słodycze droższe niż udana kampania prezydencka. Ale jeszcze to jedno piętro koniecznie, bo może sukienka i bielizna damska przecudnej urody, a przecież dziś właśnie do majtek zbyt ażurowych dostać można w gratisie pas do pończoch, więc do pasa dobrze te pończochy nabyć – ze trzy pary, bo chłop delikatnością nie grzeszy, a głupi tak że zanim zdejmie to podrze do cna. No dobrze – pięć, bo to nigdy nie wiadomo, jak często i komu przyjdzie ściągać.

I książki, bo może kiedyś… może przyjdzie czas, że się przeczyta, ale dzisiaj niech leżą i w oczy gości kłują, bo nie wypada za analfabetę robić, więc pani pozwoli – pięć, nowości, muszą być i w twardej oprawie – najlepiej skóra i złocenia – niech wiedzą, że z pospólstwem wspólne, to tylko wyznanie i nic więcej. Pani da grubsze, bo te chude niepoważnie wyglądają, pani myśli, że na biedaka trafiło? No ruszże się kobieto i podawaj, bo chłopu ręce urwie od dźwigania – patrz jak zmizerniał, pobladł, a do domu musi dowieźć samochodem, bo przecież nóg już nie czuję. Powiem ci kochanieńka, że piwo mu kupiłam…. Dietetyczne i jedno, ale ciii… to dopiero, jak wniesie po schodach do domu i dywany wytrzepie…

Jajka! Przecież po jajka przyszliśmy tumanie skończony! Gdzie jajka masz??? Nie… ty to zupełnie bez jaj chyba jesteś, że też mi się taki trafić musiał!

Kilka nieuzasadnionych niczym kroków.


Dzień samym swoim wyglądem wykluczał pośpiech. Słońce wzniosło się wyżej, żeby wychylić się spoza rosnącej wokół architektury i spowolniło kroki tubylcom. Mnie przywitały trampki na bosych stopach, chwilę później następne. Kostki młode, różowe i pogryzione, jakby mały piesek budził właścicielkę w ten niecodzienny sposób, drugie niosły młodą mamę w towarzystwie pisklaka zabawnie przesuwającego się po chodniku marynarskim krokiem – tym nocnym, powrotnym, szlakiem wiodącym z tawerny, kiedy już wspomnienia rozszarpane na strzępy skleić się nie dają żadną zbiorową pamięcią. Gdzieś na skrzyżowaniu, w plastikowych wiadrach wdzięczyły się tulipany w kolorach, które zostaną wymyślone dopiero pojutrze. Na fosie wiatr zamiótł śmieci i zepchnął je do brzegu, a od spodu ciemne kształty rybich mutantów sortowały ów śmietnik wybierając co mniej toksyczne kawałki. Na okolicznych trawnikach kwitła trutka na szczury posiana zamiast stokrotek, a wrony z wysokości pustych gałęzi patrolowały, czy nie unieruchomi ona jakiegoś futrzastego śniadania. Pan, strojny w obfitość brzuszną, własne zwieńczenie konsekwentnie ozdobił. Irokezem! Pierwszy raz w życiu widziałem irokeza-afro! Czarny baranek (nie mylić z owcą) piętrzył się pomiędzy uszami dumnie i sztywno. Świątecznie i przewrotnie, bo kto to widział z czarnym barankiem łazić… Jakaś mroczna subkultura być to musi i niekoniecznie ze święconką do kościoła chadzająca.

czwartek, 29 marca 2018

Biały blues czarną nocą.



Z bezkresu obojętności wyjąłem papierosa. Z twojej przecież wyjąłem go dłoni, a ty tylko śmiechem parsknęłaś – krótkim, nerwowym, takim, któremu do wesołości brakowało świata całego. Negatyw śmiechu wyszczekany samej sobie w twarz, jakbym ja miał stać się tylko zwierciadłem, w którym chciałaś obejrzeć własną niedoskonałość. Wyjąłem ci z rąk niedopałek i nie patrząc odrzuciłem w półmrok wybrukowany tak dawno, że tylko skrupulatności kronikarskiej tubylców zawdzięczać można wiedzę, jak bardzo starym ów bruk być musiał. Oparłaś się plecami o ścianę zakurzoną, w podcieniu ciepłego zmierzchu i parsknęłaś czarnym śmiechem. Dramatycznym. Takim, któremu do radości brakuje zbyt wiele, nawet, jeśli słuchacz nie jest wprawnym odbiorcą.

