Pani szła po ostrzu
żyletki. Bez trzymanki i bez narzędzi zwiększających jej stabilność. Była u
siebie. W środku piekła, na krawędzi wszystkich możliwych przepaści. Ja tylko
patrzyłem i wstrzymywałem oddech, aż fizjologia zaczęła mnie tłuc po durnym łbie,
że pod wpływem zauroczenia zmierzam do samobójstwa. A pani uśmiechnęła się do
mnie ze zrozumieniem. I chyba z lekkim pobłażaniem.
- Bliźnięta – powiedziała przed siebie, jakby to
rozwiązywało problem. Może dla niej, a ja wciąż zastanawiałem się, czy coś
równie niedopowiedzianego, jak wierzch ostrza żyletki może być promenadą, na
której wdzięczyć się może niewątpliwy urok. Krew przepoczwarza widoki w
niesmak. Cóż to za zgubna estetyka, kiedy w mirażach umysłu baletki ześlizgują
się z krawędzi… i okrakiem na żyletce… życie rozchyla się obubrzeżnie. Śmiertelnie.
Sama myśl boli tak, że odbiera trzeźwość spojrzenia, które mgłą okryte i
współczuciem. A ona wciąż szła. Tańczyła kroki miękkie i zachłannie zrywała
płatki życia, żeby były jej aureolą, kolią, tiulem.
Wszystko parzyście,
żeby łatwiej było podzielić. Szukałem anomalii, odstępstw, niedoskonałości, ale
nawet nos złośliwie pojedynczy miał dwie dziurki, a usta śmiały się szeregiem
odzwierciedleń. Pani szła, a ja gryzłem pazury w rosnącym stresie, że się przewróci,
że równowagę straci, gdy ziemia tak odległa. Szkoda takiego piękna, żeby na
zatracenie szło i zakurzyło się w codzienności. Szkoda. A pani szła środkiem
ostrza, jakby to deptak w centrum miasta był. Lekko i pięknie, kołysząc
biodrami i dłonią błogosławiąc to lewą, to prawą nieskończoność. Chciałem, żeby
się skończyła cierniowa droga, żeby w końcu zaczęła się taka zwyczajna,
szeroka, wygodna i oczywista. Egoistycznie bardzo chciałem, bo dla siebie,
żebym mógł nadal cieszyć wzrok urodą tego ruchu.
Bałem się krzyknąć,
żeby nie zadrżała, nie zawahała się i nie upadła. Palce gryzłem niemal do krwi
i ledwie od krzyku się powstrzymywałem. Ból i zachwyt na jedno widzenie. Bez
przecinka, bez myślnika – stopione w jedną całość trwały we mnie, a ona szła…
Nie wiem, czy można się nauczyć takiego kroku, czy trzeba się z nim urodzić.
Gdyby chciała udawać mężczyznę, jej biodra pierwsze zdradziłyby ją bez wahania.
Ale nie tylko one. Nawet echo jej kroków zdawało się być żeńskiej natury.
Milczało wszystko, co męskie. Ze strachu, że się wydarzy nieodwracalne. I to,
co nieparzyste milczało, żeby nie zaprzątnąć myśli wytrąconej z równowagi.
Pani szła. Żyletce
ostrze wydłużało się w nieskończoność, żeby mogła się nadal cieszyć
towarzystwem, a im była dłuższa, tym cieńsza. Już z niej tylko domysły zostały,
ale wciąż chciała znaleźć się szczuplejszą. Lina, na której w gumę grać mogą
syjamskie elektrony błądzące po jednej orbicie. A pani szła zadumana, jakby
zastanawiała się jeszcze, czy buty pasują jej do spódnicy. Chociaż byłem
pojedynczy, choć tylko z jednej strony zerkałem rzuciła na mnie okiem i całkiem
symetrycznie się uśmiechnęła obojgiem oczu.
- Nie martw się głuptasie – splotła dwugłos w monolit
– nie martw się…
I stawiała kolejny krok z uśmiechem, a biodrami
zagarniała uwagę otoczenia, a może i otoczenie również. Świat kroczył wraz z
nią i zdawał się podawać wyciągnięte ręce. Widziałem, jak oczy przymknęła z
rozkoszy, jak się grzała w zauważeniu, w istotności, w trosce. Szła pod rękę ze
wszystkim, co po drodze spotkała i nikt nie śmiał wulgaryzmem zakłócić chwili.
Żeby nie straciła równowagi. Szczególnie teraz, kiedy powiekami przykryła oczy,
by stały się czarne i niezgłębione. Szła, jakby znała cel, z tą pewnością, że
się nie potknie, nie zabłądzi. Wiatr poniósł w świat plotkę i wierzby się
rozpłakały. Osiki drżały, a platany liniały. Byłem osiką. Platanem byłem i
wierzbą milczącą z przerażenia.
Aż wreszcie żyletka
dotknęła płaszczyzny tchnieniem ostatnim i krok pierwszy w bezpiecznej otchłani
można było zrobić. Potknęła się… Zaklęła szpetnie, aż prysł czar. Jak to? Na
gładkim? Bezpiecznym? Szła jak w sztok pijany bosman wracający z długiego
rejsu, a każdy krok stawał się karykaturą poprzedniego. Szła aż upadła i
rozpłakała się w głos. Rozbiła kolana i nie wystarczyła jedwabna chusteczka,
żeby zatamować. Gładkie dłonie zhardziały od kurzu, krople potu objęły kolią
szyję i czoło w koronę ubrały.
- Nie umiem – szepnęła szlochając – Nie umiem tak… to
nie mój świat.
O tak, są kobiety stworzone do chodzenia po ostrych krawędziach, a tam gdzie płasko i bezpiecznie, czuja się jak szare myszki...
OdpowiedzUsuńi jak pięknie to robią. nic, tylko się zachwycać.
UsuńRyzykować też trzeba umieć...
UsuńBo płaskie jest nudne i przewidywalne a ona jest z innego świata. Ale jeśli po żyletce umie stąpać to nauczy się po płaskim, a ci z płaskiego, niekoniecznie poradzą sobie z żyletką. ;)
OdpowiedzUsuńna pewno sobie nie radzą. zejście z płaskiego jest bardzo trudne.
UsuńChociaż raz się ze mną zgodziłeś. ;)
Usuńczy czujesz się bardziej brykliwie? - jak mawiał tygrysek
UsuńObserwator dał ciała! Dlaczego nie czekał z pomocną dłonią?
OdpowiedzUsuńprzecież nie była chora. dorosłym nie pomaga się bez powodu. i karmić ją miał?
UsuńWpadniesz po odbiór prezentu gwiazdkowego???
OdpowiedzUsuńhttps://stokrotkastories.blogspot.com/2018/12/o-krolowej.html
A ja też mogę? ;)
Usuń