środa, 3 kwietnia 2019

Z ziemi włoskiej...


Nieporadnie gmerałem w makaronie, który wyślizgiwał się spomiędzy kłów widelca jak chmara piskorzy. Wiedziałem, że tak będzie, więc oprószyłem go parmezanem i dosypałem przypraw, licząc, że zwiększę tarcie i uda się cokolwiek unieść na tym widelcu. Złudne nadzieje. Makaron był z metra cięty, a może i na jakąś większą miarę został skrojony i tym widelcem, to mogłem najwyżej wyczesać go. Jak psa w poszukiwaniu pcheł. Na zębach zalśniły łzy oliwne i zielony łupież czegoś poszatkowanego tak drobno, że z właściwości został tylko kolor. Zielony – prawdopodobnie niedojrzały… Trzeba uważać, bo po zielonych jabłkach można rozwolnienia dostać i to przewlekłego. A tu starta na proch zielenina wyczesuje się z mozołem z kopca siedzącego na środku talerza i bezwstydnie wijącego się, gdy tylko bliżej się nim zainteresować.

Liczyłem, że stężeje, więc pozwoliłem mu ochłonąć i przymierzyłem się do napoju stojącego w naczyniu na absurdalnie cienkiej nodze. Dobrze, że stopą yeti dysponowało naczynie, gdyż bez niej nadawałoby się na wykałaczkę po opróżnieniu czaszy. Wewnątrz coś o barwie i konsystencji krwi woniejące zepsutymi owocami. Podobny smród niesie się jesienią z chodników, gdy zaczną nań spadać przejrzałe mirabelki bez zauważenia rozdeptywane wielokrotnie. Beton opity sfermentowanym sokiem do późnej wiosny usiłuje wyblaknąć i otrzeźwieć, co nie zawsze się udaje. Niekiedy pęka. Ja na razie nie pękam, ale patrzę na zawartość podejrzliwie. Skosztowałem, żeby mi zęby ścierpły i może powinienem wlać ten płyn do makaronu, żeby i on stał się szorstki i chropawy jak mój język po degustacji.

Bez sensu. Ktoś obok zamówił makaron w plasterkach. Ułożony w wiele warstw sklejonych serem i sosem pomidorowym. Teraz usiłował „przeczytać” to danie aż po okładkę leżącą na dnie miseczki. Kartka, po kartce odwracał tłuste strony i usiłował wydłubać ideę bezskutecznie. Wydłubał tylko mielone, bezimienne mięso. Kolejny pastwił się nad pierożkami małymi niczym fistaszki – niemal prosiło się, żeby wrzucić garść w gębę i żuć do woli. Ten jednak z szacunku dla wysiłku twórcy usiłował delektować się każdym z osobna, aby odkryć subtelne różnice zawartości. Stolik dalej, na talerzu przycupnęło surowe mięso pocięte tak cienko, że wystarczyło kichnąć, żeby je spłoszyć. Podejrzewam, że na podsufitowe lampy wyfrunęło ich całe stada, gdy ktoś zbyt długo zwlekał z zamknięciem drzwi.

Wróciłem wzrokiem do mojego Wezuwiusza, który zaczynał mi przypominać puszkę Pandory wytrzepaną bezmyślnie na talerz. Chyba było blisko erupcji, bo pod niebo wciąż unosiła się blada, mleczna smużka. Danie z duszą… Może duchowe nawet. Tłuste, zielonkawe oczyska łypały beznamiętnie na mnie z dna skromnego chwilowo rozlewiska. Pewnie badały grunt i szukały drogi do ujścia. Po głowie snuły mi się myśli o historycznej katastrofie i archeologicznych odkryciach. Ponoć historia lubi się powtarzać, a mój Wezuwiusz najwyraźniej był gotów do odpalenia. Nie miałem ochoty stać się sensacją archeologiczną następnego tysiąclecia, więc rozczesywałem go, żeby odblokować gardziel krateru. Czego tam nie było. Pajęczyny nitek serowych lepkie, i nieskończenie rozciągliwe czepiały się lepiej niż rzepy psiego ogona, smażone suszone pomidory schwytane w taką pułapkę wiły się w mękach, a grys mięsny usiłował stoczyć się na samo dno, lecz jakoś tak bez wiary w powodzenie.

