środa, 20 lutego 2019

Jak NIE zostałem poetą.


Jak ktoś ma pecha, to nawet kiedy złoty ząb znajdzie na ulicy, nim zdąży się wyprostować okaże się, że jest dziurawy i oszukany przez chytrego dentystę, który kruszec podmienił na mosiądz. Strach pod nogi patrzeć, a nie patrzeć jeszcze gorzej, bo można nadepnąć organizm, który ów ząb zgubił, a taki organizm może być bardzo wulgarny i o dyplomacji mowy nie będzie, gdy panoramicznie rozpuści wiatrak z pięści, kolan i czego tam jeszcze się nabawił w ramach popełnianego życiorysu. Trzeba uważać – widziałem onegdaj (nie umiałem się powstrzymać i zapomnieć o tak pięknym słowie, więc czym prędzej skorzystałem z nadarzającej się właśnie okazji jego użycia), jak przed podobnym organizmem wiewiórki wiały na drzewa, aż furczało i żadna nie wykazała się wystarczającym głodem, czy ciekawością, żeby sprawdzić, co się ukrywa w tych wielkich pięściach. W mądrość natury lepiej nie wątpić, bo to się odbija pańskim krzyżem i żadna maść nie pomoże.

I szedłem sobie ulicami, uważając na właścicieli złotych zębów leżących sporadycznie na kratkach piwnicznych, na ubytki w chodnikach wypełnione burą mazią, w której taplają się z lubością młodzieńcze zachwyty, a psy nieufne omijają szerokim łukiem, jakby tam mieszkał Nessie w szczytowej formie i wielkim apetycie na hot doga. Starsze panie niosące własną obfitość stadnie i gromadnie nie wyglądały na turystki, lecz kontemplowały róg ulicy, jakby zamierzały założyć osadę, względnie przenieść tam stolicę. Przedarłem się przez opary dobrobytu, czując jak więdnie mi sumienie, więc wstrzymałem oddech. Niestety, pojemność skokowa płuc nie pretenduje mnie do rangi poławiacza pereł, nawet tych przed wieprze rzuconych, więc zachłysnąłem się aromatem pielęgnowanym wystarczająco długo, żeby pięknie się ukisił i nadawał do wybielania drewna zamiast kwasku cytrynowego.

Potem było już łatwiej, gdyż wypłynąłem na zupełnie nie mickiewiczowski przestwór. Znaczy – dopiero zamierzałem wypłynąć. Gdzie mu tam do stepów, ale przestwór jakiś był. Taki lokalny i na skalę niegodną poezji. Już się w ów przestwór miałem zanurzyć, kiedy osaczył mnie dyszkant:

- Szefuniu, ziomal, e…

Zaczął wielobranżowo, barwnie i na wszystkich możliwych poziomach elegancji, a rzecz była prozaiczna tak bardzo, jak brak dwuzłotówki w mięsistej dłoni spracowanej nie wiadomo czym. Lepiej nie dociekać jej historii, gdyż wysłuchanie żywego audiobuka z artystycznie ubarwioną trylogią, martyrologią, albo nawet horrorem mogłoby nadszarpnąć ufność karty kredytowej do poziomu, którym zaczęłaby protestować we wszystkich znanych jej językach. Brak bilonu przyjął ze zrozumieniem i niezrażony niepowodzeniem przeczesywał wzrokiem pejzaż szukając innej ofiary, albo szefunia. Teraz wreszcie mogłem w ten przestwór się zanurzyć, ale gdzie tam… Przed sklepem mięsnym kłębił się jakiś futrzasty zgiełk uwiązany do słupków i zdaje się, że zamierzał kopulować nie bacząc na zbieżną płeć obiektu westchnięć. Cóż. Nawet w świecie zwierząt mniejszości się zdarzają i chcą realizować potrzeby nie ukrywając preferencji. Zostałem schwytany w lasso z dwóch smyczy i skrępowany lepiej niż dowolnie wybrany rzezimieszek z kreskówki, kiedy dzielny Lucky Luck dobierze mu się do… powiedzmy skóry.

Już miałem nadzieję, że zły los się odwrócił, gdyż ze sklepu wypłynęła boska Diana, bogini pól, lasów i wielkich łowów, żeby mnie wyplątać, zanim te bezpruderyjne istoty zmumifikują mnie smyczami i skonsumują przypadkowy zapewne związek na moich butach nie pierwszej świeżości. Boska istota upubliczniła wizerunek pośladków przecudnej urody, pochylając pierś ku jednemu z łapserdaków, kiedy wytoczył się Budda wypasiony lepiej niż zawodnik sumo przed mistrzostwami i usiłował dołączyć piersiami do tej ludzkiej wylewności. Sapał ciężko i widziałem że woli zerkać na ekspozycję cudu natury, niż zwalczać splątaną materię psich afektów. Posunął się do tego, że zaproponował Dianie, aby wspólnie oddalili się w bliżej niesprecyzowanym kierunku, aby pieski bezstresowo skonsumowały uczucie, a i oni mogliby skorzystać z podsuniętego wzoru, gdyż wiosna oczywiście tuż za rogiem i warto sokom pozwolić krążyć żywiej, a nawet wypłynąć. Diana szarpnęła się i smycz i wytrąciła z równowagi zwierzątko i mnie. W rezultacie stado rozrosło się o eksponat leżący, czyli mnie w bukiecie psów. Zostałem poddany pobieżnej degustacji i uznany za niejadalnego, acz wartego oznakowania kroplą złocistych perfum, żebym się pieskom nie zgubił. Pamiątkę usiłowała wytrzeć Diana, ku jawnej zazdrości Buddy, ale czyniła to, jakby pierwszy raz w życiu wykonywała podobną czynność i tylko rozniosła aromatyczną wilgoć po spodniach.

A potem, to już odchodzili szczebiocząc, jako te zakochane ptaszęta, gdyż Diana była łasa na komplementy i okazała bezgraniczną łaskę Buddzie, pozwalając uprowadzić psy i się w krzewy nagie bezwstydnie. Zostałem z pachnącą pieczęcią schładzającą mi kolano, a i tak mogę mówić o szczęściu w nieszczęściu, gdyż plama mogła przycupnąć bliżej rozporka, co postawiłoby mnie w sytuacji jeszcze mniej komfortowej. Może wreszcie przestwór stanie mi otworem, albo się mi stanie, albo nie wydarzy się wreszcie nic więcej i dryfował będę swobodnie, jak bezpański jeździec po bezkresnej dziczy. Musiałem jeszcze minąć ofertę trumien szytych na wymiar, bar mleczny, w którym wszystko prócz mleka, kościelny dzwon wgryzający się w ucho na przemian z jękiem karetki pogotowia wiozącej krew nie dla mnie.

Od przestworu wreszcie dzieliła mnie rzeka asfaltu i czerwony palec sygnalizacji świetlnej karcił moją niecierpliwość do chwili, kiedy słońce, które jak raz się objawiło, raczyło mnie oślepić, bym bez świadomości wstąpił w bród rzeki i brodził jak jakiś żuraw dostojnie i z godnością zdobywcy. Przekraczałem Rubikon, a wzrokiem mogłem pobłogosławić maluczkich tego świata. Przestwór w postaci wielkiej budowy obsługiwanej przez nie mniej dumne żurawie był tuż tuż, gdy parka niebiesko odzianych młodzieńców zapragnęła zapoznać się z moimi personaliami i obciążyć mnie kosztami pozyskania owej wiedzy. Z mozołem jeden z nich grawerował kosztorys, gdy drugi za pośrednictwem Wielkiego Brata upewniał się, czy nie jestem Szakalem poszukiwanym przez Interpol, który dzięki czujnej prewencji może zostać schwytany, ogłuszony i ku chwale ojczyzny zaowocować spektakularnymi fotosami i gwiazdami na pagonach w takich ilościach, że flaga unijna spłonęłaby z zazdrości. Potem popatrzył na mnie z pogardą, bo nie byłem, a on już chciał zademonstrować na mojej chudobie własne talenty i wyszkolenie.

