sobota, 1 czerwca 2019

Koncert.


Ulica wyglądała na starszą od samego miasta. Kocie łby wygładzone kilkusetletnimi spacerami mieszczan były wypolerowane butami na gładko, a kiedy słońce się w nich przeglądało błyszczały piękniej od biżuterii. Aż nieprawdopodobne, że nie udało się współczesnym spaskudzić tego chodnika masą asfaltową, czy betonowymi puzzlami. Ściany jakiegoś kościoła wyrastały na skraju ulicy pozbawionej chodnika z jednej strony, drugą zaś ozdabiały nagie cegły niegdysiejszej plebanii (?), a dziś restauracji obsługującej turystów w przynajmniej pięciu językach, jakich kościół nie słyszał inaczej niż w pożodze wojennej.

Wszedłem najpierw w półcień, a później w chłód spowodowany wilgocią nasiąkniętych wielowiekową wilgocią ścian piwnicznych zbudowanych nieopodal rzeki. Gdyby budowniczy oszczędzał na materiale zapewne dzisiaj w tej ulicy widniałaby szczerba, a tak, grube na metr fundamenty wciąż dysponowały siłą gotową oprzeć się podgryzaniu przez czas i rzekę. Łuki sklepień chowały się powyżej świateł mrugających, skwierczących świec. Zapewne był tu prąd, jednak klimat miejsca sprawiał, że nie tęskniło się za zimnym, elektrycznym blaskiem mając do wyboru gromnice stojące niemalże wszędzie.

Nawet kandelabr pod sufitem pełen był ogryzków świec, jakby pomysłem właściciela było wykorzystać każdy skrawek świecy. Od dymu i ciepła płomieni ściany odzyskiwały blado-rudą barwę i nawet próbowały się kruszyć. Tylko nisko, przy kamiennych, granitowych zapewne posadzkach, mech na ścianach potrafił zaczepić się pazurkami i wspinał się nieskończenie cierpliwie rozrastając się niepozornie żywym, zielonym arrasem.

Mijałem dębowe, ciemne stoły z grubych, ledwie poszczerbionych blatów tak wysezonowanych, że mogły stanowić ochronę przeciwpancerną. Na każdym ze stołów mrugała zachęcająco mniejsza świeca stojąca obok koszyka z kawałkami połamanego, kwaśnego i gruboziarnistego chleba, glinianego słoja pełnego skwarek z cebulą i słoja z zielono-niebieskiego szkła, wewnątrz którego pływały ogórki małosolne z czosnkiem, gorczycą i ziarnami czarnego pieprzu, czasem tylko ukrywając się za wiechą kopru, czy liścia czarnej porzeczki. Stoły przeważnie były puste, a jeśli ktoś siedział, to raczej samotnie, dzieląc okowitę pomiędzy dwa kieliszki, by choć przez chwilę móc udawać, że pije w towarzystwie, a nie mrucząc klątwy ścianom na ucho.

Chociaż to piwnica pod sufitem były małe okna z klejonych ołowiem kolorowych szkieł przedstawiające świętych w tragicznej, śmiertelnej misji krzewiących wiarę, która właśnie dogorywa. Przegrała z elektroniką i wszędobylskim pośpiechem. Tylko w tych oknach żyli wciąż święci nadziewający bezbożne smoki na święte włócznie, albo zagryzający dobrocią zarazę, dżumę i czarną ospę w jednym tylko żywocie na trzech kontynentach. Któryś z nich zostawił po sobie ślad szlaków zapamiętanych niemal tak skrupulatnie, jak pamięta się ścieżki wojenne Rzymu.

Zatrzymałem się przytłoczony historią i rozglądałem się nie ukrywając ciekawości. Dopiero teraz dogoniło mnie echo moich własnych kroków, gdy schodziłem w czeluści po wąskich, krętych schodach. Przede mną, w ceglanym łuku, ścianą zamknięta droga ucieczki ukryta zmyślnie w brzegu rzeki podtrzymywała wspartego na niej samotnego gościa, który pił wprost z butelki i zagryzał ogórkiem rozglądając się dokąd echo zaniesie ów dźwięk. Bodajże parsknął śmiechem, kiedy popatrzyłem na niego i kiwnął mi głową.

