poniedziałek, 17 czerwca 2019

Renesans.


Niechętnie obudziłem się o poranku, jeśli tak można powiedzieć, gdy zegar ratuszowy krztusi się od wypluwania kurantów oznajmiających południe. Trochę z ciekawości, gdzie mi przyszło dzień rozpocząć, a trochę z obawy, że uschnę na wiór. Od pewnego czasu nie piłem nawet tak ordynarnych wynalazków jak woda i skłonny byłem zamoczyć w niej usta spieczone wieczorem trunkami niezbyt subtelnymi, acz dosadnie rozprawiającymi się z nieśmiałością. Usiłowałem posklejać fragmenty wieczoru, który zdawał się być pełen niespodzianek i fantazji, o jakich ułani nawet nie usiłowali marzyć. Łóżko było mi równie nieznane, jak tapety na ścianach i ratlerek ujadający coś zbyt szybko, żebym go zrozumiał. Gapiłem się na sufit, pod którym przyszło mi kontynuować życiorys i niewprawnymi dłońmi usiłowałem poskładać głowę w jako-taką całość. Niechby nawet nie za dokładnie ułożoną, ale całość.

Ratlerek nie ułatwiał. Byłbym mu powiedział, co myślę, ale o myśleniu w tym jazgocie mowy nie było. Nawet kapcia nie miałem, żeby go trzepnąć, ani skarpety. Tak starannie zwodowałem do obcego łóżka? Moja nagość fascynowała mnie – nie sądziłem że jestem w stanie… to znaczy jestem pewien, że byłem w stanie, który wykluczał mój udział, a nawet współudział, choćby nieświadomy w dziele pod tytułem „Ja saute”. Nie trzeba mi od razu wyrzucać, że nie jestem bodypozytywistą, gdyż to byłoby nadużycie nie mające nic wspólnego z poniekąd nagimi faktami. Wprowadziłem organizm w stan takiej niezborności, że czułem przyjaźń do każdego ciała, nawet własnego, lecz guziki w obliczu wielkości moich uczuć były tak drobną kruszyną, że nie śmiałem ich nawet szukać, żeby nie zmiażdżyć topornym humorem i rozbuchaniem, którym dysponowałem w odmiennych stanach świadomości.

Ratlerek w końcu zrezygnował, jakby zwrócił wreszcie uwagę, że nadajemy na innych falach i nawet ok mówimy w obcych sobie językach. Popchnął nosem drzwi, które bez jednego stęknięcia uchyliły się na oścież i przestąpił próg niczym Aleksander Z Tych Największych. Mistrz! – pomyślałem. Gigant, w miniaturowym ciele. Japońskie cacko zapewne. Najnowszy krzyk mody. Może potrafi aportować drinki i kiszone ogórki? Tylko jak tu z nim gadać, skoro nawet z ojczystym językiem mam kłopot? Co prawda wszystkie obce znam doskonale i tylko szkoda, że w zakresie są wyłącznie wiązanki układane w bukiety tak soczyste, że trudno je zapisać, bo papier przemaka na wylot, albo się rumieni nim dotrę do połowy. Próbowałem rozruszać gębofon, jednak z fonią działo się coś złego – duże zakłócenia. Tylko szum i to bynajmniej nie biały udawało mi się dystrybuować po okolicy.

Zerknąłem, gdzież zniknął mój towarzysz nieszczęsny, a z wysokości mojej gawry widać było tylko czubek ogona zliczający jakieś miliardy mikrosekund, żeby uzbierać z nich czas na jeden oddech. Tacy z wymarzonymi napojami i ogóreczkami oczywiście nie było widać w polu rażenia, a ten pracujący jak wycieraczka ogonek potrafił rozmazać nawet fatamorgany z wielkim trudem krzepnące w przestrzeni pomiędzy nami. Robocop dotrzymywał komuś towarzystwa zapewne, więc wychyliłem się starając się utrzymać żyroskop błędnika w pozycji do której przywykł. Trochę się obawiałem, że mógł się nabawić choroby lokomocyjnej i zademonstrować on-line wczorajsze menu w stanie wstępnego rozkładu. Wiwisekcja na własnym organizmie nie wydawała mi się pokusą. Zwalczać ją musiałem jednak, gdyż jak mi się zdawało osiągała właśnie samoświadomość, względnie spacyfikowała moją.

Gawra była stabilna i pozwoliła przy skrajnym wysiłku zaobserwować ciało w które wpatrzony był ratlerek. Bardzo doświadczone to ciało i niemalże nagie. Barchany zaledwie, czyli takie średniowieczne bokserki ozdabiały objętość wynurzającą się spoza odrzwi. Objętość była dość mocno pomarszczona i pełna piegów wątrobianych, co sugerowało, że jej PESEL meandrował ku krawędziom historii współczesnej. Ciało grzechotało coś mięciutko, radośnie i gulgotało własne szczęście najwyraźniej obce zdumionemu cyborgowi, bo zaprzestał udzielać porad i sekwencjonować drżące fatamorgany. Zastygł dumnie niczym Sfinks i przełączył się na odbiór. Ciało tymczasem uzbroiło paszczę w sztuczną szczękę, jakby to był translator mowy i wreszcie zdekodowałem sygnał. Pani (jak mniemam) nuciła pieśni pamiętające dzieciństwo Rodowicz, a może nawet Kiepury, wybierając fryzurę na dzisiaj. Pięć drewnianych głów w milczeniu niosło brzemię wymiennych kapeluszy utkanych z włosów.

A potem, to już się odwróciła do mnie z uśmiechem pełnym sztucznych pereł i nieskrywanego zadowolenia. Szła jak modliszka po finalnej konsumpcji i patrzyła na mnie wcale nie matczyną miłością. Ruch powietrza przyniósł smugę aromatu lawendowych kulek na mole i mydełka usiłującego zatrzymać czas. Ratlerek, rozkochany bez reszty sunął za nią niczym poduszkowiec i nawet nie chrzęścił pazurkami po parkiecie dryfując tuż nad powierzchnią. Pani niosła swoją filuterną i nieco złośliwą radość do mnie, jakby chciała mi się ofiarować. Podejrzane… Przewrotna pamięć coś mi napomykała, że był taki czas, kiedy te pomarszczone paluszki wiły się gdzieś wokół mnie jak młode zaskrońce pozbawiając mnie oporu. Pamięć najwyraźniej była do wymiany, skoro takie zdarzenia potrafiła poddać pod krytykę nawet umęczonego mózgu.

- Zaskoczyłeś mnie złociutki – pani malowała mi na policzku jakieś nieistniejące kwiaty chichocząc przy tym – naprawdę podejrzewałeś że do wczoraj niosłam cnotę? Ech! Raptusie! Nawet mi rajstop nie dałeś ściągnąć, tak cię gnało. Ale nie martw się, dla takiej nocy kupię ich ile tylko będzie potrzeba.

2 komentarze:

  1. A to ci niespodzianka. Podobno nie ma brzydkich kobiet jest tylko za mało wypitego wina - czy jakoś tak to było...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. z grubsza tak. i dotyczy jak sądzę obu płci po równo.
      nie darmo mawiają, że najgorsze są poranki.

      Usuń