- Nie, nie – głos
pozbawiony emocji, fachowy, zmęczony i odbierający nadzieję, że głosi
niesprawdzone fakty – TO nie jest szybkie zjawisko. Nie ma powodu się spieszyć,
gdyż konsekwencje są nieuniknione.
Patrzyłem
na twarz, wyrażającą rozpacz i niedowierzanie. Szliśmy jakąś ścieżką nie do
końca zagospodarowaną, wzdłuż rzeki, bo tylko tam zgodził się rozmawiać, choć i
tu słów używał oszczędnie i milkł nawet wtedy, gdy zabłąkany samochód nas
mijał. Zapewne młodzież szukająca skrawka intymności w innym niż my celu, ale
jego oczy bliskie były paniki. Twarz miał porytą bruzdami, a białych włosów
wystarczało mu ledwie na aureolę wokół nagiego czubka głowy. Szedł, jakby niósł
na grzbiecie ciężar odpowiedzialności za świat, a słowa rodził w bólach.
- Nosiło mnie. Od
bardzo dawna mnie nosiło i miałem zamiar pokazać światu, że nie darmo mnie
utrzymuje. Zaawansowana fizyka kwantowa, promienie gamma i zainteresowania
kosmosem, a w szczególności procesami odbywającymi się w sąsiedztwie czarnych
dziur i w ich wnętrzu wiodły mnie ścieżką laboratoryjnych eksperymentów,
obliczeń, obserwacji i kariery naukowej osiągniętej przy okazji, bo własne cele
skrywałem tak głęboko, że nie dopuszczałem do nich nikogo. Chyba nie byłem jednak
wystarczająco ostrożny…
Westchnął
i milczał. Żwir chrzęścił pod nogami, szliśmy, a słońce próbowało osiąść nam na
plecach. Pośród drzew drobnica ptasia przekomarzała się życzliwie, a trawy
układały się w fale czesane łagodnym wiatrem. Nie poganiałem, bo gotów się schować
i nie powiedzieć ani słowa więcej, a domyślałem się, że nawet nie zaczął mówić.
- Zostawałem w
laboratorium nocami i robiłem własne, prywatne obliczenia, eksperymenty… Szanse
były iluzoryczne i nie chciałem angażować maszyny naukowej do moich mrzonek. A
poza tym… Bądźmy szczerzy… Marzyła mi się sława. Nobel i szacunek tych
darmozjadów przychodzących na osiem godzin do pracy… Rozumie pan? Do pracy!
Jakby nauka była zawodem podobnym do sprzątania ulic, czy budowy mostu. Dopóki
leniwe towarzystwo siedziało w laboratorium obrastając tłuszczem prowadziłem
jawne badania i analizy, które stanowiły zalążek hipotezy, którą w jej
mrocznej, utajonej wersji kontynuowałem, gdy już poszli do swoich wagin,
drinków, czy telewizorów.
Kiwał
głową, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że taka działalność naukowa jest
tolerowana przez świat. Dłonie miał wbite w kieszenie, ale byłem pewien, że są
zwinięte w pięści i to mocno.
- Szkoda gadać.
Tylko z równowagi mnie wytrąca taka impertynencja i brak zaangażowania. Brak
pasji i przypadkowy etat nadany bezrefleksyjnie i dożywotnio. Wracając do
tematu. Pochłonął mnie temat czarnych dziur i promieniowania gamma. Jedno i
drugie potrafi przekraczać wszelkie granice i próżnią niespecjalnie się
przejmuje. Pochłania na swojej drodze to co znajdzie, a jeśli coś „odda”, to
tylko po to, żeby urosnąć. Idealny klucz do wszystkiego. Wszędzie wejdzie i
zewsząd wyjdzie. Nie da się powstrzymać, ani obronić, więc jako broń też jest
ostatecznością i apokalipsą. Wyemitowane raz, porusza się pożerając na swojej
drodze to, co napotka. Właściciel takiej broni zyskuje przewagę, która nie
trafi na kontrargument, bo każdy zmiażdży. Teraz rozumie pan, dlaczego
nauczyłem się milczeć? Armia założyłaby mi tak krótką smycz, że nie dałbym rady
wysikać się bez szczegółowej rewizji jelita grubego, trzech agentów na plecach
i jednego w rozporku.
Znów
umilkł, ale wreszcie rozumiałem powody. On po prostu nie potrafił mówić.
Odwykł, a wiecznie zaciśnięte wargi ledwie wytrzymywały tę ilość słów, które na
ogół wystarczały mu na miesiące.
- Uważali mnie za
dziwaka, który chodzi w wypłowiałym kitlu i mamrocze pod nosem, ale pasowałem
do składu, bo każde laboratorium potrzebuje choć jednego niespokojnego ducha i
kolorytu, tej magii roztrzepanego, roztargnionego naukowca, który z jajka
usiłuje odczytać godzinę, albo uczesać się ołówkiem. Podkpiwali ze mnie myśląc,
że nie słyszę i nie kojarzę. Słyszałem. I to zbyt dobrze. Jeden z nich nieświadomie
stał się katalizatorem pomysłu tak absurdalnego, że aż musiałem sprawdzić. Nie
będę zanudzał szczegółami, poza tym nie ufam panu aż tak. Laboratorium nie było
wyposażone jak te państwowe molochy podlegające pod NASA, więc musiałem
improwizować, ale udało się ukradkiem skompletować niezbędne narzędzia i
elementy systemu, żeby przeprowadzić doświadczenie.
