wtorek, 9 września 2025

Droga na szczyt.

 

    I stało się. Zostałem wezwany. Do naczalstwa, znaczy, na górę. Wiadomo, kto siedzi na najwyższej gałęzi – ten który kracze najgłośniej, ma najostrzejszy dziób i zawsze będzie pierwszy przy korycie. Kiedy ktokolwiek ośmieli się zbliżyć do wierzchołka, zostaje skarcony boleśnie, czasem ranny, czasem niespełna rozumu, innym razem bezrobotny, by usiłować wytłumaczyć rodzinie, dlaczego jutro nie będzie kotlecika na obiad. Więc, po pierwszych niepoważnych próbach zajęcia wygrzanego fotela stado okrzepło i jedynie powarkuje ostrożnie z niższych gałęzi, rozglądając się przy tym, kto słucha i kto donosi. Jasnym jest, że warkot jest cichszy od pierdnięcia niemowlęcia, że ta z częstochowska uderzę w łzawą nutę.


    Tymczasem ulizałem przedziałek, który rewolucyjnie postanowił nie kolaborować, wciągnąłem brzuszysko, co nie wyszło mi na dobre, bo wypchnęło mi tyłek. Wtedy, a było już za późno, postanowiłem wciągnąć tyłek. Kto nie próbował, ten może domniemywać, że to zajęcie dla zawodowców, a nie oferm z niższych szczebli. Oczywiście brzuszysko skorzystało z chwilowej nieuwagi i zrobił oto, do czego było stworzone – tzn wybrzuszyło się efektownie, a falę tsunami lustro odbiło z lekkim czknięciem, gdy zadrżało wisząc na metalowym haczyku.


    Niepomny braku sukcesów, bez nadziei na rozgrzeszenie udałem się w podróż, kto wie, czy nie w jedną stronę. Zdarzało się (innym) wracać z góry z wilczym biletem. Szedł niemalże-pracownik-miesiąca, a schodził cywil, którego należy na ten tychmiast wydalić (każdy rozsmarowywał owo słowo na języku z podejrzaną lubością) poza teren zakładu. Uppppsss! Przepraszam, Zakładu. O Zakładzie należy myśleć dużą literą, nawet, jeśli się to czyni w łazience, czy w czasie wolnym od służby. Nigdy nie wiadomo, skąd pójdzie nasłuch.


    Złośliwe uśmieszki wspólników w nieszczęściu żegnały mnie, mało brakowało, a doszłoby do protekcjonalnych poklepywań w plecy z siłą rosnącą w satysfakcji, że to nie na klepiącego spadł ów wątpliwy zaszczyt. Lazłem z wdziękiem idącego na szafot, aż dotarłem do schodów. Wiadomo – góra zasiedliła najwyższe piętro, więc trzeba się wspiąć, by przyjąć pokutę. Strefa śmierci zaczynała się od siódmej kondygnacji (kadry i płace). Ósma, to już dach świata. Najwyższy z wielkich otoczony aureolą sekretariatu, twierdzą głównego księgowego, dyrektorów ds produkcji, inwestycji, sprzedaży, zakupów i pijaru, zasobów ludzkich i czego tam jeszcze. Istne mrowisko, za którym pośród trzech wiceprezesów tkwił jak brylant w złotych łapach Wódz Naczelny. Brrr… Zwykle widywany po dwakroć. Najpierw, po przejściu toru przeszkód w trakcie rekrutacyjnego wieloboju, a następnie u schyłku kariery, by po pożegnalnym kopniaku w miętkie zwolnić etat dla istoty bardziej profesjonalnej.


    Już na parterze chciałem założyć Base Camp celem chwycenia wstępnej aklimatyzacji, jednak popychany szyderczym wzrokiem pracowników, którzy błyskawicznie zwietrzyli krew, wspiąłem się na piętro. Byłbym zdumiony asystą, bo atak szczytowy i tak musiałem przeprowadzić indywidualnie, z komu chciałoby się za Szerpę robić, bez nadziei na wynagrodzenie, czy choćby zwyczajowy kieliszek kawy na koszt zespołu szczytowego. Szczytowałem więc samotnie, a mijając toaletę męską, zastanawiałem się nawet nad zrzutem wszystkiego, co tylko zdoła zrzucić moja skazana na porażkę fizjologia. Nie wiadomo, czy wracając na tarczy pozwolą mi skorzystać z dobrodziejstw już-nie-mojego Zakładu. Obcy miałby uryną zanieczyścić ISO 2005? Narazić na szwank tajemnicę służbową, albo bezprawnie wykorzystać dane osobowe, by nasmarować na ścianie/drzwiach/lustrze wulgarny epitet względem Wodza i jego najbliższych? Któż wyszedłby bez szwanku, gdyby jakakolwiek toaleta zawierała hasło typu: Waldek, ty skończona łachudro, nawet, jeśli rzecz obyłaby się bez błędów ortograficznych, a Waldek wypisany zostałby największymi możliwymi literkami z szeryfami i szczątkowym szacunkiem. Nie. Trzeba było załatwić wszystko przed. Poza tym – po kiego czorta nieść w strefę śmierci wydzieliny? To zbędny balast, mogący kosztować życie, jeśli nie w drodze tam, to w powrotnej. Skorzystałem, ulżyłem układowi pokarmowemu i rozrodczemu, spluwając na koniec z fantazją. Fantazja była ok, ale celności brakło i ślina spływała po kaflach popędzana grawitacją. Co mi tam. To-już-nie-mój Zakład!