Zaklęłaś z pasją. Głośno, wyraźnie i bezwstydnie. Gorąco tak, że przechodząca nieopodal para obcokrajowców odwróciła się z niepewnym uśmiechem próbując dowiedzieć się, czy wszystko w porządku, czy też policję trzeba wezwać, lub pogotowie. Podziękowałem ręki skinieniem, choć języka nie znałem, lecz wydał się południowym, adekwatnym do karnacji, którą dysponowali – chyba, że mieli korporacyjny, dożywotni karnet na solarium, co zdążył wyblaknąć od nadużywania. Krótko i dosadnie podsumowałaś własne przemyślenia, ten wieczór, a może piętnaście minionych lat? Nie wiedziałem co, bo w jednym wykrzykniku można zmieścić zbyt wiele i łatwo o pomyłkę, a wieczór nie przyniósł najdrobniejszej sugestii.

Wiedziałem tylko, że oczy miałaś martwe, że twoje ciało wzorem warzywa z ziemi wyrwanego, choć już nie żyjące, to wciąż udaje jędrność i pachnącą świeżością kusi. Aż dziw, że oczy miałaś suche, więc zapewne bardziej w stronę wściekłości podążałaś, niż rozpaczy i to było rozwiązanie, któremu łatwiej mi było towarzyszyć, bo pośród łez facet traci zbyt wiele energii na domniemania, a myśli zwijają się w supeł uniemożliwiający jakikolwiek ruch, mający choć cień sensownej, samczej działalności.

Co miałem powiedzieć? Że pójdę z tobą na każdą wojnę? - Powiedziałem. Że stanę obok, choćbyś nawet racji nie miała? - Powiedziałem. Powiedziałem, że zostanę, choćbyśmy mieli się na śmierć wykrwawić w tej krucjacie, gdy przeciwnik lawinowo zwiększy nakłady i uzbroi się w kosmiczne technologie, tylko po to, żeby doprowadzić ciebie na skraj otchłani. Na granicę pomiędzy istnieniem i negacją. Na wieczność, która mogłaby bezczelnie poradzić sobie bez ciebie. Wyciągnąłem do ciebie dłoń i ramiona rozpostarłem, jak jakiś jastrząb ledwie opierzony, bo przecież mnie pośród husarskich tradycji chowano i już w piaskownicy przewagi nad światem zewnętrznym udowadniać było mi trzeba, pośród łez gorzkich, kiedy świat silniejszym się zdawał, nawet, gdy dłoń matki rozproszyła pulsujące chmury nienawiści i wściekłość kłów mlecznych tego gościa, co centymetrów aż pięć miał więcej, a kilogramów być może dwanaście.

Wiedziałabyś, gdybyś miała strzęp rozsądku w sobie, że wtedy gotów byłem rozpętać wojnę światów i spacyfikować nie tylko Marsa, ale cały układ słoneczny, chociaż słońce w nóżki szczypie, z odległości miliardów kilometrów. Rozsądek nie miał do mnie dostępu – dla ciebie chciałem powiesić na słońcu chorągiew. Twoją. Dla ciebie i mną wywalczoną. Samopas, bez uzasadnienia innego, niż to, że PRZECIEŻ TEGO CHCIAŁAŚ! Mi wystarczało takie uzasadnienie. Wtedy, kiedy stałaś oparta o ten mur historią zarażony tak starą, że gdyby mój przodek miał go stawiać, to przedrostków „pra” musiałbym mnożyć do znudzenia i gardła posuchy. Byłem gotów na więcej, niż słowami da się wyrazić, lecz wroga poznać…

Milczałaś. Milczałaś po eksplozji wulgarności dosadnej, ale niepojętej. Żadnym tropem nie pozwoliłaś mi za tobą podążyć, a mój węch skażony słodkościami, którym towarzyszył lód i słomki z plastiku wbite w dno szklanek o grubym dnie, pośród owoców mających uspokoić sumienie, że przecież alkohol był tyko dodatkiem do reszty. Mgła w twoich oczach nie chciała się ulotnić, a słów w sobie nie znalazłaś więcej. Stałem i patrzyłem jak rosną w tobie emocje, jak ciało wydaje się zbyt kruche dla ekspresji zarażonej czerwona gorączką, która stopić potrafi całe narody i geografią przejmować się nie zamierza. W taki wieczór gotowa byłaś na to, co nieodwracalne. Zbyt duże na mikry organizm. Przymierzałem własny, czy wespół szanse mamy choć iluzoryczne, jednak w obojętności twoich oczu wróg pęczniał szybciej niż moja pycha boskością wielka tak, że niemierzalna w kategoriach sceptyka.

