poniedziałek, 3 grudnia 2018

Dotyk absolutu.


- Nie, nie – głos pozbawiony emocji, fachowy, zmęczony i odbierający nadzieję, że głosi niesprawdzone fakty – TO nie jest szybkie zjawisko. Nie ma powodu się spieszyć, gdyż konsekwencje są nieuniknione.

Patrzyłem na twarz, wyrażającą rozpacz i niedowierzanie. Szliśmy jakąś ścieżką nie do końca zagospodarowaną, wzdłuż rzeki, bo tylko tam zgodził się rozmawiać, choć i tu słów używał oszczędnie i milkł nawet wtedy, gdy zabłąkany samochód nas mijał. Zapewne młodzież szukająca skrawka intymności w innym niż my celu, ale jego oczy bliskie były paniki. Twarz miał porytą bruzdami, a białych włosów wystarczało mu ledwie na aureolę wokół nagiego czubka głowy. Szedł, jakby niósł na grzbiecie ciężar odpowiedzialności za świat, a słowa rodził w bólach.

- Nosiło mnie. Od bardzo dawna mnie nosiło i miałem zamiar pokazać światu, że nie darmo mnie utrzymuje. Zaawansowana fizyka kwantowa, promienie gamma i zainteresowania kosmosem, a w szczególności procesami odbywającymi się w sąsiedztwie czarnych dziur i w ich wnętrzu wiodły mnie ścieżką laboratoryjnych eksperymentów, obliczeń, obserwacji i kariery naukowej osiągniętej przy okazji, bo własne cele skrywałem tak głęboko, że nie dopuszczałem do nich nikogo. Chyba nie byłem jednak wystarczająco ostrożny…

Westchnął i milczał. Żwir chrzęścił pod nogami, szliśmy, a słońce próbowało osiąść nam na plecach. Pośród drzew drobnica ptasia przekomarzała się życzliwie, a trawy układały się w fale czesane łagodnym wiatrem. Nie poganiałem, bo gotów się schować i nie powiedzieć ani słowa więcej, a domyślałem się, że nawet nie zaczął mówić.

- Zostawałem w laboratorium nocami i robiłem własne, prywatne obliczenia, eksperymenty… Szanse były iluzoryczne i nie chciałem angażować maszyny naukowej do moich mrzonek. A poza tym… Bądźmy szczerzy… Marzyła mi się sława. Nobel i szacunek tych darmozjadów przychodzących na osiem godzin do pracy… Rozumie pan? Do pracy! Jakby nauka była zawodem podobnym do sprzątania ulic, czy budowy mostu. Dopóki leniwe towarzystwo siedziało w laboratorium obrastając tłuszczem prowadziłem jawne badania i analizy, które stanowiły zalążek hipotezy, którą w jej mrocznej, utajonej wersji kontynuowałem, gdy już poszli do swoich wagin, drinków, czy telewizorów.

Kiwał głową, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że taka działalność naukowa jest tolerowana przez świat. Dłonie miał wbite w kieszenie, ale byłem pewien, że są zwinięte w pięści i to mocno.

- Szkoda gadać. Tylko z równowagi mnie wytrąca taka impertynencja i brak zaangażowania. Brak pasji i przypadkowy etat nadany bezrefleksyjnie i dożywotnio. Wracając do tematu. Pochłonął mnie temat czarnych dziur i promieniowania gamma. Jedno i drugie potrafi przekraczać wszelkie granice i próżnią niespecjalnie się przejmuje. Pochłania na swojej drodze to co znajdzie, a jeśli coś „odda”, to tylko po to, żeby urosnąć. Idealny klucz do wszystkiego. Wszędzie wejdzie i zewsząd wyjdzie. Nie da się powstrzymać, ani obronić, więc jako broń też jest ostatecznością i apokalipsą. Wyemitowane raz, porusza się pożerając na swojej drodze to, co napotka. Właściciel takiej broni zyskuje przewagę, która nie trafi na kontrargument, bo każdy zmiażdży. Teraz rozumie pan, dlaczego nauczyłem się milczeć? Armia założyłaby mi tak krótką smycz, że nie dałbym rady wysikać się bez szczegółowej rewizji jelita grubego, trzech agentów na plecach i jednego w rozporku.

Znów umilkł, ale wreszcie rozumiałem powody. On po prostu nie potrafił mówić. Odwykł, a wiecznie zaciśnięte wargi ledwie wytrzymywały tę ilość słów, które na ogół wystarczały mu na miesiące.

- Uważali mnie za dziwaka, który chodzi w wypłowiałym kitlu i mamrocze pod nosem, ale pasowałem do składu, bo każde laboratorium potrzebuje choć jednego niespokojnego ducha i kolorytu, tej magii roztrzepanego, roztargnionego naukowca, który z jajka usiłuje odczytać godzinę, albo uczesać się ołówkiem. Podkpiwali ze mnie myśląc, że nie słyszę i nie kojarzę. Słyszałem. I to zbyt dobrze. Jeden z nich nieświadomie stał się katalizatorem pomysłu tak absurdalnego, że aż musiałem sprawdzić. Nie będę zanudzał szczegółami, poza tym nie ufam panu aż tak. Laboratorium nie było wyposażone jak te państwowe molochy podlegające pod NASA, więc musiałem improwizować, ale udało się ukradkiem skompletować niezbędne narzędzia i elementy systemu, żeby przeprowadzić doświadczenie.

Zatrzymał się nagle i chwycił mnie za łokieć. Patrzył mi w oczy swoim wyjałowionym z kolorów wzrokiem z taką intensywnością, że się wystraszyłem, że ma jakiś atak i szaleństwem ogarnięty zrobi mi krzywdę za to, co zdążył mi powiedzieć, choć nie powiedział jeszcze nic.

- Składałem Armagedon ręcznie, jak garażowy wynalazca. Nocami, kiedy świat przewracał się na drugi bok budowałem maszynę, która mogła stać się zabójca idealnym. Głupiemu szczęście sprzyja ponoć… Nie wiem, co mi sprzyjało, ale nie do końca poskładany prototyp spontanicznie zareagował na coś i wygenerował kilkanaście impulsów, zanim zdekompletowałem maszynę. Pociski były niewielkie, może wielkości ziarenek grochu. Na razie były niewielkie, ale one miały się karmić wszystkim, co leżało na ich trajektorii. Wywierciły w szybie laboratoryjnej dziurki idealnie okrągłe, a potem przeszły przez ścianę. Wie pan? To przedwojenna ściana z grubsza metrowej grubości, a mrok przez nie przeszedł nie zwalniając ani odrobinę. Chwilę później usłyszałem, jak tłuką żarówkę ulicznej lampy, nim wydostały się poza zasięg ludzkiej ingerencji. Popłynęły w kosmos niespiesznie. Leniwie popłynęły, ale już miały rozmiar piłeczki pingpongowej. Wie pan, jak okropnie wygląda czarna dziura w mroku nocy? Ta lampa zbita przygnębiła mnie ostatecznie.

Oparł się o lipę. Spacer najwyraźniej nie należał do jego codziennych aktywności, bo zmęczenie siedziało na nim nieomal fizycznie. Można je było zdejmować z jego ramion jak łupież.

- Pierwszy raz w życiu wystraszyłem się aż tak. Jeszcze nie w pełni uświadomiłem sobie konsekwencje sukcesu, kiedy już miałem białe włosy i ręce mi się trzęsły jak nie przymierzając alkoholikowi na odwyku. Maszynę rozebrałem na części i pół nocy wyrzucałem części do wody z różnych mostów, żeby nikt nie dał rady jej skompletować ponownie. A potem stłukłem sperforowaną szybę i połatałem dziury w ścianie, żeby zatrzeć ślady, zostawiłem na stole wniosek o bezterminowy urlop zdrowotny i na zawsze zniknąłem z laboratorium. Kiedy przechodziłem pod lampą…

Zachwiał się, jakby serce miało zamiar nie wytrzymać napięcia, więc go podtrzymałem. Szukałem pomocy, ale zdążyliśmy oddalić się od ludzi, a żaden biegacz, czy kolarz nie trafił się. Poklepał mnie uspokajająco po dłoni.

- Już dobrze. Pod latarnią znalazłem martwego ptaka. Nie znam się na ptakach, ale ten zginął od mojego eksperymentu. Trzy okrągłe otwory przechodziły przez korpus na wylot i nawet w miękkim ciele ptaka otwory miały idealne krawędzie. Ostre, i gładkie tak, że krew spływała praktycznie bez oporu. Śledziłem wzrokiem szlak, który przemierzały pociski i modliłem się, żeby na kolizyjnym kursie nie znalazł się rejsowy samolot. Dziury w atmosferze były wyżarte do pustki i niechętnie wypełniały się mieszaniną gazów, choć wiatr zacierał ślady niestrudzenie. Jeśli dobrze policzyłem, to we wszechświat powędrowało dziewiętnastu głodomorów. Nikt ich nie powstrzyma. Będą tam już zawsze… Dolecą do krańców wszechświata i jeżeli nawet coś je tam powstrzyma, to oblepią owo coś niemożliwie wielkim, wygłodniałym gabarytem.

Oddychał już spokojniej, jakby uwolniony spowiedzią od ciężaru grzechu. Patrzył, czy z należytą powagą słucham, czy dotarło do mnie znaczenie tego ekscesu naukowego tak starannie ukrywanego. Gardło miałem suche, a informacja tego rozmiaru potrzebowała znacznie więcej czasu, żeby przedrzeć się przez wyobraźnię i zakwitnąć zrozumieniem.

- Pamięta pan? W zeszłym roku świat obiegła wieść o burzach słonecznych i wzmożonej aktywności na powierzchni naszego Słońca. Wybuchy, niezakwalifikowane nijak, hiperaktywne wiatry słoneczne, powodujące anomalie w całym układzie słonecznym. Co mam powiedzieć? Słońce miało pecha znaleźć się na drodze moich czarnych groszków. Zostało przewiercone na wylot i utuczyło moje maleństwa do rozmiarów kosmicznych. Teraz, to już nie są nieciągłości w paśmie próżni. To prawowite, tłuste i głodne Czarne Dziury. Dziurska! I płyną dalej. Biada galaktykom, które nie potrafią zejść im z drogi.

Znowu dyszał. Zaproponowałem, żebyśmy usiedli w trawie. Chciałem zadzwonić po pogotowie, ale mnie powstrzymał. Najwyraźniej chciał skończyć opowieść, choć usta bolały go tak, że aż ich dotykał pomarszczonymi dłońmi pełnymi plam wątrobowych.

- Śledzę… Prasę i wiadomości. Każdego dni sprawdzam, czy nie ma śladu, że TO znów się pojawiło w kosmosie. Stare, wyżarte i wysłużone dziury mnie nie interesują. Szukam znaków, że ktoś testuje to nieskończenie ostre narzędzie. I kilka dni temu… Pamięta pan samolot, który spadł z nieznanych przyczyn i pogrążył się w oceanie razem z trzystu pasażerami? Samolotom nie zdarzają się nieznane powody… Samoloty są zabijane jak komary. Ludzką ręką…

Patrzyłem na niego jak otumaniony, bo łatwo jest oskarżać, ale skąd dowody, jeśli samolot z głębinach?

- Proszę posłuchać, już kończę, bo jestem zmęczony. Chcę się podzielić z kimś, kto być może da radę ujawnić światu niebezpieczeństwo i barbarzyńcę. On tu jest. Niebezpieczny, utajony i pozbawiony współczucia. I ma TO. Ma broń, przed którą nie można się obronić. Nawet pan nie wie, że…

Obok nas coś zakipiało w ziemi i tuż obok mojej dłoni pojawiła się mała dziurka, jakby mrówki wykopały tunel zapasowy pozwalający klimatyzować mrowisko, albo zapewnić ścieżkę do ucieczki przed napastnikiem. Popatrzyłem na staruszka, który zamilkł tak nagle… Przechylił się, jak wytrącona z równowagi wieża z klocków i przewrócił się na bok. Pomyślałem, że serce mu nie wytrzymało, a moja podświadomość układała go już na plecach, żeby rozpocząć reanimację. Przyłożyłem dłonie do klatki piersiowej, a one pośliznęły się… na krwi… Uniosłem dłonie…

Marynarka na wysokości serca miała wypaloną małą, czarną dziurkę… Wielkości groszku…

14 komentarzy:

  1. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie...taki los czasem wynalazców :-(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pytanie kto za cyngiel pociągnął, skoro wynalazca zniszczył prototyp.

      Usuń
  2. ..smutny koniec wynalazcy.. tak to bywa, gdy się balansuje na krawędzi i igra z życiem, wymyślajac potworne projekty-wynazlazki..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak to bywa, gdy ktoś cyniczny walczy o wyłączność.

      Usuń
  3. Składany ręcznie Armagedon i broń, przed którą nie można się obronić brzmią groźnie, bo pozostaje mała dziurka w okolicy serca.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na razie mała, bo leci dalej i przegryza się przez ziemię, żeby spuchnąć. straszna broń, której nie da się zatrzymać, kiedy już się ją wystartuje.

      Usuń
  4. Fascynująca opowieść, bardzo mi się podoba, choć szybko się skończyła i nie ma szansy na ciąg dalszy, a szkoda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dlaczego nie ma?
      wysil się odrobinę. naukowiec mógł mieć w kieszeni płytę, redaktor mógł być dociekliwy, a napastnik mógł przysnąć na chwilę i nie zauważyć, że konkurencja mu rośnie po cichutku. to nie kłopot, żeby pociągnąć wątek.

      Usuń
    2. Hmmm no tak, to Twoje twórstwo, Ty tu jesteś szefem.

      Usuń
    3. Podzielę się - kontynuuj śmiało. Łysiak w MW opisał dużo trudniejszą historię. bohater spadał bez spadochronu z 10 km, wokół krążyły wrogie myśliwce ostrzeliwujące go w locie, a pod nim żerowały watahy głodnych rekinów-ludojadów.

      Usuń
  5. Nie... To nie tak się miało zakończyć. Szalone wynalazki w rękach szalonych ludzi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. otóż to - doskonale to zauważyłaś. normalny właśnie został zamordowany. więc kto trzyma w ręku broń?

      Usuń
  6. Gdyby, nie zginął może by zdążył naprawić to, co sknocił. A tak już po ptakach, poleciało w czasoprzestrzeń.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. obawiam się, że własnie dlatego zrezygnował - z braku nadziei na naprawę. a tu i tak poleciało i to jeszcze jego trafiając po drodze. zapewne nie przypadkowo. kto wie ile wynalazków zniszczyli sami twórcy z obawy przed ich niecnym wykorzystaniem.

      Usuń