Zatrzymał
się nagle i chwycił mnie za łokieć. Patrzył mi w oczy swoim wyjałowionym z
kolorów wzrokiem z taką intensywnością, że się wystraszyłem, że ma jakiś atak i
szaleństwem ogarnięty zrobi mi krzywdę za to, co zdążył mi powiedzieć, choć nie
powiedział jeszcze nic.
- Składałem
Armagedon ręcznie, jak garażowy wynalazca. Nocami, kiedy świat przewracał się
na drugi bok budowałem maszynę, która mogła stać się zabójca idealnym. Głupiemu
szczęście sprzyja ponoć… Nie wiem, co mi sprzyjało, ale nie do końca poskładany
prototyp spontanicznie zareagował na coś i wygenerował kilkanaście impulsów,
zanim zdekompletowałem maszynę. Pociski były niewielkie, może wielkości
ziarenek grochu. Na razie były niewielkie, ale one miały się karmić wszystkim,
co leżało na ich trajektorii. Wywierciły w szybie laboratoryjnej dziurki
idealnie okrągłe, a potem przeszły przez ścianę. Wie pan? To przedwojenna
ściana z grubsza metrowej grubości, a mrok przez nie przeszedł nie zwalniając
ani odrobinę. Chwilę później usłyszałem, jak tłuką żarówkę ulicznej lampy, nim
wydostały się poza zasięg ludzkiej ingerencji. Popłynęły w kosmos niespiesznie.
Leniwie popłynęły, ale już miały rozmiar piłeczki pingpongowej. Wie pan, jak
okropnie wygląda czarna dziura w mroku nocy? Ta lampa zbita przygnębiła mnie
ostatecznie.
Oparł
się o lipę. Spacer najwyraźniej nie należał do jego codziennych aktywności, bo
zmęczenie siedziało na nim nieomal fizycznie. Można je było zdejmować z jego
ramion jak łupież.
- Pierwszy raz w
życiu wystraszyłem się aż tak. Jeszcze nie w pełni uświadomiłem sobie
konsekwencje sukcesu, kiedy już miałem białe włosy i ręce mi się trzęsły jak
nie przymierzając alkoholikowi na odwyku. Maszynę rozebrałem na części i pół
nocy wyrzucałem części do wody z różnych mostów, żeby nikt nie dał rady jej
skompletować ponownie. A potem stłukłem sperforowaną szybę i połatałem dziury w
ścianie, żeby zatrzeć ślady, zostawiłem na stole wniosek o bezterminowy urlop
zdrowotny i na zawsze zniknąłem z laboratorium. Kiedy przechodziłem pod lampą…
Zachwiał
się, jakby serce miało zamiar nie wytrzymać napięcia, więc go podtrzymałem.
Szukałem pomocy, ale zdążyliśmy oddalić się od ludzi, a żaden biegacz, czy
kolarz nie trafił się. Poklepał mnie uspokajająco po dłoni.
- Już dobrze. Pod
latarnią znalazłem martwego ptaka. Nie znam się na ptakach, ale ten zginął od
mojego eksperymentu. Trzy okrągłe otwory przechodziły przez korpus na wylot i
nawet w miękkim ciele ptaka otwory miały idealne krawędzie. Ostre, i gładkie
tak, że krew spływała praktycznie bez oporu. Śledziłem wzrokiem szlak, który
przemierzały pociski i modliłem się, żeby na kolizyjnym kursie nie znalazł się
rejsowy samolot. Dziury w atmosferze były wyżarte do pustki i niechętnie
wypełniały się mieszaniną gazów, choć wiatr zacierał ślady niestrudzenie. Jeśli
dobrze policzyłem, to we wszechświat powędrowało dziewiętnastu głodomorów. Nikt
ich nie powstrzyma. Będą tam już zawsze… Dolecą do krańców wszechświata i
jeżeli nawet coś je tam powstrzyma, to oblepią owo coś niemożliwie wielkim,
wygłodniałym gabarytem.
Oddychał
już spokojniej, jakby uwolniony spowiedzią od ciężaru grzechu. Patrzył, czy z
należytą powagą słucham, czy dotarło do mnie znaczenie tego ekscesu naukowego
tak starannie ukrywanego. Gardło miałem suche, a informacja tego rozmiaru
potrzebowała znacznie więcej czasu, żeby przedrzeć się przez wyobraźnię i
zakwitnąć zrozumieniem.
- Pamięta pan? W
zeszłym roku świat obiegła wieść o burzach słonecznych i wzmożonej aktywności
na powierzchni naszego Słońca. Wybuchy, niezakwalifikowane nijak, hiperaktywne
wiatry słoneczne, powodujące anomalie w całym układzie słonecznym. Co mam
powiedzieć? Słońce miało pecha znaleźć się na drodze moich czarnych groszków. Zostało
przewiercone na wylot i utuczyło moje maleństwa do rozmiarów kosmicznych.