Walczyć. Wygrać lub zdechnąć w trakcie. Wiedzieć. Cel zobaczyć, chociaż na okamgnienie. Nie dałaś mi. Stałaś o ścianę oparta, bezwładna. Spaliłaś się w gniewie? Wróciłaś do świata odwiecznie sterowanego damskim pragmatyzmem? Oczy wciąż masz wulkaniczne, wciąż krzeszą iskry jak supernowa w apogeum ekspresji, ale… Zmieniło się coś. Nie jesteś już zimną, bezduszną stalą. Wciąż jesteś, o ścianę oparta, bezwładna i bezwolna tak, że gdybym tylko zechciał, mógłbym wymodelować twoją noc na własne potrzeby. Barbarzyńsko skutecznie – mógłbym. Bo stałaś bezwolnie, nierozumnie całkiem i zupełnie pozbawiona czasu. Chwila pośrodku nicości, łatwa do zapomnienia pozornie. Stałaś pomiędzy wieczorem i porankiem, w tym półkroku, w czasie niestabilnym nawet dla najdokładniejszych zegarów.

Wiem – to niewiele. Ale zdążyłaś mi przekazać w tym międzyczasiu nieokreślonym, że dobrze nie jest, że stało się coś, co zabolało i trwa w tobie. Tylko i aż tyle. Żadnych detali, o które mógłbym… Mógłbym? – Wiem, że nie tylko mógłbym, ale zrobiłbym, choćby otoczenie miało zgorzelą cuchnąć przez wieki. Dlatego milczałaś tak wytrwale? Wiedziałaś? Na pewno wiedziałaś. Zbyt mądra jesteś, żeby nie wiedzieć.

A teraz wpółniosę cię w ciepło odległej jeszcze pościeli, żebyś mogła poduszki łzami nasączyć, kiedy już nikt i nic widzieć nie zdołają. Szkoda. Okropnie mi szkoda, że zamiast wiedzieć muszę zgadywać, bo ty już słowa z siebie nie wydobędziesz dziś. Nawet tej klątwy nie powtórzysz żarliwej tak, że Europa się oglądać zaczęła. Rodzą się we mnie myśli odarte z kolorów, rosną potwory. Ty, w bezwidoku idealnym pogrążona pozwalasz się ewakuować stamtąd do tam. Żeby popełnić noc samotną. I nie zaprosisz mnie. Bo ja nie uwierzę twoim dłoniom, które pociągną mnie w otchłanie. Nie tym martwym dłoniom zatopionym w kosmosie oczu. Przyjdź po mnie, kiedy będziemy mieszkali w tym samym świecie. Gdybyś była tak uprzejma – opowiedz mi ten wieczór sobą. Niechby w żołnierskich słowach – opowiedz proszę… Siądę na wieczność w tym fotelu, który na straży twojej sypialni stoi i poczekam. Aż znajdziesz słowa, które zrozumiem. Znajdziesz? Wierzę, że tak…

środa, 28 marca 2018

Daremny trud.


Zdumieniem obrosłem, niczym próchniejące drzewo mchem. Zaprosiłaś mnie, chociaż nie potrzebowałaś mnie wcale. Przynajmniej nie całego. Potrzebowałaś w zasadzie tylko jednego ucha, które nie ma bezpośredniej łączności z niewyparzonym jęzorem, więc nie wypluje zwielokrotnieniem twoich słów, szczyptą złośliwości przyprawionych, na żer sensacji żądnej gawiedzi, żeby uprzejma była się zdumiewać, pokpiwać, domyślać się niestworzonych motywów i tworzyć historie, przy których fakty musiałby zostać w przedpokoju, bo na salonach miejsca dla nich zabraknie na pewno.