- Siadaj – bezkompromisowo wskazał mi brodą krzesło – bo mi echo rozpraszasz. Zamów gorzałkę i siedź. Wiesz, że twoja obecność zmienia wektory echa? Wolałbym, żebyś nie sterczał na środku, tylko usiadł obok mnie przy ścianie. Studiuję rozkłady każdego wieczoru i właśnie dzisiaj mam zamiar wypróbować tę piwnicę po zamknięciu. Szukałem właśnie kogoś, kto mógłby być świadkiem. Odbiornikiem. To ty!

Patrzył na mnie jakoś tak dumnie i w ogóle nie dopuszczał do siebie myśli, że mogę odmówić. Wzruszyłem ramionami, ale usiadłem przy jego stoliku pod ścianą. Dokładnie tak, jak sobie tego życzył. Nie zdziwiło mnie wcale, że obsługa nosiła brązowy habit i skórzane sandały trzeszczące raczej niesamowicie w cichych przecież pomieszczeniach. Pojawił się nie wiadomo skąd i bez pytania postawił kamionkową flaszkę przede mną. Wyglądał jak klasztorny bibliotekarz, który po godzinach szuka cienia życia odrywając się od historii zaszyfrowanych w wiekowych księgach. Nim zniknął zdążyłem już o nim zapomnieć, bo w tym półmroku zdawał się być zjawą. Tylko butelka stojąca przede mną potwierdzała, że faktycznie się pojawił.

Mój niecodzienny towarzysz wyciągnął dębowy korek z głośnym puknięciem, więc poszedłem w jego ślady. Wódka była mocna, dezynfekowała zakamarki ciała i sumienia bez litości. Kwaśnym chlebem przegryzłem, żeby mi się język w gębie nie stopił. Dobra była. Grzała. Po chwili nie czułem już wilgoci dyszących ścian i mogłem skupić się na gospodarzu. Jego butelka zdawała się być o wiele lżejsza od mojej, a w słoiku smętnie pływał jakiś ostatni niedobitek, po którego właśnie sięgał ręką. Kiedy go wyłowił najpierw wypił chyba z połowę soku, zanim ugryzł i wpatrywał się w ściany, jakby widział miejsca, w których echo odbijało się od ścian i zawracało ku centralnemu placowi tej knajpy. Ochrzciłem to miejsce rynkiem, bo tam mogły się minąć ze cztery osoby plus obsługa wraz z tacą pełną zamówienia.

Świece nicowały ciemność niedbale, leniwie kołysząc się w oparach alkoholu wydychanego przez zaledwie kilka osób, ale to wystarczało płomieniom, żeby się zataczać. Towarzysz patrzył roziskrzonym wzrokiem, jakby wódka wzmagała w nim czujność miast ją uśpić i upośledzić. Między nami postawił trąbkę, która na świecącej złotem powierzchni miała czarne liszaje, jakby muchy popstrzyły ją, gdy właściciel przestał zwracać uwagę. Co chwila dotykał ją, jakby pieścił, albo sprawdzał, czy ciągle jest w zasięgu ręki. Futerał walał się brudną czernią gdzieś pod stołem jak pies czekający na resztki z pańskiego stołu.

Znów pojawił się bibliotekarz  i bez słowa wymienił słój na taki, w którego akwarium pływało wiele zielonych, kolczastych ryb. Zachęcony gestem wyjąłem jednego i ugryzłem. Twardy. Znakomity. Zimny był tak, że zęby cierpły. Na pewno z piwnicznej beczki, może zgoła wytoczonej z dna rzeki? Wystarczyło, że nie domknąłem ust, gdy dźwięk uciekł mi z ust i zachrupał potykając się na cegłach. Widziałem! Naprawdę widziałem, jak dźwięk rykoszetem odbity pomknął w kierunku jednego z klientów, który łeb już zwiesił z beznadziei i posapywał chrapliwie.

