Aż tak zimno na pewno nie było. Pani w czerni starannie zaplotła nogi i wyglądała, jakby walczyła z przepełnionym pęcherzem, wypatrując autobusu, który nieszczęśliwie zaginął bez wieści. Wsiedliśmy w inny, z tego nieszczęścia, choć już wcześniej chodziło mi po głowie, żeby wsiąść za młodą Damą i pojechać grzejąc się w jej dostojeństwie – jeśli pochodzi ono od rodziców, to trafiła naprawdę lepiej niż w totolotka; jeśli nie, to duszę musi mieć starą jak świat. Jakiś chłopczyk wtulał się w mamę jak mały koala, a kiedy wysiadł, schwytał wielkiego pluszaka i jego tulił mając w pamięci matczyny wzór. Kolejne niewiasty zaplecione na odcinku nożnym tak, że gdyby mocniej powiało, wyrżnęłyby na bruk tracąc równowagę. Nastolatki na powitanie „całują się”, przytulając policzki do siebie, co mnie wprawia w dobry nastrój. Na niebie kiśnie pogoda i zaczyna się pocić, zostawiając nieładne plamy na nieładnych chodnikach. Duży pies rżnie kupę na deptaku, a jego pan jest tak dumny, jakby sam tego dokonał.
Stareńka zakonnica wracająca z posługi do klasztoru na hulajnodze, to widok, jakiego przegapić nie wolno. W otoczeniu architektury jeszcze starszej od niej i wiary, która znów o krok wstecz sięga – aż się chce powiedzieć, że wystarczyłoby światło gazowych latarni, aby magia rozpoczęła harce (młodzież powiedziałaby być może, że epicki widok). W autobusie powrotnym natykam się na niebieszko-szarą z niezdecydowania parę rajstop porzuconych na siedzeniu. Przysiadam się elegancko, a one nic. Za to później… Się działo. W autobusie tłok szczytowy, a tu siedzą sobie rajstopy grzecznie, nóżkę na nóżkę założoną mają, a raczej w kłąb zwinięte, jak kot szukający we własnym wnętrzu ciepła, którego brakło zewnętrzu. I każdy wsiadający zerkał mną siedzącą garderobę i nie fukał, tylko grzecznie sobie stał obok i czekał aż wysiądą. Ja jechałem prawie do końca, ale rajstopy pojechały jeszcze dalej, to nie wiem, czy wysiadły na pętli, czy też krążą bez końca.
Mam wrażenie, że cały dzień został zamknięty w kruchym szkicu, trochę jakby szkło autobusu było zwierciadłem, w którym odbija się absurd codzienności. Zatrzymujesz sceny, które inni omijają wzrokiem, rajstopy jak bezpański kot, zakonnica na hulajnodze, chłopczyk uczący się czułości od matki. To wszystko układa się w mikroskopijny atlas życia miejskiego, w którym jest i groteska, i delikatność. Lubię takie chwile, gdy zwyczajność obrasta warstwą magii, a świat nagle przypomina teatr, w którym aktorami stają się przypadkowi przechodnie i porzucone przedmioty.
OdpowiedzUsuń