czwartek, 27 czerwca 2019

Atak klona.


- Słuchajcie! – Stanisław był zaaferowany do tego stopnia, że niewiele mu brakowało, żeby spontanicznie i bezprawnie przeszedł na „ty” z szefem i panią Kasią jednocześnie, wykonując mentalny bruderszaft zanim myśl dogoni rozpasany język – Ruda znika!

Tego nam było trzeba, żeby mięśnie skrzepły i wychudły, twarze się powyciągały, a pośladki zwiędły i z sugestywnym łopotem opadły na fotele. Ruda zdawała się być niezniszczalna i wiecznie młoda. Takiej energii nie był w stanie wyprodukować nawet reaktor jądrowy w stanie krytycznego wzburzenia. Szef opuścił gabinet, a chwilę później okulary i zerkał na Stanisława sponad nich, sprawdzając, czy przypadkiem nie był uprzejmy grubiańsko zażartować z koleżanek (oddajmy pierwszeństwo pani Kasi, choć chętniej wojuje o równość niż o parytety) i kolegów. Stanisław jednak był poruszony jak opinia publiczna po awarii Fukushimy i wszystko wskazywało na to, że nie zhańbił organizmu spożyciem czegoś służbowo niedozwolonego, a mającego wpływ na percepcję. Patrzyliśmy na człowieka zbiorowym wzrokiem pełnym pytań i niedowierzania, jakby był objawieniem przez proroków zapowiedzianym jako ariergarda Armagedonu.

- Wracałem z łazienki – Stanisław w obliczu pani Kasi wstydził się przyznać, że chyłkiem wymyka się na szybkiego papieroska, po którym nie dość, że starannie myje zęby, to następnie pochłania miętowe cukierki w takich ilościach, że muchy omijają otwarte okna naszego biura szukając bardziej przyjaznych pomieszczeń – a tam Ruda! Nie dość że w takich fikuśnych sandałkach na wzór legionistów rzymskich, to jeszcze było jej niemal pół! Wychudła bidulka i skarlała!

Pani Kasia pociągnęła noskiem, dyskretnie wyrażając dezaprobatę dla Stanisława, który zarumienił się niczym dziewczę płoche stadem satyrów otoczone, ale przecież nie wykryła żadnej innej słabości Stanisława, tak przepocony był miętą pieprzową. Szef o wzroku pobladłym zadysponował działanie, gdyż był wręcz stworzony do działania i rozwiązywania problemów aż po ich rdzeń, jądro, czy korzenie. Z problemami nigdy nie wiadomo, w co są wyposażone, ale szef wiedziony nieomylnym instynktem potrafił rozpoznać, osaczyć i zniewolić problem aż do jego unicestwienia. Często było to samounicestwienie, gdyż problem w obliczu szefa okazywał skruchę i skłonność do autodestrukcji.

- Pan! – wskazał mnie palcem, co było oznaką poważnego naruszenia wewnętrznej równowagi wyćwiczonej jogą lekkoatletyczną – Pan pójdzie i zweryfikuje! Rozumie pan?

Kiwnąłem głową, bo nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy, kiedy szef rozdysponowywał już strategiczne cele i przydzielał zadania.

- Stanisław nadawałby się do misji zaczepnej, względnie obronnej, ale to nie jest misja tego typu, więc pan – bezkompromisowo skarcił moją wątłą fizjonomię sprowadzając mnie do parteru. Siadłem na zadzie i słuchałem grzecznie ciągu dalszego komendy – Gdyby szło o pertraktacje, poszedłbym osobiście. Pani Kasia, jak każdy zapewne doskonale sobie zdaje sprawę będzie znakomitą jednostką, w przypadku, gdy niezbędna stanie się empatia, albo życzliwa i skłonna do współczulności osobowość. Młodzież iść nie może z przyczyn oczywistych, jako niepoukładani życiowo i rodzinnie nie powinni zostać wypchnięci na pierwszą linię frontu z nieznaną, być może nieuleczalnie zakaźną chorobą. Pójdzie pan i rozpozna! Tylko oproszę nie wracać przed upływem kwarantanny! Niniejszym wyrażam zgodę na urlop na żądanie w wysokości jednego tygodnia od zakończenia misji. Informował pan będzie za pomocą środków przekazu elektronicznego, które osobiście przeskanuję antywirusowo.

Westchnąłem cicho i zwiesiłem ramiona. Podszedłem do biurka i spakowałem niedogryzione drugie śniadanie. Chciałem się pożegnać z panią Kasią, ale miałem łzy w oczach – ja który nie zostałem wybrany jako osobowość współczulna. Uzbrojony w telefon i laptop ukryty w chlebaku, gdyż ogólnie wiadomo, że w chlebaku żołnierze noszą broń masowego rażenia typu granaty, oraz broń biologiczną typu salmonella, choroby brudnych rąk lub larwy niezaewidencjonowanych, czarnorynkowych modliszek. Pośród posępnego milczenia wychodziłem na zwiad żegnany wzrokiem pełnym beznadziei. Pani Kasia uroniła łezkę – jedną, jednak nie wiedziałem, czy mogę uzurpować sobie ową subtelną wilgoć, kiedy szef z właściwą sobie elokwencją ustawiał już szyki obronne składające się z personelu pomocniczego i jednostek mniej użytecznych zawodowo. Ustawiał ich jako mięso armatnie, mające zaspokoić niezbadany apetyt najeźdźcy, którego wypatrywać od czoła miał Stanisław, jako zwiastun złych wiadomości. Pani Kasia zaproszona została na fotel szefa, skąd miała się przyglądać ostatniej walce szefa o jej cześć i chwałę, bo przecież nie o cnotę niewątpliwie nadgryzioną czymś znacznie delikatniejszym niż ząb czasu.

Korytarz owionął mnie depresyjną pustką, pastą do podłóg i półmrokiem, który nie znał słonecznej pieszczoty. Pustka zdawała się nie mieć końca, a mój posterunek nie został jakoś szczególnie określony ramami przestrzennymi, więc wyszedłem na zewnątrz budynku, żeby pożegnać się ze światem żywych. Z podniebnymi barankami czochranymi promieniem słońca i turkuciami podjadkami buszującymi w wypielęgnowanych służbiście trawach. Nogi szukały ratunku w panicznej ucieczce, jednak autorytet szefa kiwał w moją stronę palcem z dezaprobatą jawną i pełną pogardy. Nie nadawałem się do obrony Alamo, czy Westerplatte. Do wstępowania na szaniec lub Monte Cassino. Na szarżę husarii, czy szwoleżerów. Prędzej na mierzwę, nawóz, względnie na stojak na parasole po wypreparowaniu ze mnie tkanki miękkiej aż wstyd.

Usiadłem półgębkiem, gdyż w moim stanie ducha siadanie pełną gębą wydawało się naruszeniem i wykroczeniem karalnym. Ławeczka parzyła mnie w zaplecze, ale niezrażony wyjąłem z torby kanapkę i gryzłem ją bez smaku, dzieląc się okruszkami z zastępem mrówek, które właśnie migrowały do nowego gniazda porzucając wykorzystaną bezlitośnie królową i wybierających młodszą na swoją następną nałożnicę. Dzielenie się chlebem było przeżyciem mesjanistycznym i w oczach mrówek stawałem się tym, który mannę z nieba w czas niełaskawy zsyła choć stać go na krzak gorejący, albo karzącą rękę sprawiedliwości ludowej. Kanapka była zbyt ubożuchna na nasze połączone apetyty, więc zaproponowałem na deser jabłko. Soczyste, i pachnące rajem utraconym. Poplułem i wypolerowałem o klapę marynarki. Mrówki były podniecone i zachwycone, kiedy zachrzęściło pod moimi zębami i na ziemię spadła pierwsza porcja dla tej pracowitej ławicy.