    Obóz numer jeden zaplanowałem na drugim piętrze. Sala konferencyjna. Ta dla mniej ważnych spraw pracowniczych, wewnętrznych, a na co dzień jadalnia w której co bardziej zuchwali spożywali drugie (ponoć) śniadanie, kosztem czasu pracy. Zwykle stołówka świeciła pustkami, lecz dzisiaj behapowiec szkolił parę studentek, którym szkolenie przydawało rumieńców i chichotów sięgających nawet mojej skołatanej duszyczki. Trzeba było mi zostać behapowcem i rozprawiać się z ignorancją młodzieży, a nie leźć na ścięcie. Obóz minąłem w stylu lekkoatletycznym. Szedłem „na lekko”, bez sprzętu, namiotów, butli tlenowych i aklimatyzacji. Nie było już wyjścia. I tak minąłem najmarniej dwie strefy. Jeżeli pójdę jednym ciągiem, powinienem wrócić, zanim organizm zorientuje się, że został oszwabiony. Szczęśliwie kondycję miałem, jakbym od dziesięciu lat swobodnie wygrywał wielkiego Rzeźnika, potrójny trójtriatlon i zawody ajronmena.


    Siódme piętro zastało mnie skołowanego. Rzadsze powietrze robiło swoje. Krew rozcieńczona, kipiąca, pieniła się szumiąc w uszach i tętniąc w nozdrzach. Płace? Zignorowały mnie kompletnie. Matki Boskiej Pieniężnej było zaledwie tydzień temu, więc nie mogłem być na prawie. Co innego Kadry? Biuściaste, nieufne, żeby nie powiedzieć wrogie skontrolowały stan zewnętrzny, hipotetyczne promile, zasadność opuszczenia stanowiska pracy i wiele, wiele innych czynników znanych wyłącznie rasowemu profesjonaliście. Musiałem stanowić ciało niedoskonale czarne, bo zostałem potraktowany znieczulicą i obojętnością, co w tym przypadku było akurat środkiem skali reakcji Organu, jakim były Kadry. Przeżyłem. Szok. Oddychałem płytko, świadom, że niedotlenienie postępuje, ale pospieszne łykanie będzie jeszcze gorsze, wywołując zawroty głowy, wymioty i wykrwawianie się przez oczy, uszy i inne otwory ciała, o których wolałbym nawet nie wspominać.


    Ósme! Osiągnąłem szczyt. Podejście szczytowe wziąłem z marszu. Teraz zostało znaleźć kopiec, w którym zatknę chorągiew zwycięzcy i trzasnę selfie na tle pejzażu, a może nawet Zakładowego Boga. Właśnie. Nie przyszedłem tu nic wbijać, a tym bardziej trzaskać. Zostałem wezwany. Raczej na „dywanik”, niż dywan. Chociaż, kto wie. Z pierwszej wizyty pamiętałem niewiele. Spocone ręce, emocje i… każdy wie, jak to jest, kiedy się Boga za ręce, czy nogi ucapi. Błogosławieństwo spływało na mnie taplałem się w cieniu wielkości niemierzalnej i nawet moja pięcioletnia córeczka była ze mnie tak dumna, że popuściła w majteczki. Nie szkodzi, przyniosłem wówczas ANGAŻ i mogliśmy sobie pozwolić uświnić nie jedne, ale dwadzieścia par majtek! Ech! Pięćdziesiąt! Euforię czuję ilekroć wspomnę, nawet teraz, choć teraz, to ten… kopniak pożegnalny, więc może lepiej zapomnieć?


    Naczelny uniósł łeb, znaczy głowicę, tę no, głowę i przeciągnął wzrokiem, jak laser po polu minowym. Musiał mnie zauważyć, bo stanowiłem dysonans względem eleganckiej ściany pełnej portretów, dyplomów i wyrazów uznania. Ja, starszy nikt. A skoro już podniósł, to (o rany!) wystawił kły! Zamierza mnie pożreć? W przepoconym, roboczym ubraniu? Nie, chyba nie. Pogratulowałem sobie zrzutu przed tym widzeniem. Gdyby nie to jak nic doszłoby do spontanicznego, niekontrolowanego wypróżnienia. A tak? Stałem i czyhałem na najdrobniejszą szansę, by dożyć fajrantu. Ależ duperele mi chodzą po głowie – chciałem przeżyć kolejną minutę! Tymczasem wyszczerzony niebezpiecznie Naczelny… czyżby się uśmiechał?


    - Panie starszy! Gratuluję! Od dziś będzie pan starszym nie tylko wiekiem, ale i starszym kontrolerem. W trybie pilnym zostanie pan przeszkolony, przekwalifikowany i zaszeregowany według zasług. Więc ten, proszę mi tu nie zawracać niczego, tylko schodząc odwiedzić Kadry, żeby dokonać aneksu w umowie. Poradzi pan sobie, prawda? Nie darmo Zakład panu zaufał.


    - Taaa jest Panie Naczelny! – ryknąłem trzaskając obcasami, jak żołnierz na musztrze. Wykonałem w tył zwrot i przystąpiłem do odwrotu. Żeby tylko nie dowiedział się, że oplułem kafle w łazience, bo awans w niczym mi nie pomoże, a kopniak będzie bardziej soczysty niż zwykle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz