Zamarzył
mi się kamień filozoficzny. Nie. Nie taki, który ingeruje w skład cząstek
elementarnych i z maniackim uporem przemodelowuje odszczepieńców na jeden,
pożądany wzór. Podoba mi się rozmaitość geologiczna i nie zamierzałem w żaden
sposób jej ograniczać, czy spłycać. Szczególnie, że z tym złotem, to jakieś
kosmiczne nieporozumienie. Ludzie są gotowi poświęcić sąsiednie plemiona, żeby
dowolnie dużym wysiłkiem (byle cudzoręcznie) wydobyć pierwiastek z trzewi
ziemskich, a kiedy wreszcie się uda, to pchają go w otmęty (skądinąd
podziemnych) magazynów i strzegą zajadle. Wygodniej byłoby ogrodzić pastwisko i
puścić stado czegokolwiek udekorowanego dzwonkami z tańszej imitacji kruszcu i
pilnowałoby się samo, a nawet pasło na chwałę ewolucji. Bez tej całej
martyrologii wydobywczej. Szaleństwo tak, czy owak się skończy, bo już chyba
większość ziemskiego pierwiastka przesiaduje na grzędach w punktowo
rozrzuconych po świecie silosach na czarną godzinę. Ciekawe, czy jak ona
nastąpi, to będziemy je żreć, palić nim w piecu, czy oświetlać ulice…
Żeby
mieć coś na wzór chwyciłem otoczaka z klombu, bo łatwiej szukać przez
porównanie – że prawie taki, ale większy, mniej kanciasty, a bardziej otyły…
Przepraszam… To teraz słowo zabronione – powiedzmy bardziej kaloryczny, żeby
polityka nie wtrącała się do poszukiwań. Bo gotowa objąć moją interesowną
ciekawość własnymi i z nieskończonych czeluści rozmaitych kodeksów i ustaw
wydłubać paragraf na moją zgubę. Już teraz otoczak w dłoni zaczyna mi się jawić
śmierdzącym jajem i gorącym kartoflem, więc wrzuciłem w kieszeń (niech grzeje
co mu się uda, byle aromatu wątpliwego nie rozsiewał, bo nie wiem, czy liczba
pojedyncza od feromonów występuje w naturze, a zbuk brzmi tak okropnie, że aż
strach teraz w kieszeń zajrzeć) i ręce o spodnie otarłem (wiem, wiem, jak
dziecko…), ale wystraszyłem się, że skarb państwa upomni się o przywłaszczone
mienie nieznacznej wartości materialnej, ale mogącej stanowić relikt wierzeń,
lub wręcz przeciwnie – świadczyć o bezbożności i upodobaniach z pogranicza potępienia.
Już i czapka na mnie gore, choć włosków rudych nie posiadałem od kiedy sięgam
pamięcią. A i tych innych za wiele obecnie nie noszę. Szczęściem kieszeń miałem
drugą, to wraziłem czapkę dla równowagi, żeby mnie otoczak nie wykrzywił
moralnie poprzez deformację kręgosłupa.
Musiałem
porównywać intymnie… Podziemnie i ukradkiem. Jak pies, co spod śmietnika
usiłuje porwać tłuściejszy od innych kąsek monitorowany czujnym okiem gawronów
i sąsiadki spędzającej życie na parapecie niczym na wpół oswojony gołąb. Ona
też siwiuteńka i grucha coś nieżyczliwie, a nasionka żre bez ustanku, chyba że
zapomni uzbroić dzióbek w szczękę połyskującą mało filozoficznie w szklance
wody, przez co bogatej w życie wewnętrzne. Kamień mnie grzał, niepokój pchał,
zmysły dopominały się efektów. Myślałby kto, że do filozofii mnie pcha i gna.
