środa, 12 czerwca 2019

Ciąg dalszy.

Pan z mocno przechodzoną ciążą głaskał się z wyraźną lubością po zboczach wypukłości brzusznej, jeśli jednak pod nią kryło się życie, to najwyraźniej za nic miało finał i zaspokojenie ciekawości do czego zostało powołane. Może było mu tak dobrze? Rozpieszczane, karmione i noszone niekoniecznie na rękach, ale jednak noszone. Nie każde życie ma tyle szczęścia. A to podglądane przeze mnie najwyraźniej mruczało z lubością, jakby od kota nauczyło się korzystania z błogostanu.

Pan Głodny pochłaniał. Wolę nie wymieniać, bo pochłaniał maszynowo, ekspresowo, bez ceregieli i grymaszenia. Ładował, jakby go mieli na front wschodni wysłać ciupasem i to przed kolacją. Życie kwiliło coś nieśmiało i warowało, lekko opierając się na kolanach nosiciela, obsługa wymieniała talerze na pełniejsze, goście podziwiali w milczeniu. Jedni tracili apetyt podczas spektaklu, a innym włączały się instynkty, więc przysuwali talerze bliżej pochłaniaczy i podwajali tempo konsumpcji na wypadek, gdyby apetyt podglądanego przerósł możliwości kucharza.

Jakaś starsza pani unosiła szczuplutkiego wnusia, żeby mógł osobiście docenić przedstawienie, a może czegoś się nauczyć, jednak wnusio kontemplował raczej widoki pasące się za oknem na deptaku, po którym różnobarwni przechodnie przelewali się niczym w kalejdoskopie, tworząc ruchome tło dla oszczędnych, mierzonych ruchów żarłoka. Widać było, że ma niebagatelną wprawę w akumulacji wartości energetycznych i z raz pozyskaną energią rozstaje się nad wyraz niechętnie. Wnusio nie miał jednak aspiracji badawczych i fizyczne prawo zachowania energii, czy masy nie robiło na nim widocznego wrażenia.

Obsługa zaczęła zawierać pierwsze, nieśmiałe zakłady, co spotkało się z entuzjazmem pary szpakowatych panów raczących się sporą wódeczką z drobnym śledzikiem. Wprosili się bezceremonialnie do rozgrywki i uczestnictwo przypieczętowali banknotem zdeponowanym u barmana-bukmachera. Pan Głodny oprawiał w tym czasie kolejny talerz pełen martwej zwierzyny ozdobionej bukietem gotowanych roślin i zdawał się nie zajmować niczym, co nie miało bezpośredniego kontaktu z talerzem. Na zapleczu dostrzegłem pieczarkę kucharskiego kapelusza osadzonego tuż nad wzrokiem, w którym kiełkowały zalążki rozpaczy i szaleństwa.

Życie, jeśli nie kwitło, to na pewno gniło w nim w ilościach, jakich nie powstydziłyby się kontenery na zapleczu restauracji masowego rażenia… znaczy karmienia rzesz spragnionych tego, co szybko i niechlujnie można wetknąć w usta, najlepiej, żeby miało wspólny rodowód z polimerami o długich, nierozczesanych niciach łańcuchów. Pan Głodny najwyraźniej zakończył preludium i zrezygnował z pochopności na rzecz dostojeństwa. Jadł teraz, jakby dyrygował orkiestrą, a przynajmniej jak przewodnik, który celebrował powitanie każdego z kęsów, by wskazać mu docelową, chwilową lokalizację ostatecznego zniszczenia, przetworzenia, lub (jeśli ktoś woli słowa obco brzmiące) utylizacji.

Posapywał lekko. Może miał katar, albo wessał nosem jakiegoś owada, który zmniejszył drożność przewodów oddechowych, dzięki czemu każdy zaczerpnięty haust powietrza zaakcentowany był cichutkim ni to gwizdnięciem, ni ćwierkaniem. Może właśnie ćwierkaniem ,gdyż coraz mocniej przypominał wróbelka, który podkradł stadu gołębi sutą kolację, którą przemycał wewnątrz puchatego kłębełka organizmu. Był to zdecydowanie największy z możliwych wróbelków, ale przez wzgląd na sympatię to tego ptasiego planktonu i on budził zbliżone uczucia.

Osiągnąwszy wyższy poziom skupienia trawił z rosnącym wdziękiem nie tracąc przy tym animuszu, ani zainteresowania zgromadzonej, przypadkowej widowni. Koncert najwyraźniej nie dotarł jeszcze do kresu, ponieważ zdawało się, że Pan Głodny wciąż się wspina z apetytem i nie zamierza poniechać procederu. Z kuchni dobiegło ciche, soczyste przekleństwo. Kucharz trzepnął własną czapką pomocnika, choć jeden i drugi był poczciwiną łagodną i nietoksyczną. Czyżby kucharz przegrał zakład?

A kiedy już się zaczęło wydawać, że konsumpcję przerwać może jedynie niezbyt dobrze udokumentowana chronologicznie Apokalipsa, Pan Głodny sapnął radośnie, jak lokomotywa u kresu podróży rozdziewiczającej amerykańskie prerie i odsunął talerz, oblizując ukradkiem paróweczki palców. Zbiorowe westchnięcie wyrażało tak szeroką gamę uczuć, że konia z rzędem temu, kto by je rozplątał. Hmmm… Może sam rząd, bo koniem zapewne zainteresowałby się Pan Głodny korzystając z asysty talentu kucharza. Kelner zbliżył się z szacunkiem utrwalonym rulonem banknotów z rozliczonego pospiesznie zakładu, aby uwolnić przedpole od pozostałości po walce z dietami wszelakimi. Pan Głodny rozpostarty tak, jak tylko miękka kula potrafi się rozpostrzeć patrzył na kelnerskie ruchy pobłażliwie, nie na tyle jednak, by pozwolić mu na bezrobocie.

- No! To teraz deser!

9 komentarzy:

  1. W końcu ktoś normalny, kto je tyle, ile potrzebuje, zamiast się głodzić albo zastępować jedzenie dietą fit czy inne srit.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jedzenie, jak sama nazwa na to wskazuje powinno ulegać procesowi zjedzenia z dodatkiem finezyjnego posmaku przyjemności smaków

    OdpowiedzUsuń
  3. Oglądałam kiedyś zawody w jedzeniu pączków na czas...niezbyt apetycznie to wyglądało...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na czas, to już nie przyjemność, tylko walka. chyba wypaczony pomysł, żeby napompować czyjeś ego.

      Usuń