Jadłem jabłko z całą zgrają drobnicy zapominając o misji i obowiązku względem współpracowników. Słońce rozleniwiało i wdzięczyło się. Zaczynałem już się zastanawiać nad wakacyjnym wyjazdem na łono… niechby tylko przyrodnicze, ale jednak. Po stresie nadeszło rozprężenie i objęło mnie przychylnymi ramionami marzeń bezwstydnych całkiem. I właśnie wtedy nadciągnęła Ruda jak łagodny przypływ raczej, niż jak wściekły, wszystkoniszczący monsun. Nadeszła nie sama, lecz w towarzystwie i najwyraźniej chciała skorzystać z ławeczki, którą byłem łaskaw zaanektować bez reszty. Wstyd mi się zrobiło, że tak się rozpanoszyłem, jednak z przejęcia nie udało mi się nawet przeprosin wykrztusić. Koło Rudej stała druga ruda. Sporo mniejsza i młodsza, ale podobieństwo niemal dorównywało tym hodowlanym bakteriom, których całe plantacje dojrzewały pod okiem Rudej.

Ulga i niedowierzanie we mnie splotły się w drżenie o wysokiej częstotliwości wzbogacone nawet ubogimi harmonicznymi. Ukłoniłem się Rudej i rudzielczykowi w rzymiankach, porwałem torbę i pokłusowałem do biura. Wpadłem jak tornado w ogródek sierocińca i oparłem się plecami o ścianę dysząc swoją radość z przetrwania i zakończonej tak pomyślnie misji, która zdawała się przypominać misje kamikadze. Trzy linie obrony uaktywniły się, jak szarpnięte czujnikiem fotokomórki, a spoza nich wychylił się wzrok szefa i spoczął na mojej twarzy, przeprowadzając wstępną autopsję.

- Ruda ma córkę – wycharczałem zanim spalił mnie wzrokiem na popiół.

- Panie Stanisławie! – szef natychmiast przystąpił do działania – pan zdezorganizował pracę biura na trzy godziny. Pan to odpracuje już dzisiaj.

- A pan? – popatrzył na mnie blado–stalowym spojrzeniem – Odwołuję pański urlop w trybie natychmiastowym. I pan również odpracuje trzy godziny wspólnie ze Stanisławem i młodszymi kolegami. Ja z panią Kasią muszę zregenerować zakończenia nerwowe w przestrzeni wolnej od bezmyślności, dlatego opuścimy zakład służbowo i nieodwołalnie. Proszę nie kontaktować się bez wyraźnego powodu i nie zakłócać regeneracji pani Kasi, ani mojej do jutrzejszego poranka. Żegnam panów! Pani Kasiu? Pani pozwoli…

6 komentarzy:

  1. ...- powiedział szef i zdecydowanym ruchem otworzył drzwi, które bez skomlenia poddały się uściskowi wypielęgnowanej acz silnej dłoni. Pani Kasia wstrzymała oddech prężąc ubite w biustonoszu piersi i znacząco mrugnęła okiem. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło-westchnęła pocieszająco i zagłębiła się w korytarz pełna dziwnych przeczuć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. podobno ostatnio było za dużo o piersiach, więc troszkę odpuściłem im. ale Ty kontynuuj. lubię, kiedy opowiadanie sprawia, że spontanicznie powstają ciągi dalsze. o to chodzi w pisaniu, żeby zaprosić do kolaboracji umysłowej.

      Usuń
    2. Niestety, moja wyobraźnia zatrzymała się na etapie dziwnych przeczuć. Może nie tędy prowadzi moja droga...

      Usuń
    3. nieważne. grunt, że dokądś wiedzie.

      Usuń
    4. Poczekam na dalszy rozwój wypadków, bo wygląda na to, że Ruda rzeczywiście chce zawojować świat :)

      Usuń
    5. aż tak się nie rozmnaża...

      Usuń