niedziela, 2 czerwca 2019

Ostrzeżenie.


Park założono tutaj tak dawno, że obecnie przypominał gęsty, lekko tylko ugrzeczniony las pełen rozmaitości. Wiele gatunków drzew stuleciami szukało dla siebie miejsca, żeby zasymilować się z sąsiadami i zawiązać sojusze. Alejki wysypane białym żwirem zdawały się samorzutnie wkraczać pomiędzy drzewa niknąc gdzieś daleko, między koronami bardzo rozłożystymi i ocienionymi. Zupełnie, jakby wspinały się do nieba.

Cofnąłem się na wzgórze udekorowane olbrzymimi głazami leżącymi od tak dawna, że powinny cierpieć odleżyny. Tymczasem po nierównych, zerodowanych ścianach wspinały się jakieś nieprzeliczone stada mrówek, by na ich wierzchu toczyć zażarte batalie z grzejącymi się w słonecznym cieple owadami. Mrówki szły, jak na wojnę, albo na stołówkę w wojskowym drylu wychowywane, a owady nie wiedziały nawet, że głaz stał się ołtarzem ofiarnym do przelania ich krwi.

Ze szczytu wzniesienia można było obserwować falujące w gorącym wietrze korony drzew. Zielone morze sięgało urwiska wysoczyzny z czerwonego kamienia przesyconego żelazem tak bardzo, że nieliczne burze z pewnością zatrzymywały się tu na popas, aby zrzucić nadmiar ładunków elektrycznych. Stąd i głazy leżące dosłownie wszędzie. Odłupane gniewem Zeusa spadały pomiędzy drzewa miażdżąc gałęzie, a nawet kilkusetletnie pnie.

Wiedziałem od przewodnika, że po burzach wynurzali się ludzie lasu – drobne, żylaste istoty zbierające z alejek najdrobniejsze nawet gałązki, żeby ścieżki były niepokalane. Pracowali w milczeniu. Nikt nawet nie zaśmiał się, dopóki na ścieżce leżały liście, czy gałęzie. Jeśli zaś na ścieżkę spadł głaz natychmiast wytyczali nową ścieżkę, żeby go ominąć, jeśli był zbyt ciężki, aby go dotoczyć w podnóże pagórka.

Nie zapytałem skąd, ale musieli mieć spore zapasy świeżego grysu tak lśniącego bielą, jakby mieli gdzieś schowany kamieniołom śnieżnego marmuru. Głazy otaczali aureolą żwiru wysypaną grubo i szeroko, jakby zamykali je w więzieniach. Może to właśnie robili? W te głazy już nigdy nie uderzył żaden piorun. Błyskawice nieodmiennie tłukły sterczącą na ponad sto metrów skalną ścianę płaskowyżu, i wydziobywały w niej wielkie dziury dymiące długo po burzy jeszcze. Boskie schody na szczyt o stopniach większych od człowieka.

Nie miałem pojęcia, czego bogowie szukali w skalnej ścianie i dlaczego tubylcy z takim uporem sprzątali alejki. Park pachniał wilgocią lasu, a przekomarzania ptasie wypełniały okolicę idyllą niemal namacalną. Dziki, swobodnie rozrastający się park-las miał nawet ławeczki i altany rozmieszczone tak, aby siedzącemu zaoferować kojący wzrok widok na dostojne araukarie, na sekwoje, cedry, dęby i cyprysy, jacarandy i sam nie wiem co jeszcze. Na krzewy zdobne w kwiaty niespotykane nigdzie na świecie, na powoje wspinające się po każdej usłużnie zrzuconej lianie i pniu wyżłobionym wodą, albo spękaniami niepohamowanego wzrostu.

Tubylcy na wzgórze wchodzili bardzo niechętnie, a jeśli już się pojawili, żeby osadzić na nim głaz, albo posprzątać jedyną wiodącą na szczyt alejkę z wielkim niepokojem zerkali na urwisko i uciekali najszybciej jak mogli po osłonę drzew. Patrzyłem w milczeniu, jednak nie pytałem. Nie zrozumieliby mojego pytania. Chyba nie znali żadnego z cywilizowanych języków, a turystów ignorowali uprzejmie, ale stanowczo. Odchodzili nie siląc się nawet na wzruszenie ramionami.

Okolica oszałamiała spokojem, ciepłem przerzedzonym smugami przeciągów wędrujących pomiędzy drzewami, jakby zbierały aromaty w bukiety, żeby inhalować cywilizowane dusze i ciała przesiąknięte na wskroś miejskimi smrodami. Tubylcy omijali grzecznie każdego siedzącego, lecz obecnie nie było ich chyba wcale. Poza mną, któremu nawet wracać się nie chciało i sypiałem w pierwszej lepszej altanie, prosząc jedynie, żeby ktoś zostawiał mi kosz z prowiantem na cały dzień. Zostawiałem go w okrągłym domku bez ścian, podwieszając kosz pod sufitem w osłonie moskitiery, żeby moich posiłków nie wygryzła owadzia drobnica. Ptaki? Te miały do wyboru tak wiele owoców i robaków, że ludzki pokarm nie interesował ich wcale.