Zaprosiłaś moje uszy do siebie i wiedziałem, że cała reszta białkowej galanterii, to tylko efekt uboczny, dopełnienie, które przyszło wyłącznie dlatego, że uszy same niezbyt dobrze radzą sobie z chodzeniem, a nie wymyśliłaś, jak mam zostawić je na parkingu pod domem, łańcuchem przypięte do latarni, niczym jakiś rower. Przyprowadziłem tę całą resztę niechcianą, jak bagaż, a ty posadziłaś ów bagaż w miękkości fotela i obarczyłaś dłonie jakąś szklanką ciężką od etanolu, a oczom podsunęłaś świeczkę, żeby mrugała i drżała, żeby nie pozwoliła na stagnację i w swoim delikatnym tańcu płomień skusił widzeniem, zabierając resztę świata z pola widzenia. Zabrał szklistość twoich oczu schowanych za zasłoną światła świecy. Ledwie skojarzyłem, że światu zamknęłaś okna roletami i tylko szczerbinkę dla tlenu zostawiłaś, z której korzystać też chciały obce dźwięki. Pewnie dlatego w uszy wetknęłaś mi muzykę, w której pianino perwersyjnie przekomarzało się z perkusją i saksofonem, a głos żeński robił co mógł, żeby Afryki chropowatą, zakurzoną codziennością zarazić mnie skutecznie.

Wszystkie moje zmysły wygnałaś daleko od siebie, a one, sprowadzone na manowce, cieszyły się niespodziewanym świętem, odmiennością i pośród powodzi maskowania i pozorów uległy, zapominając o tobie nieomal doskonale. Jakbym zdjął je w przedpokoju razem z butami. Teraz mogłaś być czerwonoskórą księżniczką, szamanką tysiącletnią z azjatyckich stepów, albo zjawą powołaną do życia przekleństwem świeckim za niegodziwości w życiu dawno minionym popełnione. Mogłaś być wszystkim, czym tylko zapragnęłabyś, powodowana chwilowym kaprysem. Ale ty… chciałaś sobą pozostać i znaleźć we mnie słuch idealny, jednokierunkowy. Tablicę, na której powiesisz wątpliwości i niedopowiedzenia, żeby się z nimi rozprawić, nim wyblakną na słońcu. Antenę odbiorczą, w której zaskwierczy najdrobniejszy paproch kosmiczny niezbędny do zrozumienia. Zetlałe nieistotnością wrażenie uboższe w materię od fatamorgany.

Ot – taka niedoskonałość organizmu, która nie potrafi w drewnianej obojętności abakusa podsumować zdarzeń nieprzychylnych, lecz potrzebuje milczącej obecności, żeby się w samej sobie przejrzeć i znaleźć odpowiedź – czasem wulgarną, czasem bezwstydną i w dziennym świetle od czci i wiary odżegnywaną. Życzliwej i nietoksycznej obecności. Takiej, która milczeniem gotowa spatynować antyczne marmury stojące w skupieniu przed świątyniami bałwochwalczych głupców zbyt bogatych, żeby umrzeć niepostrzeżenie dla historii świata.

Zaprosiłaś moje uszy do siebie intymnej bardziej, niż gdybyś była w trakcie kąpieli, niż w objęciach wygłodniałej pościeli, która mogłaby wyszeptać tak pikantne wspomnienia, że nie ma szminki wystarczająco czerwonej, żeby rumieniec jej nie prześcignął. Zaprosiłaś mnie, żebym milczał, nawet, kiedy zdziwienie i oburzenie. Kiedy niedowierzanie i niepewność. Gdy wszystkie NIE świata płynąć chcą w usta… lecz one – one tam, pod latarnią łańcuchem zapięte, klną pośród nocy mrocznej i pustej i nawet te kroki, które słychać, to zmierzają w obce strony trzy przecznice dalej, a tylko echo z bezczynności niesie je dalej, niż powinno.

A ja, w zdumienie odziany, słów twoich pełny i dalej głodny, żeby ciąg dalszy historii nienachalnej, jednostkowej, malutkiej – twojej historii poznać, grzeję szklankę etanolu w dłoniach, co nos mi napełnia eterem wietrzejącym, a przed wzrokiem świeca spływająca gorącymi łzami – jak ty zapewne, lecz tego nie wiem, domyślam się tylko pochopnie, bo nie widzę ani oczu, ani ust – ciebie nie widzę, boś schowała się w mrok tak bardzo, że tylko słowa układane na sumieniu piętrzyć się chcą i jątrzą czekając na eksplozję, na gejzer gorętszy od słów, bo ciśnieniem podniesione ponad ludzką normę.