Sam siebie nie podejrzewałem o podobne sympatie. Wziąłem więc swój kamień i chociaż
niespecjalnie filozoficznie wyglądał, a jako przepustka do świata filozofii
prezentował się wręcz mizernie, to jednak poszedłem pofilozofować, bo do jej
uprawiania, to trzeba mieć coś więcej niż kaprys, a tego więcej było we mnie
jakby mniej. Żadnej, nawet malutkiej grządki nie umiałem w sobie zlokalizować,
żeby choć zabiedzona filozofia pozwoliła mi na eksperymenty rolnicze, o płodach
nie wspominając już nawet szeptem.
Popatrzyłem
krytycznym wzrokiem. W lewo miasto się szczerzyło i geologiczne ubóstwo niemal
wyło z rozpaczy, że beton, beton i z rzadka cegła, a jak się grys marmurowy
trafił od święta, to akurat obsikany, bo grys drzewo wspiera w wysiłku trwania
pomimo miasta, a pies ma to w pogardzie i swoje prawa zna. Aresztować go za
ekslibris na pniu nikt się nie ośmieli z lęku o przechodnią wściekliznę. W
prawo też miasto, bo to byłby szczególny przypadek, żeby stając przed wyzwaniem
znajdować się na krawędzi pomiędzy dwoma światami. Jednak z tej strony miasto
oferowało starożytność względną, więc trochę więcej było granitów, bazaltowe
kostki nieidealnie sprowadzone do służebności sześcianów, no i rzeka raczyła
polizać obrzeża miasta, niosąc domniemanie, że z gór płynie, więc może i perły
kryształów nieść może.
Wybór
niejako sam się dokonał. Minąłem hałdę węgla, jednak zamiast diamentu błysnęło
mi opakowanie po gumie do żucia, butelka uwolniona od wódeczki i ze trzy
przeźroczyste reklamówki machające wytrwale skrzydełkami na wietrze. Z
przekąsem, jakby chciały mnie ostrzec, że pereł przed wieprze nikt nie rzuci
nadaremnie. Wszedłem w zieloność niczym mickiewiczowski wóz, ale zamiast się
nurzać, to dreptałem nieporadnie obciążony dowodem w sprawie i czapeczką
gorejącą, schludnie ukrytymi, choć wzbudzającymi podejrzenie, że cierpię na
dramatyczny przerost jąder wymagający natychmiastowej hospitalizacji, albo
wręcz utylizacji. Na szczęście zieloność nie była skora do komentarzy i mogłem
się tułać beztrosko szeleszcząc żwirem alejki.
Jakiś
pies mi pozazdrościł i przekopywał się wierząc, że Australia jest osiągalna tą
drogą, więc po cóż męczyć się z kaprysami oceanu, skoro można tunel metra
wybudować wprost do Melbourne, jeśli tylko ten zwierzak na drugim końcu smyczy
pozwoli podejść do zagadnienia z należytym rozmachem. Nie pozwolił… Chyba nie,
bo nie czekałem na otwarcie tunelu i księdza z kropidłem, żeby diabła
tasmańskiego przegnać, gdyby mu się zamarzyła pielgrzymka na Jasną Górę.
Minąłem
szpital, który podał się do dymisji i czas wyrwał mu zęby okien, żeby szczerzył
się głupio na wietrze, aż dostanie zapalenia migdałków, albo zaatakuje go próchnica.
Przyroda i tak go podgryzała. Do dziś na dachu usiłuje dorastać jakaś uparta
brzózka, a każdy pies przechodząc pomimo warczy na zagrzybione ściany, jakby za
nimi odbywały się igrzyska, w których chciałyby wziąć udział. Minąłem kościół,
z którego została jedna tylko ściana, pielęgnowana pustymi oczodołami witraży
bez koloru, lecz wiatr nadal nuci obcojęzyczne psalmy liżąc zmurszałe cegły od
niegdysiejszego wewnątrz. Doszedłem gaworząc ze żwirem do mostu, gdzie
przewiesiłem zalążek filozofii we mnie drzemiący na poręczach, niczym dywan na
trzepaku.