Niebo zaczęło płakać nad moją żałością, gdyż nie potrafiło mi pomóc w sposób doskonalszy. Żeby choć kaszę marną rzuciło, ale gdzie tam – tylko pył cementowy opadł na mnie łapczywie niczym radioaktywny świąd. Teraz, to już zacząłem plag wypatrywać. Co mi tam zloty ząb z ubytkiem, kiedy szarańcza i siedem chudych krów na firmamencie i pierworodny jeszcze nie poczęty, a już skazany na piekielne męki… Wreszcie widnokrąg zaczął wypełniać się przestworem, jakby był sprzężony z dobrym humorem, który jełczał, gliwiał, psuł się i zmierzał ku ostatecznemu upadkowi. Przysiadłem na krawędzi przestworu, bo kolejny krok mógł zakwitnąć podstępną katastrofą, na którą jeszcze nie byłem gotowy i nawet ciekawość wronia nie skłoniła mnie do dalszej wędrówki. Śmiało się czarne bydlę ze mnie, ale poza zasięgiem moich rąk. Czujnie NIE ZDJĄŁEM BUTA, żeby nim cisnąć w ptaszysko, bo musiałbym pewnie boso kontynuować, względnie zarządzić strategiczny odwrót. A kiedy wreszcie się znudziło i czarne istnienie postawiło na krawężniku białą kropkę nad i, albo nade mną chwyciłem kawałek patyka i w kurzu klepiska zacząłem pisać poemat. Wierszem, bo tylko wierszem pisać można nieszczęścia doznane. Przemierzyłem historię od poczęcia świata do poranka powodującego konieczność powstania utworu, gdy los podły dopadł mnie psią ciekawością i wskazany patykiem fragment rzeczywistości przeistoczył się w furię. Ziemia pryskała, dziurawiła się, wybrzuszała, a pieskie szczęście rosło, gdy czytał poemat, zanim sczezł on w niebycie. Dwie garście rzucone na wiatr. Tyle zostało z mojego trudu. Wiatr wpychał mi słowa, a może pojedyncze litery, wprost w oczy, w usta, jakby mnie nimi karmić chciał. Pies chłodził mnie ogonem rozpędzonym do niebywałej prędkości zwalczając gorączkę twórczą.

Podeszło dziecię niewprawnym, rozkołysanym krokiem. Zerkało to na mnie, to na psa, to na patyk, a może i na zgliszcza arcydzieła. Gdyby był Zorbą, zachwyciłby się katastrofą, jednak dusza urzędnicza była w nim zaszczepiona i przeprowadzał już śledztwo:

- Skąd masz patyk? Daj!
                                                                                         
Dałem. A on rzucił i rechotał, kiedy pies w miejscu wykręcał, żeby po niego pobiec. I ręce miałem puste od wiersza, od myśli, którą pies ukradł i rozproszył. I pióro pośród rechotu się połamało całkiem w zdrowych szczękach, a ziemia niewzruszenie trwała. Wiatr wygładzał muldy po słowach, ktoś zdeptał je bezmyślnie. Poszedłem. Nie dla mnie przestwór. I poezja nie mi pisana.

10 komentarzy:

  1. Zacznij poemat od psa i nie pisz patykiem po wodzie.
    Zostaw słowo dla potomnych na papierze , bo autorytetami zostajemy po śmierci

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zostawiam tu. na razie musi wystarczyć. może kiedyś się spapierzą te słowa. kto wie.

      Usuń
    2. Czyżby zabrakło wiary w nieśmiertelność

      Usuń
    3. na wydruk jest jeszcze czas. a w sieci ponoć nic nie ginie.

      Usuń
  2. Ciężko być poetą w zwykłym świecie, gdzie psy sikają, pijaczki żebrają, babcie plotkują. Prostak nie pojmuje poety. Takie życie.

    Wydaje mi się, że Nessie jest/była płci żeńskiej. Nie sprawdzałam, ale tak mi się kojarzy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie zaglądałem zwierzątku pod spódniczkę, więc nie wiem, ale kłócić się nie zamierzam.
      poetom najlepiej jest pośmiertnie - wtedy zaczynają być szanowani.

      Usuń
    2. A jednak się ze mną zgadzasz🤣😂

      Usuń
    3. z dziką satysfakcją.

      Usuń
  3. Powstał prawie poemat prozą o niedoszłym wielkim dziele. Słowa zwykle bywają ulotne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no właśnie - a te się zużyły, zanim zostały skonsumowane.

      Usuń