Wypiliśmy patrząc na siebie ze zrozumieniem, a dwa puknięcia odkorkowywanych flaszek uderzyły skomasowanym dźwiękiem w fugi wapienne wzmacniane byczą krwią i kurzym białkiem, by osiąść w kapturze habitu odchodzącego kleryka. Świat na zewnątrz przestał istnieć, bo w tym wnętrzu nie był potrzebny nawet rycerzom dokumentującym minioną chwałę w witrażach. Zarażony czuciem gryzłem kolejne ogórki zapijane gorzałką, aż znów trzeba było wymienić i flaszkę i słój. Skrzypienie sandałów obiecywało dokładkę, a ukłon w stronę mojego towarzysza sugerował odmianę. Towarzysz podniósł rękę, żebym milczał i wskazał bibliotekarzowi (skąd we mnie to przekonanie?) trąbkę. Ten odkłonił się i nie pytając o nic więcej oddalił się skrzypiąc niemiłosiernie.

Nim dobrnęliśmy do połowy flaszki okazało się, że zostaliśmy sami. Wtedy wstał i obie butelki roztrzaskał o ścianę. Palcem wskazał mi miejsce, gdzie miałem usiąść. Skojarzyłem, że wybrał mi to miejsce, w którym przysnął zmęczony konsument, po którym już ślad nie pozostał nawet na stole. Stół migotał pojedynczą świecą i zakąskami. Skusiłem się na jeszcze jeden kawałek chleba i czekałem sam nie wiem na co.

On wziął ze stołu trąbkę, podszedł do schodów wiodących na zewnątrz i zaczął grać. Muzyka przeszywała mnie z każdej strony. Rozbierała, ogałacała ze wszystkiego. Czułem, jak wlewa się we mnie najintymniejszymi otworami i siąknęła przez skórę. Mógł mnie nią zabić, albo zniewolić. Upodlić, rozkochać, zniszczyć i zdeptać. Mógł wszystko. Byłem tak bardzo poddany muzyce, że nie miałem nawet woli protestowania, jak niewolnik, któremu odebrano nadzieję do końca.

Straciłem wzrok. A raczej przytomność. Się straciłem dla świata i ludzi. Nie było mnie. Byłem jedynie czaszą do zbierania muzyki. Organem, przez który miała się ponieść dalej. Przecież nie kradłem jej – przepływała przeze mnie i szła sobie dalej, wolna i bezpańska. To ja byłem zniewolony. Aż straciłem się całkiem. Nie potrafię powiedzieć, czy płakałem, czy krzyczałem, broniłem się, czy uciekałem. Obudził mnie chłód. Zimne, mokre cegły włażące sobie na plecy, żeby uciec przed chłodem granitów i czujny wzrok czworonoga bez połowy ogona i całego adresu zamieszkania, który przyglądał mi się, jakbym miał się stać jego śniadaniem. Albo przynajmniej darczyńcą. Skostniały z zimna i braku pamięci wzruszyłem ramionami, żeby poczuć istnienie.

- Dobra! – wycharczałem – kupię ci kawałek czegoś jadalnego, tylko się już tak nie gap. Nie pytaj mnie o wczoraj. W ogóle nie pytaj.

Pies chyba zrozumiał, bo resztką ogona zaakceptował układ. Ale patrzyła ta bestyjka szelmowsko, jakby coś chciała powiedzieć. Doszliśmy do sklepu mięsnego i rzuciłem psu śniadanie na bogato. Żarł. Nie mlaskał i nie siorbał – cały był mlaskaniem, a jego zachwytem można było wymalować raj utracony ze wszystkimi przedsionkami. Patrzyłem na niego, gdy karmił się do syta i sklejałem fragmenty wieczoru. Koncert… Był koncert w piwnicy przy kamiennych schodach. W uliczce, gdzie kocie łby świeciły niczym perły. Zerknąłem na psa błagalnie, a ten, choć obżarty po czubek pępka kiwnął łbem na zgodę.

Poszedłem za psem szukając wczorajszego dnia. Doszliśmy do kościoła, który o brzasku okazał się być katedrą. Znajoma ściana okazała się jedną z bocznych ścian zabłąkaną w jeszcze bardziej bocznej uliczce. Tu pies stanął i zaczął piszczeć bezradnie. Kręcił się wokół siebie, a ja patrzyłem na niego nie wiedząc o co chodzi. Po drugiej stronie bruku marzło ogrodzenie z falistej blachy na dwa metry z hakiem wysokie. Zerknąłem poprzez spojenie przęseł. Za ogrodzeniem widać było dziurę głęboką na pięć-sześć metrów pełną gnijących ze starości cegieł. Patrzyłem na resztki kamiennych schodów uporczywie wijących się kamiennymi stopniami w podziemia. To było tu! Nawet rynek knajpiany rozpoznałem.

