niedziela, 2 czerwca 2019

Pod dojrzałymi skrzydłami.


Ślimaki przedzierają się na drugą stronę asfaltowego chodnika liżąc go, aż zostają na nim krzepnące, lepkie smugi. Niektórym się nie udaje i giną zmiażdżone kołami rowerów, albo butem nieuważnym. Tylko samobójca nadepnąłby celowo winniczka, śliniącego się do soczystej trawy po drugiej stronie niezbyt szerokiego asfaltu. Łatwiej zobaczyć spasione baletnice na paluszkach drobiące piruety, żeby ominąć żywą szykanę rozciągniętą w niedoskonałą tyralierę, usiłującą zdobyć przyczółek pod krzakiem bzu, gdzie trawa jest bardziej soczysta i mniej zdeptana.

Idę i ja, manewrując niczym korweta na polu minowym. Szczęściem mam mniejszą bezwładność, gdyż dopiero zacząłem pielęgnować wypukłości zmniejszające zwrotność i zwiększające wyporność, więc z niewymuszonym wdziękiem kręcę tyłeczkiem pod zuchwałym spojrzeniem koneserki męskich pośladków. Lekko uszczypnęła mnie wzrokiem puszczając przy tym oko - jakbym klapsa dostał. Podskoczyłem i zapiszczałem, chichocząc niczym nastolatka, a rumieniec trwale zamieszkał między nosem i uszami.

Idę. Nie jestem łatwy. Nie poddaję się na pierwszy pełen nieskrywanego zachwytu gwizd. Niech się postara bardziej. Rzucam okiem za siebie. Dyskretnie, jak mniemam. Stoi tam. Lekko rozchełstana, oparta o płot. Spod szlafroka wystaje halka stygnąca po niejednej nocy. Wiatr przyniósł mi próbkę aromatu. Kwaśny, potrafiący ocucić nawet po upojnym wieczorze. Nie przypomina świeżo wyciśniętego soku z limonki, już prędzej ocet winny przyprawiony czymś domowego chowu. Bardzo wyrazista samica. I taka zdecydowana.

Patrzy na mój tyłek głodnym wzrokiem; czuję, jak płowieje materiał, a zawartość kieszeni topi się grawerując mi piętna pazurzastych orzełków z zapomnianego bilonu poprzez majtki. Rzucam okiem ponownie, gotów na stanowczą reakcję, jednak widok drapiącej się po pępku niewiasty mnie onieśmiela. Włosy ma w nieładzie i chciałem sobie pochlebić, że na moją cześć rozbiegły się po otoczeniu wyłapując z powietrza atomy ogrzane moim spłoszonym oddechem. Miedź trzyma się wyłącznie ich końców. Bliżej głowy galwanizacja fryzury była zbyt oszczędna i jony miedzi odfrunęły odsłaniając matowo-szarą barwę cynku.

Twarz pełna charakteru, trudnego do ukrycia nawet pod makijażem płonie pożądaniem. Podobam się niewątpliwie. Widzę, jak oblizuje pełne wargi ruchliwą, różową larwą języka. Gdybym był okoniem rzuciłbym się nań bezapelacyjnie i bezzwłocznie. Tymczasem spłoniony patrzyłem tylko jak niewiasta delektuje się nim i odpływa jej wzrok, gdy myśli stają się bardziej niż niegrzeczne. Mogłem wzorem doświadczonych koleżanek nosić lusterko przy sobie! Mógłbym wtedy cieszyć się z wrażenia jakie zrobiłem udając nieprzystępność.

Pochwyciła mój wzrok nieśmiały! Brwiami zastrzygła – sztuczne one, malowane, ale strzygły jak się patrzy. Brodą wskazała na coś, czego nie zrozumiałem… Na samochód stojący w cieniu derenia? Czy stolik stojący nieopodal pod żywopłotem? Najwyraźniej chciała mnie kupić na stan posiadania. O… Co to, to nie. Nie puszczam się na pierwszej randce, chyba, żebym się puścił, bo to nie ma reguły. Miała pecha – samochód nie bardzo pasował mi do spodni, a do pustego stołu nie siadam. Chyba, że ona chciała mnie na tym stole wyobracać… Osz perfidia jedna!

Nie! Niemożliwe! Zamierzałem się obrazić, albo przynajmniej dumnie ją zignorować, kiedy cmoknęła nie szczędząc na fonii. Pozbawiony biustu i sześcioraka nie miałem co wypiąć dumnie, więc oddalałem się cicho i bezwonnie oblizywany wzrokiem, rozbierany, poklepywany, czując jak sięga po klejnoty, żeby je oszacować na własne potrzeby, niczym kupiec sprawdzający towar. Zawstydzony zapomniałem o winniczkach…

Rozpostarłem ramiona szukając oparcia w powietrzu, lecz te skrzydła nie były gotowe unieść mnie i utrzymać ciało w równowadze. Zwaliłem się ciężko na tyłek, aż pisnąłem. Wilgotny był od tego oblizywania chyba, bo czułem, jak piecze i rumieniec z policzków szybko połączył się z tym który zakwitał właśnie na zapleczu. Siedziałem zły i bezradny nie wiedząc, czy się rozpłakać, czy zezłościć, gdy moja wielbicielka niczym wielki brudnobiały nietoperz zerwała się z balustrady, w którą była wklejona i właśnie lądowała przy mnie. Poły szlafroka otuliły mnie ochoczo…

Madonno! – śledzie w occie przeplatane wódeczką. Skrzydła miała uwalane spożywką, jakby wycierała nim stoły po wielkim weselu. Uniosła mnie, jakbym był papierowym latawcem upadłym w ogródku i otrzepała mi tyłek z lubością, rewidując przy okazji harmonię żeber, czy wszystkie całe. Pogłaskała mnie po policzku, żebym się nie rozbeczał i przytuliła do rozpasanego, potrzebującego łona.

- No! Nie broń się już malutki, chodź do mamusi. Mama utuli, popieści, krzywdy żadnej nie zrobi głuptasie!

12 komentarzy:

  1. Pod po"mocnym"... aniołem :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. może być. anielica jak się patrzy. nieidealna, jak cały świat.

      Usuń
  2. Sterana życiem ta anielica...swojska bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  3. A propos slalomu międzyślimakowego... W maju przeżyłam - cudny skądinąd - weekendowy pobyt w miejscowości, w której wrony zawracają. Miejsce dotknięte zostało plagą chrabąszczy majowych, które leciały z nieba o wiele lepiej niż manna i nie wiadomo było, jak się poruszać. Chodniki, ulice, wszystko oblepione było chrabąszczami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. one są mniej oślizgłe. i więcej tkanki sztywnej w masie. nieprzyjemne, jednak, mniej wypadkowe, gdy pod but trafią. tańczyłaś, żeby minąć?

      Usuń
    2. Tańczyłam. Umarłabym ze zgryzoty, gdybym któregoś osobiście skrzywdziła.

      Usuń
    3. teraz już wiesz, po co czarownicom miotły - żeby odgarniać robaczki spod nóg.

      Usuń
    4. tylko po ziółka trzeba się często schylać. no i kurzajka na nosie przydaje się niemal każdego dnia.

      Usuń