Ludzkie
pisklę rozsiewało chleb, co jakiś czas sprawdzając, czy wciąż nadaje się do
spożycia, a pierze wciąż jeszcze zakotwiczone w cieple ptasich korpusów
tłoczyło się na potęgę zaburzając spokój nurtu i depcząc narybkowi po
grzbietach. Gawrony ponuro analizowały trajektorię lotu drobin chleba, bo
ochrypłym ptakom dzieciątko jeść dać nie chciało ze strachu. Pies grał ogonem
na prętach balustrady jakąś skoczną melodię, ale jego pani ledwie nogi nad
ziemię dała radę unieść i widać było, że powoli przegrywa z grawitacją, która nachalnie
zaprasza ją do siebie na wieki.
Samolot
podzielił tort nieba na kawałki, choć nie widziałem, żeby ktoś się dosiadał do
łakoci przystrojonych bitą śmietaną cumulusów i nielicznymi rodzynkami
jaskółek. Pani niedojrzale, ale bardzo uroczo przytulała się do pryszczatego
młodzieniaszka, szemrząc nadzieje wprost z zawstydzonego własną odwagą
źródełka. Syknęły niepokojąco odkapslowywane pod mostem butelki, żeby za chwilę
zagulgotać niknąc w spragnionych czeluściach. Już pobieżny rzut oka na
zawartość rzeki – tę mniej ruchliwą pokazały rozmiary nieszczęścia. Jeśli
kamień filozoficzny miał się w nurcie ukrywać, to już dawno został zmielony na
muł i zamaskowany panterką z tkanki organicznej przetykanej produktami
pochodzenia odzwierzęcego reklamujące się aromatem wytwarzanym jako produkt
uboczny pracy zdziczałych jelit.
Tymczasem
przechowywany w siedlisku konspiracji otoczak dopraszał się zauważenia,
trącając mnie łokciami, gdzie tylko zdołał. Nie spodziewałem się, że rozmiar
kieszeni może mieć wpływ na przyszłość filozofii, jednak zaczęła mnie uwierać
stanowiąc konkurencję dla mojego… powiedzmy ego, choć to dalekie od doskonałości
przybliżenie. Co prawda dosadna część ludzkości lokalizuje ośrodki decyzyjne i
odpowiadające za myślenie krótkotrwale właśnie tam, gdzie otoczak usiłował
wykluć się z gniazda, podszczypując sąsiadów, żeby dołączyły do dzieła
tworzenia, ale to bardzo złośliwe opinie i obarczające nadmiernymi
oczekiwaniami organ stworzony do osiągania sukcesów na innych płaszczyznach…
hmmm… głębinach? Filozofia z fizycznością przegrać musi, bo jak się tu skupić
na uniwersalnych prawdach i wartościach globalnych, kiedy do głosu dochodzą
maltretowane członki i jest to odgłos bliski sopranowej skargi?
Wyszarpnąłem
z kieszeni dowód w sprawie i bezmyślnie już całkiem postanowiłem wystudzić
gorący kartofel sadząc go w żyznym, dennym mule. Zgniłe jajo plusnęło radośnie
nurkując w toń. W pościg ruszyło całe stado kaczek. Zafrasowałem się nieco, bo
w mądrość przyrody wątpić nie wolno. Nurt marszczył się i złociste zajączki
zaczęły zliczać mi piegi na twarzy. Kaczki zapalczywie nurkowały usiłując
odgrzebać artekakt i walczyły między sobą jak wilki przeczesując ściek. Czyżbym
właśnie wyrzucił kamień, któremu alchemicy z całej Europy poświęcili życiorysy
bezskutecznie? Nie wyglądał… Ja zresztą też nie wyglądam, bo zbaraniałem wisząc
na moście.
"Samolot podzielił tort nieba na kawałki, choć nie widziałem, żeby ktoś się dosiadał do łakoci przystrojonych bitą śmietaną cumulusów i nielicznymi rodzynkami jaskółek" - poszłam i wyjęłam jaskółki z kuchennej szafki - dobre. asia
OdpowiedzUsuńskoro się podoba, to znakomicie.
Usuń