poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Bez umiaru.


Dzień nie wyglądał. Zupełnie jak ja. Wzrok mętny i degrengolada. Jakbym apetyt na życie stracił i pogrążył się w melancholii. Utrapienie. Czarne myśli płowiały na wietrze, a wilgoć osadzała się w kącikach oczu i kaleczyła je jakimś kwarcowym okruszkiem przywianym nie wiadomo skąd. Wiatr oczywiście musiał wiać kursem kolizyjnym i tylko czekać, jak jakiś wystraszony gołąb nękany rozwolnieniem pozwoli sobie ulżyć na moim ramieniu, albo i czole. Nie spodziewałem się niczego, a już na pewno niczego dobrego. W taki dzień nawet dłubanie w nosie gotowe zakończyć się trudnym do opanowania krwotokiem, albo aresztem za zakłócanie porządku publicznego.

Wlokłem się w stronę przeciwną do centrum, żeby własnej mizerii nie rozsiewać po publice gotowej zarazić się ode mnie, bym stał się zalążkiem pandemii. Postanowiłem w zielone pójść, chociaż i zieleń dostosowała się do tego dnia. Pozimowe suche badyle, twarde, ostre i wyschłe tak, że od samego patrzenia gotowe były zająć się żywym ogniem i zmusić mnie do galopu i panicznej ucieczki sterczały zewsząd. Szedłem nieledwie oddychając. Pachniało świeżością, więc gdzieś pod tym sterczącym chrustem tliło się życie. Drzewa ostrożnie zerkały na świat, lecz noce wciąż potrafiły zniechęcić je do bujnego rozkwitu, więc symbolicznie tylko zazieleniły się niepewnym i płochym zalążkiem.

Gdzieś daleko w górę rzeki słońce przedarło się przez zwały szaro-burych chmur lancetem promienia i teraz rozwiercało tę dziurę od środka. Jak nożycami w niewprawnych dłoniach wycinało nieregularny kształt i pośród migotań na łusce fali tonęły promyczki i gasły niczym niedopałki z mostu w nurt ciśnięte. Tylko najbardziej łakome ryby rzucały się w toni usiłując skubnąć ciepła nim się rozproszy w mulistej głębinie. Wałem przeciwpowodziowym, świeżo odbudowanym po niegdysiejszym żywiole, wędrowałem łeb unosząc o tyle, o ile słuch podrzucał sugestie, że ktoś nadciąga żwirową alejką. Nieliczni spacerowicze spragnieni wiosny, kolarze ssący bidony, biegacze sprawdzający na swoich wielofunkcyjnych zegarkach, czy kolejne sto metrów nie zakończy się zawałem, albo zerwaniem ścięgien…

Wiem – maruda ze mnie i nawet samemu sobie nie potrafiłem dobrego słowa powiedzieć. Zdecydowanie – nadawałem się wyłącznie do ucieczki od świata, żeby przegryźć w sobie czarnowidztwo. Wspomagaczy, wyzwalaczy i innych farmakologicznych katalizatorów nie posiadałem i mogłem tylko zachodzić ten stan na śmierć. Niczym w Legii Cudzoziemskiej z hasłem na sztandarze „kto nie maszeruje, ten ginie” szedłem plecami w stronę świata żywych obrócony. Może nawet już zginąłem, tylko tego nie zauważyłem?

Dygresja zdawała się dojrzeć do ironii, żeby mnie rozśmieszyć, a samotny chłop idący donikąd z rękami w kieszeniach i śmiejący się z własnych dykteryjek musi być w boskich oczach nawiedzonym, albo szalonym. Pasował mi taki wybór i łapczywie pomyślałem – biorę wszystko. Hurtem. Ale rozejrzałem się wokół, więc może tak źle ze mną nie jest jeszcze? Pustka wypełniona chwastami i lipowym szpalerem, po którego pniach wspinały się pierwsze tego roku „tramwaje” – nie do końca biedronki, choć czerwono-czarne, ruchliwe stworzonka potrafiące podczepić się niczym wagoniki eszelonu i w takiej konfiguracji przemierzać świat nie bacząc na płaszczyznę ruchu. Na tle chmur biały żwir alejki ciągnącej się za horyzont wydawał się szarzeć i mętnieć, a perz i koniczyna ostrożnie wyciągały szpony, żeby zjeść trochę grysu.

Miałem znów zwiesić łeb, jak koń dorożkarza z rynku, gdy turystów brak, a obrok poza zasięgiem zmysłów trwa nadaremnie w jakimś worku, czy wiadrze. Miałem, ale nie zdążyłem. Okazało się, że śledzą mnie dwa cienie… Dwa! I oba moje… W taką pogodę nawet jeden był nadmiarowy, ale dwa? Niemożebność jakowaś! Czyli jednak jestem szalony. Podglądałem te cienie które boczyły się nawzajem i może nawet pluły pośród wyzwisk wyszukanych. Do mnie przyczepione i krok w krok za mną lazły takie rozlazłe. Pomyślałem, że są jak surowe jajo, które zapomniało się rozlać i teraz dumają, jakim kształtem się oblec, żebym nie mógł się ich wyprzeć. Syjamskie bliźniaki. Może czekały na słoneczny zwiad, który podszepnie jakowąś sugestię.

