Nieporadnie
gmerałem w makaronie, który wyślizgiwał się spomiędzy kłów widelca jak chmara piskorzy.
Wiedziałem, że tak będzie, więc oprószyłem go parmezanem i dosypałem przypraw,
licząc, że zwiększę tarcie i uda się cokolwiek unieść na tym widelcu. Złudne
nadzieje. Makaron był z metra cięty, a może i na jakąś większą miarę został
skrojony i tym widelcem, to mogłem najwyżej wyczesać go. Jak psa w poszukiwaniu
pcheł. Na zębach zalśniły łzy oliwne i zielony łupież czegoś poszatkowanego tak
drobno, że z właściwości został tylko kolor. Zielony – prawdopodobnie
niedojrzały… Trzeba uważać, bo po zielonych jabłkach można rozwolnienia dostać
i to przewlekłego. A tu starta na proch zielenina wyczesuje się z mozołem z
kopca siedzącego na środku talerza i bezwstydnie wijącego się, gdy tylko bliżej
się nim zainteresować.
Liczyłem, że
stężeje, więc pozwoliłem mu ochłonąć i przymierzyłem się do napoju stojącego w
naczyniu na absurdalnie cienkiej nodze. Dobrze, że stopą yeti dysponowało
naczynie, gdyż bez niej nadawałoby się na wykałaczkę po opróżnieniu czaszy.
Wewnątrz coś o barwie i konsystencji krwi woniejące zepsutymi owocami. Podobny
smród niesie się jesienią z chodników, gdy zaczną nań spadać przejrzałe
mirabelki bez zauważenia rozdeptywane wielokrotnie. Beton opity sfermentowanym
sokiem do późnej wiosny usiłuje wyblaknąć i otrzeźwieć, co nie zawsze się
udaje. Niekiedy pęka. Ja na razie nie pękam, ale patrzę na zawartość
podejrzliwie. Skosztowałem, żeby mi zęby ścierpły i może powinienem wlać ten
płyn do makaronu, żeby i on stał się szorstki i chropawy jak mój język po
degustacji.
Bez sensu. Ktoś
obok zamówił makaron w plasterkach. Ułożony w wiele warstw sklejonych serem i
sosem pomidorowym. Teraz usiłował „przeczytać” to danie aż po okładkę leżącą na
dnie miseczki. Kartka, po kartce odwracał tłuste strony i usiłował wydłubać
ideę bezskutecznie. Wydłubał tylko mielone, bezimienne mięso. Kolejny pastwił
się nad pierożkami małymi niczym fistaszki – niemal prosiło się, żeby wrzucić
garść w gębę i żuć do woli. Ten jednak z szacunku dla wysiłku twórcy usiłował
delektować się każdym z osobna, aby odkryć subtelne różnice zawartości. Stolik
dalej, na talerzu przycupnęło surowe mięso pocięte tak cienko, że wystarczyło
kichnąć, żeby je spłoszyć. Podejrzewam, że na podsufitowe lampy wyfrunęło ich
całe stada, gdy ktoś zbyt długo zwlekał z zamknięciem drzwi.
Wróciłem wzrokiem
do mojego Wezuwiusza, który zaczynał mi przypominać puszkę Pandory wytrzepaną
bezmyślnie na talerz. Chyba było blisko erupcji, bo pod niebo wciąż unosiła się
blada, mleczna smużka. Danie z duszą… Może duchowe nawet. Tłuste, zielonkawe
oczyska łypały beznamiętnie na mnie z dna skromnego chwilowo rozlewiska. Pewnie
badały grunt i szukały drogi do ujścia. Po głowie snuły mi się myśli o
historycznej katastrofie i archeologicznych odkryciach. Ponoć historia lubi się
powtarzać, a mój Wezuwiusz najwyraźniej był gotów do odpalenia. Nie miałem
ochoty stać się sensacją archeologiczną następnego tysiąclecia, więc
rozczesywałem go, żeby odblokować gardziel krateru. Czego tam nie było.
Pajęczyny nitek serowych lepkie, i nieskończenie rozciągliwe czepiały się
lepiej niż rzepy psiego ogona, smażone suszone pomidory schwytane w taką
pułapkę wiły się w mękach, a grys mięsny usiłował stoczyć się na samo dno, lecz
jakoś tak bez wiary w powodzenie.
Zbiorowe
zamówienie na kanapki na gorąco, a każda z innym wystrojem, choć wszystkie okrągłe.
