Mama o trwale porysowanych ramionach odprowadzała synka. Chyba do szkoły, sądząc po wielkości plecaka, jaki dźwigała. Ja dla odmiany dumam, czy chłopiec dorastając przy pomalowanej mamie będzie miał zakodowany gen samozagłady i też będzie się kancerował farbkami w imię wątpliwego artyzmu? Ponoć syn palacza pali, a syn alkoholika ma skłonność do kieliszka.
W autobusie staje niedaleko mnie dziecko, któremu z tajemniczych powodów (kurczaki z KFC?) przedwcześnie zaczęły rosnąć piersi. Czemu przedwcześnie? Brak makijażu, sztucznych pazurów, biżuterii i strój niosący zerowy ładunek erotyczny – to musi być dziecko. Już początkujące nastolatki robią się na bóstwo, żeby nie powiedzieć na dziwy. Obok dziecka staje kobieta w leciutkiej sukience i zerka na podeszwy swoich sandałów, by się przekonać, jak bardzo nie pasują do kształtu jej stóp, ale chyba nic z tym nie zrobi, bo i co? Po bladziutkiej cerze domniemywam mało zuchwale, że nosicielka rudych włosów nie musiała uciekać się do ich koloryzacji. Zdumiewa mnie wielkość jej głowy, ale po chwili zdaję sobie sprawę, że to reszta jest zbyt szczupła, niedokończona i brakująca. Łatwo jest powiedzieć o kimś, że jest brzydki, ale co sprawia, że za takiego go mam? Sprawdziłem na sobie i szukałem tego punktu, w którym ocena wypada negatywnie. Bo nogi super, buzia niezgorsza, uśmiech całkiem-całkiem, i dopiero niepasujący nos, jakiś wieczny grymas, czy asymetria sięgająca ciut za daleko, żeby być manierą powoduje, że ktoś ląduje po złej stronie osi. A to tylko detal. Jeden pośród wielu innych.
Podglądam matronę z plecaczkiem w Minionki, dźwigającą olbrzymiego pora (przy okazji warzywa zawsze wspominam m., która w nocnym tramwaju spotkała wieloryba z dwoma ogromnymi porami, ale to było strasznie dawno temu). Pani nie nerwowo spacerowała po peronie, żeby wywieźć warzywo w siną dal. A ja? Wreszcie wchodzę do lasu, zorientowany na ciszę i zapachy. Błyskawicznie znajduję czaszkę wymarłego zwierza, dojrzewające ostrożnie owoce czeremchy, krzywy patyk, który wziął mnie w posiadanie, kawałek kory, wieszak z bukowego sęka. Skubię liście malin i targam zwyczajne bagno – na mole. Z grzybów widzę ledwie pięć purchawek i dwie czerwone gąski. W niczym mi to nie przeszkadza. Sójki rechoczą ze mnie, że taki głupi do suchego poszedł lasu, a ja rechoczę odwzajemniając się, bo jest mi po prostu dobrze. Gdybym palił – chwila byłaby idealną na papieroska. Natykam się na skoszone pobocze piaszczystej drogi, za którą dyskretnie wyrasta las sosnowy, chwilowo nie sięgający metra. Sarnie strzyżaki, z braku zwierzyny płowej opadają i osiadają na mnie, jednak nie sprawdzam, jakie mają zamiary, tylko je strącam. Ponoć nieźle boli, jak taki ukąsi. Na potrzeby jałowca, który nie daje się oswoić w balkonowej donicy pobieram odrobinę mchu.
A kiedy wracam, spocony niebosko i uśmiechnięty także niezbyt urodziwie zerkam z obrzydzeniem na tramwaje i autobusy, szczególnie te, które udają puszkę Pandory. Oklejone bezmyślnie reklamami odbierają pasażerom widok na zewnątrz, a przecież bilety kosztują kosmiczne pieniądze, nie oferując nawet cienia luksusu. Klimatyzacja? Ponoć działa. Gdzieniegdzie. Siadam przy oknie mającym dostęp do zewnętrza (poza szczytem mogę grymasić) i dostrzegam dwie dziewoje prawie biało-czerwone. Jedna w wiśniowej sukience, z rozcięciem, że ho-ho, druga ukrywa się w niewinnej bieli i o rozcięciach mowy być nie może, bo gdyby się pojawiło, musiałoby kolaborować z przedziałkiem pośladków. Uśmiecham się do brunetki w czarnej bluzeczce, na której płonie nieskończoność, skwapliwie obejmując żarem niewielkie piersi, lecz co to miałoby oznaczać, to już boję się imputować.
Ja całkiem nie na temat, choć pewien związek z tytułem można dostrzec. Otóż chciałabym Cię zaprosić na spóźnioną parapetówkę ;-)
OdpowiedzUsuń