Tymczasem szedłem szybciej i szybciej licząc, że zgubię choć jeden z nich. Aż się zasapałem, a one, jak gzy, jak szczeniaki spragnione zabawy, ciągnęły za mną aż furczało i tylko wiatr chichotał. Trzy kółka zakręciłem wokół nagiej, pokancerowanej lipki, ale i tego za mało. Poddałem się. Trudno. Na przemoc nie poradzę, a siły u kresu. Zwolniłem i snułem się jak emigrant, który nie ma dokąd pójść, lecz idzie, bo zostać jest jeszcze gorzej. Niepewność przodu, wobec gwarantowanego zła w miejscu. Nogi nie pytały już o nic, tylko powielały ruch automatycznie. Horyzont był bardzo nieśmiały i nim dobrze krok w przód zrobiłem, tak on się odsuwał. Najwyraźniej mnie nie lubi. Tylko cienie…

Zaraz! Stop! One mnie wcale nie lubią. Komar też mnie nie lubi, chyba, że uczucie potraktować w kategoriach przysmaku. Zeżreć mnie cień jeden z drugim chce? Dopaść w ciemnym zaułku i rozszarpać na dwoje? Prawicę od lewicy oddzielić? Na szekspirowskie pytanie odpowiedź znajdą i wezmą ze mnie co któremu potrzebne, a zostawią to, co tylko hieny i bakterie zeżreć potrafią? Niedoczekanie. Szedłem wciąż pod sufitem chmur, a przyczółek słoneczny nie przybliżał się ani odrobinę. Trudna sytuacja strategiczna. I brak wsparcia. A do tego ten dzień, kiedy nie udaje się nic…

Polubić? Przyłączyć się? Zerkam spode łba, a te dwa bezkształtne biesy zachowują się wieloznacznie i niezrozumiale. O coś się pokłóciły, ale jeden mnie wyprzedził i wyraźnie namawia, żeby dalej iść. Ten drugi, to dopiero się zdenerwował. Poleciał jeszcze dalej i obaj czekają. Kurza twarz! Co robić. Nogi się nie trzymają. Ja wiem, że spocona, ale cień nie powinien grymasić. Poszedłem. Z głupoty i ciekawości. Zacząłem robić uniki. Zatrzymywać się znienacka, przyspieszać i skręcać, ale to nie wnosiło wiele. Przysiadały i patrzyły z wyrzutem jak psy, którym patyka nikt nie chce rzucić. Niech mnie mają bidoki – skoro już mnie sobie wzięły, to niech tam. Machnąłem ręką i przestałem się z nimi droczyć. Szliśmy, aż doszliśmy do rozstai.

Wmurowało mnie w ziemię, bo nie chciałem. Ani decydować, ani zgadzać się na wybory. Jeden siadł na tej ścieżce, co bliżej wody, a drugi pilnował tej, która szerokim łukiem w stronę wsi domyślnej wieść musiała, bo innego celu droga mieć nie mogła. Siedziały oba i czekały na mnie, a ja zgłupiałem. Cały dzień żyłem bez cienia, a teraz szantaż moralny. Którego wybrać? Podbiegał jeden i drugi, kusił i droczył się. Czasem kopnął jeden drugiego, żeby nie dokazywał zanadto. A ja? Dramat musiałem powstrzymać, więc wystawiłem palec wskazujący, choć niegrzecznie palcem wskazywać, ale oni imion nie mieli i tacy do siebie podobni…

- Ty! – pokazałem tego bliżej wody – Ty idziesz swoją drogą, a twój brat swoją. A ja? Ja wracam!

No i się rozeszliśmy, a potem słońce wypaliło dziurę w chmurach tuż nade mną i łypało na mnie z ciekawością. Tylko, że ja już nie miałem cienia. Zmarnotrawiłem. Nawet dwa…

7 komentarzy:

  1. "Wiem – maruda ze mnie i nawet samemu sobie nie potrafiłem dobrego słowa powiedzieć" hmmm jak my sami o siebie nie zadbamy to ciekawie nie będzie... czasami czekamy na dobre słowo od innych , A sami z siebie możemy być dumni _ zawsze jest za co pochwalić. dobre słowo zawsze dobre ... :) p.s mam nadzieję że nie namieszałam bo późno już i oczy i myśli już nie te ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czasami przychodzi taka chwila, że nawet sobie dobrego słowa nie uda się powiedzieć. a oszukiwanie siebie jest ekwilibrystyką, którą bardzo trudno uzasadnić.

      Usuń
  2. Lubię takie klimaty. :) Trochę śmiesznie, trochę strasznie. Cień to bardzo ciekawe zjawisko. Bo tak prawdę mówiąc jeśli nie mamy cienia, to tak jakby nas nie było. Bo on zawsze jest, wystarczy trochę światła. Dwa cienie - to już zakrawa na horror lub komedię. Zależy od nastroju.
    I pamiętam "tramwaje" z dzieciństwa, było ich całe mnóstwo w mojej okolicy? Aż się zastanawiam teraz czy one wciąż istnieją, czy homo sapiens wytrzebił je jak wiele innych?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. istnieją. tylkoo uwagi nie zwracasz, bo przestały być atrakcją.

      Usuń
    2. Rzeczywiście, jak miałam 10 lat były bardzo interesujące.
      Mimo wszystko - rozejrzę się. :)

      Usuń
  3. Tramwajarze to kowale, ale... zanim powstanie tramwaj, samczyk spotyka się z samiczką i zachęca ją do kopulacji, bębniąc w jej głowę swymi czułkami. Widziałam ich mnóstwo tej wiosny - wygrzewały się na słońcu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. że kowale, to wiedziałem, ale z czułkami, to nowość dla mnie.

      Usuń