Zdumiewające, że kanapki się jada nożem i widelcem. Maniera i wielkopańskie
nawyki. W ramach przystawki ktoś maczał ciemne pieczywo w kleksie oliwy z okiem
octu balsamicznego i wycierał talerz do sucha, jakby w kuchni zabrakło wody do
mycia naczyń. Gdzie indziej pośród stracciatelli, espresso i tiramisu panna
cotta w naszyjniku z malin wdzięczyła się na środku stołu adorując kobietę
walczącą z własnym sumieniem, bo przecież kalorie nie powinny tak smakowicie
wyglądać, więc może odrobinkę piekła… tyle, co na palec się nabierze, a owoce,
to w końcu samo zdrowie…
Wezuwiusz sapał
na mnie i chyba chciał mnie zbesztać, więc przestałem się rozglądać na boki –
najwyraźniej jesteśmy sobie pisani, choć to trudna miłość do konsumpcji.
Westchnąłem i przyczesałem Wezuwiuszowi grzywkę. Znów na widelcu zajęczało
niepowodzenie. Żywe toto najwyraźniej i broni się znakomicie. Tylko podziwiać.
Ale jak, kiedy Pavarotti z klatki żeber pieje requiem - mszę żałobną w intencji
tych, co z głodu padli. Podobno dorosły jestem i facet, więc skamleć nie
wypada. Dyskretnie naostrzyłem krawędź widelca o brzeg talerza i jąłem ciąć
tałatajstwo na fragmenty. Glista wije się nawet rozczłonkowana, ale jest
łatwiej uchwytna. Ciąłem. Pod bacznym okiem szefa kuchni i właściciela, który
potrafi lamentować po neapolitańsku, gdy ktoś o ketchup poprosi… To takie
plebejskie, takie amerykańskie… Nie godzi się i potrafi bukietem słów
nietutejszych podsumować nieszczęśnika, któremu dane było wyartykułować podobne
wszeteczeństwo.
Tym razem zerkał
na harakiri Wezuwiusza i chyba zliczał gęstniejące na moim czole krople potu.
Tylko czekałem wizyty siedmiu kręgów piekieł i nieskończonej pokuty za
profanację potrawy, ale najwyraźniej nie zasługiwałem nawet na słowa, bo
pokręcił tylko głową z niedowierzaniem – nim odszedł dojrzałem jeszcze w jego
oczach dezaprobatę i werdykt – nic ze mnie nie będzie. Rzucił okiem ostatni raz,
jak fan Milanu na trybunę Interu i poszedł uspokoić rozdygotane nerwy do
kuchni. Pewnie w szale ulepi zaraz miliard tych nieznośnie małych pierożków i …
ech…
To kara za brak patriotyzmu! Przecież istnieje polska kuchnia, łatwozjadliwa...
OdpowiedzUsuńprawda? zgniła kapusta i ogórki mają w nich swój udział. flaki i golonka - samą nazwą potrafią powalić. albo zupa z buraków na zimno...
UsuńNo powiem Ci, że nigdy jeszcze nie czytałam takiej wiwisekcji, wspartej nieoczywistym opisem potrawy, w dodatku nie będącej recenzją tegoż ani nawet zachętą do jego spożycia. :)
OdpowiedzUsuńBrawo jak zwykle! I ja otarłam pot z czoła, zmęczyłam się tym spaghetti razem z Tobą.
planowałem rozbawić, a nie zmęczyć. najwyraźniej trzeba ćwiczyć pisanie jeszcze intensywniej.
UsuńJakoś bardzo osobiście to potraktowałam, bo często bywam w Makaronii. Pamiętam jak pierwszy raz usiłowałam złapać dżdżownice polane pomidorowym sosem na widelec...Szwagier, pełnokrwisty Włoch z dezaprobatą wyjął mi widelec z rąk i nawijał te nitkowate stwory wspomagając się łyżką, No i nie daj co poprosić do pizzy keczup... No a makaron w plasterkach mnie powalił . W Twoim wykonaniu :) bo oryginał jest cudowny - uczta dla mojego podniebienia
OdpowiedzUsuńno proszę. czyli ketchup w defensywie...
Usuńacha.... a to wycieranie talerza do czysta mnie rozbawiło :) Scarpetta to we Włoszech okazanie uznania wobec smacznego posiłku poprzez wyczyszczenie talerza kawałkiem pieczywa. Więc co kraj to obyczaj
Usuńnaprawdę? nie wiedziałem. za to talerz pełen oliwy z łezką octu balsamicznego na przystawkę, plus ciepłe pieczywo, to już próbowałem - smaczne to...
UsuńNaprawdę, jak Ci się chce to poczytaj na moim blogu jak Włosi jedzą jak jeżdżą jak piją...te tradycje kulinarne... już się pluję....Gdybym mieszkała tam na stałe chyba bym musiała zainwestować w większe futryny i drzwi :) wystarczy kilka razy do roku :)
Usuńczytałem - a kiedy chodzę po Mieście,to mam wrażenie, że łatwiej w nim zjeść pizzę, niż schabowego
Usuń