A kiedy pobliską ulicą przejechała już karetka, krzycząc fioletowym światłem na ścianach i jazgotem zwielokrotnionym pośród betonowych ścian dźwiękiem schwytanym niechcący w pułapkę, kiedy bełkot śpiewu wracających z imprezy skąpanej w trunkach, gdy najbardziej żwawy pies odśpiewał już zew księżyca i poszedł spać w poczuciu spełnienia, a echo zwróciło po trzykroć ów zew – otworzyłaś usta.

Otworzyłaś, a słowa, które popłynęły, choć słownikom znane, samodzielnie neutralne i pozbawione barw emocjonalnych… Hurtem zdały się płonąć tak, że świeca ze wstydu zgasła, bo poczuła jak zimną jest wobec przepływającej gorączki znaczeń. Ostatnie wątpliwości snuły się pod sufitem dymem chwiejącym się z niedowierzania, a ja…? Gdybym umiał… Gdybym mógł zabrać własną galanterię na spacer i tylko ucho zostawić. Gdybym umiał spiąć łańcuchem stalowym układ nerwowy i przykuć go do latarni trwalej, niż galernika do wioseł…

Nie potrafiłem… Zbyt późno zrozumiałem, że cały ja, to balast, który wyłącznie zaszkodzić może swoim niezrozumieniem, twoją gorączką rozpalony, gotów byłem świat ku zgorzeli poprowadzić i stać się zalążkiem nieodwracalności spowodowanej moją nieumiejętną chęcią wsparcia ciebie. W twoich słowach spłonęły wszystkie moje mniemania, domysły i niepewności. Strach uciekł ode mnie tak daleko, że drogi powrotnej nie znajdzie już za mojego życia, i chociaż dość śmiesznie to wyglądało, to przecież nie dałem rady nawet kącikiem ust się uśmiechnąć. Stężałem w twoich słowach bardziej, niż metalowy pomnik w objęciach stycznia syberyjskiego.

A ty mówiłaś dalej… słowa, które negowały naiwność moją i świat, jaki znałem. Mówiłaś głosem tak cichym, że echo żebrało o powtórzenie, żeby nie przekłamać już w pierwszym odbiciu. Potem, kiedy słów zabrakło, kiedy zapiekło się wszystko w objawieniu, w słowach prozaicznie spotykanych w słownikach, lecz inaczej w zaprzęgi zdań poukładanych nadeszła wieczna zmarzlina i cisza nocy pokrytej po widnokrąg śniegiem do dziewiczości słów nieznająca. Milczenie trwało całą nieskończoność, aż brzask skarcił kosmos za beztroskę i zaczął malować znaczenia subiektywne na tymczasowych wartościach.

Latarnia do której myślą zdążyłem przypiąć gabaryt i zmysły przestała wpraszać się do wnętrza i zwiędła żółcieniem niepotrzebnym nikomu, kiedy słońce autorytarnie obszukiwało wszystko i wszystkich, których dosięgło promieniem głodnym i wścibskim ponad jakąkolwiek wyrozumiałość. Milczenie trwało, a słońce usiłowało przebić się przez rolety, i drapało pazurami, i stukało, kusząc obietnicami pochopnymi. Jednodniową miłość obiecując, jak nastolatek, który powie „kocham”, gdy tylko dostrzeże cień szansy na spełnienie. Milczenie było tak gęste, że głodnego nakarmić, a biednego przyodziać…

Rzuciłaś klucze na stół i spać poszłaś, a ja szukałem myślami mięśni, żeby wstać, żeby móc spod latarni wydostać uczucia, przetrawić słyszane i w maratonie kroków powrotnych uspokoić sumienie definicją. Siebie uspokoić i łaskawie pozwolić światu trwać pomimo wszystko. Pomimo ciebie i mnie…

Nie pytaj – nie wolno pytać dziś. To nie twój problem, a pomóc nie możesz. Nie pytaj więc, a jeśli ciekawość cię zżera, to otwórz się na świat – może i ty dostaniesz wieczór szczery tak bardzo, że rano pożałujesz. Nawet życzyć ci tego nie chcę. Żyj, jeśli potrafisz, mów, jeśli musisz, słuchaj, jeśli okażesz się godnym treści. I nie klnij – to nic nie zmieni, gdy ekspresję parszywym kwiatem wyplujesz w nieświadom niczego poranek.