Teraz, to już nie są nieciągłości w paśmie próżni. To prawowite, tłuste i
głodne Czarne Dziury. Dziurska! I płyną dalej. Biada galaktykom, które nie
potrafią zejść im z drogi.
Znowu
dyszał. Zaproponowałem, żebyśmy usiedli w trawie. Chciałem zadzwonić po
pogotowie, ale mnie powstrzymał. Najwyraźniej chciał skończyć opowieść, choć
usta bolały go tak, że aż ich dotykał pomarszczonymi dłońmi pełnymi plam
wątrobowych.
- Śledzę… Prasę i
wiadomości. Każdego dni sprawdzam, czy nie ma śladu, że TO znów się pojawiło w
kosmosie. Stare, wyżarte i wysłużone dziury mnie nie interesują. Szukam znaków,
że ktoś testuje to nieskończenie ostre narzędzie. I kilka dni temu… Pamięta pan
samolot, który spadł z nieznanych przyczyn i pogrążył się w oceanie razem z
trzystu pasażerami? Samolotom nie zdarzają się nieznane powody… Samoloty są
zabijane jak komary. Ludzką ręką…
Patrzyłem
na niego jak otumaniony, bo łatwo jest oskarżać, ale skąd dowody, jeśli samolot
z głębinach?
- Proszę
posłuchać, już kończę, bo jestem zmęczony. Chcę się podzielić z kimś, kto być
może da radę ujawnić światu niebezpieczeństwo i barbarzyńcę. On tu jest.
Niebezpieczny, utajony i pozbawiony współczucia. I ma TO. Ma broń, przed którą
nie można się obronić. Nawet pan nie wie, że…
Obok
nas coś zakipiało w ziemi i tuż obok mojej dłoni pojawiła się mała dziurka,
jakby mrówki wykopały tunel zapasowy pozwalający klimatyzować mrowisko, albo
zapewnić ścieżkę do ucieczki przed napastnikiem. Popatrzyłem na staruszka,
który zamilkł tak nagle… Przechylił się, jak wytrącona z równowagi wieża z
klocków i przewrócił się na bok. Pomyślałem, że serce mu nie wytrzymało, a moja
podświadomość układała go już na plecach, żeby rozpocząć reanimację.
Przyłożyłem dłonie do klatki piersiowej, a one pośliznęły się… na krwi… Uniosłem
dłonie…
Marynarka
na wysokości serca miała wypaloną małą, czarną dziurkę… Wielkości groszku…
Kto mieczem wojuje, od miecza ginie...taki los czasem wynalazców :-(
OdpowiedzUsuńpytanie kto za cyngiel pociągnął, skoro wynalazca zniszczył prototyp.
Usuń..smutny koniec wynalazcy.. tak to bywa, gdy się balansuje na krawędzi i igra z życiem, wymyślajac potworne projekty-wynazlazki..
OdpowiedzUsuńtak to bywa, gdy ktoś cyniczny walczy o wyłączność.
UsuńSkładany ręcznie Armagedon i broń, przed którą nie można się obronić brzmią groźnie, bo pozostaje mała dziurka w okolicy serca.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
na razie mała, bo leci dalej i przegryza się przez ziemię, żeby spuchnąć. straszna broń, której nie da się zatrzymać, kiedy już się ją wystartuje.
UsuńFascynująca opowieść, bardzo mi się podoba, choć szybko się skończyła i nie ma szansy na ciąg dalszy, a szkoda.
OdpowiedzUsuńdlaczego nie ma?
Usuńwysil się odrobinę. naukowiec mógł mieć w kieszeni płytę, redaktor mógł być dociekliwy, a napastnik mógł przysnąć na chwilę i nie zauważyć, że konkurencja mu rośnie po cichutku. to nie kłopot, żeby pociągnąć wątek.
Hmmm no tak, to Twoje twórstwo, Ty tu jesteś szefem.
UsuńPodzielę się - kontynuuj śmiało. Łysiak w MW opisał dużo trudniejszą historię. bohater spadał bez spadochronu z 10 km, wokół krążyły wrogie myśliwce ostrzeliwujące go w locie, a pod nim żerowały watahy głodnych rekinów-ludojadów.
UsuńNie... To nie tak się miało zakończyć. Szalone wynalazki w rękach szalonych ludzi
OdpowiedzUsuńotóż to - doskonale to zauważyłaś. normalny właśnie został zamordowany. więc kto trzyma w ręku broń?
UsuńGdyby, nie zginął może by zdążył naprawić to, co sknocił. A tak już po ptakach, poleciało w czasoprzestrzeń.
OdpowiedzUsuńobawiam się, że własnie dlatego zrezygnował - z braku nadziei na naprawę. a tu i tak poleciało i to jeszcze jego trafiając po drodze. zapewne nie przypadkowo. kto wie ile wynalazków zniszczyli sami twórcy z obawy przed ich niecnym wykorzystaniem.
Usuń