Oparłem się obiema rękami o zimne blachy i czoło również chłodziłem zastanawiając się nad wczorajszym wieczorem, kiedy gdzieś za plecami posłyszałem dźwięk niezwykły. Skrzypiącą skórę rytmicznie zbliżającą się do mnie. Odwróciłem się pełen nadziei. Szedł do mnie bibliotekarz w brązowym habicie i kapturze naciągniętym tak głęboko na głowę, że tylko błysk oka zauważyłem.

- Tu stał kiedyś alumnat – powiedział na tyle cicho, że dźwięk mógł trafić wyłącznie do mnie - Ponoć w średniowieczu warzyli też niezłą gorzałkę, ale tego chyba tobie nie potrzeba. A teraz ma powstać hotel, czy jakaś knajpa… Musisz poczekać ze dwa lata zanim otworzą. Tam możesz poczytać tablicę z placu budowy.

Kiedy odwróciłem za palcem głowę odszedł bezgłośnie. Nie wiem, jak to zrobił, jednak nie skrzypnął sandałami ani razu, a kiedy odwróciłem głowę nie było nikogo. Bezpański pies z błogim uśmiechem spał pod blaszanym płotem i nie miałem sumienia budzić go. Stawiałem ociężałe kroki idąc przeczytać wskazaną tablicę. Po co? Nie miałem pojęcia, ale ostatnio wierzyłem we wszystko, więc i w konieczność jej przeczytania również. Hotel. I knajpa. I dwa lata do otwarcia. Miał rację habit. Po co maiłem tu przyjść? Po co czytać, skoro powiedział mi wszystko? Zadumałem się opierając o płot. Gdzieś znad rzeki dobiegły mnie cichnące dźwięki trąbki…

12 komentarzy:

  1. Witaj, Oko.

    "Ja jestem szczurołapem, słodko gram na flecie,
    Chodzę, lunatyk nieba, po ogromnym świecie.
    Nie strasz mnie, księże, niebem, sądem, ani burzą!
    Bo zagram ci na flecie kołysankę szczurzą.
    I pójdziesz za mną w tropy, przed siebie, przed siebie..."
    ("Spowiedź szczurołapa" z: "Pieśni" - Wł. Sebyła)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. szczurołap z zemsty dzieci podprowadził, gdy mu nie zapłacili. a mnie za co uwiedli?

      Usuń
  2. Takie mistyczne uwiedzenie dźwiękiem rzadkie jest ale się zdarza, nie każdemu i nie w takich dziwnych, starych, klasztornych murach

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. miasto oferuje i mury i historię, a nawet kleryków i trębaczy.

      Usuń
  3. Tekst wskazuje powstanie nowej jakości: słowny konserwator zabytków i tradycji, a może też po trosze przewodnik-literat w stylu E.M.Remarque/https://pl.wikipedia.org/wiki/Erich_Maria_Remarque

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nowa jakość, to dobrze?
      jeśli stara służyła, to może niekoniecznie.
      nie chcę być monotonny, szukam nowych tematów i sposobów. eksploatuję wyobraźnię na rozmaitych polach.
      tylko uczyć mi się nie chce. wolę gmerać gdzieś w swoich widzimisię.

      Usuń
    2. Nie chce Ci się uczyć? To tak jak mnie -kiedyś i obecnie. Tyle, że z zupełnie innych powodów. Efekty są widoczne. Zatem co lepsze? Odpowiedź znajdzie każdy sam.

      Usuń
    3. niech szuka. gorzej, gdy znajdzie.

      Usuń
    4. Nie będę odkrywcza- wszystko ma dwa końce. Pozostaje wiara,że będzie lepiej,mimo że jej symbole odchodzą w zapomnienie.

      Usuń
    5. wiarą można wypchać każdy siennik i każde sumienie.

      Usuń
    6. próbuj. nie zaszkodzi.

      Usuń