Zbiorowe zamówienie na kanapki na gorąco, a każda z innym wystrojem, choć wszystkie okrągłe. Zdumiewające, że kanapki się jada nożem i widelcem. Maniera i wielkopańskie nawyki. W ramach przystawki ktoś maczał ciemne pieczywo w kleksie oliwy z okiem octu balsamicznego i wycierał talerz do sucha, jakby w kuchni zabrakło wody do mycia naczyń. Gdzie indziej pośród stracciatelli, espresso i tiramisu panna cotta w naszyjniku z malin wdzięczyła się na środku stołu adorując kobietę walczącą z własnym sumieniem, bo przecież kalorie nie powinny tak smakowicie wyglądać, więc może odrobinkę piekła… tyle, co na palec się nabierze, a owoce, to w końcu samo zdrowie…

Wezuwiusz sapał na mnie i chyba chciał mnie zbesztać, więc przestałem się rozglądać na boki – najwyraźniej jesteśmy sobie pisani, choć to trudna miłość do konsumpcji. Westchnąłem i przyczesałem Wezuwiuszowi grzywkę. Znów na widelcu zajęczało niepowodzenie. Żywe toto najwyraźniej i broni się znakomicie. Tylko podziwiać. Ale jak, kiedy Pavarotti z klatki żeber pieje requiem - mszę żałobną w intencji tych, co z głodu padli. Podobno dorosły jestem i facet, więc skamleć nie wypada. Dyskretnie naostrzyłem krawędź widelca o brzeg talerza i jąłem ciąć tałatajstwo na fragmenty. Glista wije się nawet rozczłonkowana, ale jest łatwiej uchwytna. Ciąłem. Pod bacznym okiem szefa kuchni i właściciela, który potrafi lamentować po neapolitańsku, gdy ktoś o ketchup poprosi… To takie plebejskie, takie amerykańskie… Nie godzi się i potrafi bukietem słów nietutejszych podsumować nieszczęśnika, któremu dane było wyartykułować podobne wszeteczeństwo.

Tym razem zerkał na harakiri Wezuwiusza i chyba zliczał gęstniejące na moim czole krople potu. Tylko czekałem wizyty siedmiu kręgów piekieł i nieskończonej pokuty za profanację potrawy, ale najwyraźniej nie zasługiwałem nawet na słowa, bo pokręcił tylko głową z niedowierzaniem – nim odszedł dojrzałem jeszcze w jego oczach dezaprobatę i werdykt – nic ze mnie nie będzie. Rzucił okiem ostatni raz, jak fan Milanu na trybunę Interu i poszedł uspokoić rozdygotane nerwy do kuchni. Pewnie w szale ulepi zaraz miliard tych nieznośnie małych pierożków i … ech…

10 komentarzy:

  1. To kara za brak patriotyzmu! Przecież istnieje polska kuchnia, łatwozjadliwa...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. prawda? zgniła kapusta i ogórki mają w nich swój udział. flaki i golonka - samą nazwą potrafią powalić. albo zupa z buraków na zimno...

      Usuń
  2. No powiem Ci, że nigdy jeszcze nie czytałam takiej wiwisekcji, wspartej nieoczywistym opisem potrawy, w dodatku nie będącej recenzją tegoż ani nawet zachętą do jego spożycia. :)
    Brawo jak zwykle! I ja otarłam pot z czoła, zmęczyłam się tym spaghetti razem z Tobą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. planowałem rozbawić, a nie zmęczyć. najwyraźniej trzeba ćwiczyć pisanie jeszcze intensywniej.

      Usuń
  3. Jakoś bardzo osobiście to potraktowałam, bo często bywam w Makaronii. Pamiętam jak pierwszy raz usiłowałam złapać dżdżownice polane pomidorowym sosem na widelec...Szwagier, pełnokrwisty Włoch z dezaprobatą wyjął mi widelec z rąk i nawijał te nitkowate stwory wspomagając się łyżką, No i nie daj co poprosić do pizzy keczup... No a makaron w plasterkach mnie powalił . W Twoim wykonaniu :) bo oryginał jest cudowny - uczta dla mojego podniebienia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no proszę. czyli ketchup w defensywie...

      Usuń
    2. acha.... a to wycieranie talerza do czysta mnie rozbawiło :) Scarpetta to we Włoszech okazanie uznania wobec smacznego posiłku poprzez wyczyszczenie talerza kawałkiem pieczywa. Więc co kraj to obyczaj

      Usuń
    3. naprawdę? nie wiedziałem. za to talerz pełen oliwy z łezką octu balsamicznego na przystawkę, plus ciepłe pieczywo, to już próbowałem - smaczne to...

      Usuń
    4. Naprawdę, jak Ci się chce to poczytaj na moim blogu jak Włosi jedzą jak jeżdżą jak piją...te tradycje kulinarne... już się pluję....Gdybym mieszkała tam na stałe chyba bym musiała zainwestować w większe futryny i drzwi :) wystarczy kilka razy do roku :)

      Usuń
    5. czytałem - a kiedy chodzę po Mieście,to mam wrażenie, że łatwiej w nim zjeść pizzę, niż schabowego

      Usuń