Sam nie wiem kiedy zacząłem zostawiać buty i spodnie obok, bo koszulę nosiłem na sobie tylko pierwszego dnia pobytu. Ile minęło czasu? Straciłem rachubę, ale stopy zdążyły mi stwardnieć tak, że nawet szyszki daglezji nie były przeszkodą w spacerowaniu. Znalazłem strumień tworzący miniaturowe rozlewisko w zakolu, z piaskiem jaskrawo świecącym w słońcu, a owady liżące nurt powiedziały mi, że to bezpieczne. Dla mnie, bo rybom najwyraźniej służyło owadzie pragnienie, gdyż pływały sennie tłuste i wielkie.

Sielanka trwała płynąc przeze mnie bez przeszkód. Bezpośrednia łączność z absolutem wyzwalała we mnie pokłady szczęścia i emanowała we mnie radością, którą dzieliłem się ze światem. Aż do dziś. Bo dziś nad park napłynęła chmura stalowo-sina i tak gęsta, że czułem jej wibracje. Zamierzała spaść i rozładować swoją wściekłość w raju. Popatrzyłem krytycznym wzrokiem na altanę. Bez zaufania. Nie wiedziałem czy wytrzyma napór wody, jaki podejrzewałem, że chmura zrzuci mi na głowę. Na moje ciało, żeby ze mnie zmyć pył miliarda kwiatów, sproszkowanej kory i kurzu przemykającego przez ten cudowny las.

Chmura zawarczała, aż zadrżałem. Wtedy poczułem silną dłoń zaciskającą się na moim przedramieniu. Żylasty człowiek, w którym ledwie rozpoznałem kobietę ciągnął mnie gdzieś gestykulując drugą ręką i mówiąc gniewne słowa tak szybko, że z ich tempa wywnioskowałem, jak poważny kryzys wywołałem swoją obecnością. Pobiegliśmy, chociaż z każdą chwilą ubywało światła. Biegliśmy, aż się zasapałem, spociłem, zmęczyłem i miałem protestować, ale ta niesamowita kobieta wciąż wystrzeliwała z siebie gardłowe dźwięki i trzymała tak mocno, jakby chciała mi rękę urwać w łokciu. Jej pięty migotały w tempie sprintera, lecz wytrzymałością mogłaby zawstydzić maratończyka.

Wpadliśmy wreszcie w jakąś czeluść. Otchłań jaśniejącą bielą, która była niesamowita. Pośród nieba tężejącego epoksydowaną stalą ściany i sufit świeciły blaskiem wypolerowanej, srebrnej patery. Kamieniołom żwiru na alejki! Wiedziałem gdzie jestem! Dopiero tutaj kobiet zamilkła i uścisk zelżał. Zerknąłem na przedramię – miałem odciśniętą obręcz, która fioletowiała błyskawicznie. Pokazała mi coś palcem gruchocząc już łagodniej i odeszła.

Pod ścianą siedział człowiek tak stary, że zmarszczki obejmowały całe jego ciało. Jedna przechodziła płynnie w drugą, zazębiały się, a może nawet w zmarszczkach tworzyły się kolejne ich warstwy. Człowiek rzucał kamienie na posadzkę i przyglądał się im przez chwilę, żeby rzucić raz jeszcze. Kiedy podniósł na mnie wzrok poczułem ich dotyk, chociaż był niewidomy. Białka świeciły blaskiem, jakim świeciły ściany, a on czytał we mnie jak w otwartej księdze. A potem niewprawnym językiem usiłował przekazać mi wieści.

- Siedź! Złe mieszka w podziemiach góry. Burza zabija. Szuka złego, jak przemyka pod skałami. Tu nie przyjdzie. Ani zło, ani burza. Tu dobrze. Bezpiecznie. Tam… - pokazał palcem na zewnątrz – Tam złe ucieka przed burzą. A kiedy burza pójdzie, posprzątamy szybko. Uwięzimy kamienie, Złe zamkniemy. Trzeba pilnować, bo złe w lesie zabija drzewa i motyle. Wszystko zabija. Siedź i czekaj aż złe zacznie krzyczeć. Nie idź nigdzie!

4 komentarze:

  1. Spotkanie ze złem owocuje przemianą. Zazwyczaj po latach nie poznajemy w sobie tamtych przestraszonym złem ludzi...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czyli co? zostać w parku i czekać, aż głaz na łeb spadnie? dla odmiany?

      Usuń
  2. Twoje opowiadanie przypomniało mi przeczytaną po wielokroć i kupioną, książkę E. Szumańskiej " Camping". Ta atmosfera odrzucania z siebie warstw cywilizacji, to pojednanie z naturą i poddanie się jej prawom. Toż to miejsce którego szukam. Dziękuję, wyciągnęłam ja z półki, zakurzoną i zapomnianą i zaraz zacznę czytać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no proszę. wzmacniacz pamięci. nie czytałem nic tej pani. udanej lektury.

      Usuń