Dzień nie
wyglądał. Zupełnie jak ja. Wzrok mętny i degrengolada. Jakbym apetyt na życie
stracił i pogrążył się w melancholii. Utrapienie. Czarne myśli płowiały na
wietrze, a wilgoć osadzała się w kącikach oczu i kaleczyła je jakimś kwarcowym
okruszkiem przywianym nie wiadomo skąd. Wiatr oczywiście musiał wiać kursem
kolizyjnym i tylko czekać, jak jakiś wystraszony gołąb nękany rozwolnieniem
pozwoli sobie ulżyć na moim ramieniu, albo i czole. Nie spodziewałem się
niczego, a już na pewno niczego dobrego. W taki dzień nawet dłubanie w nosie
gotowe zakończyć się trudnym do opanowania krwotokiem, albo aresztem za
zakłócanie porządku publicznego.
Wlokłem się w
stronę przeciwną do centrum, żeby własnej mizerii nie rozsiewać po publice
gotowej zarazić się ode mnie, bym stał się zalążkiem pandemii. Postanowiłem w
zielone pójść, chociaż i zieleń dostosowała się do tego dnia. Pozimowe suche
badyle, twarde, ostre i wyschłe tak, że od samego patrzenia gotowe były zająć
się żywym ogniem i zmusić mnie do galopu i panicznej ucieczki sterczały zewsząd.
Szedłem nieledwie oddychając. Pachniało świeżością, więc gdzieś pod tym
sterczącym chrustem tliło się życie. Drzewa ostrożnie zerkały na świat, lecz
noce wciąż potrafiły zniechęcić je do bujnego rozkwitu, więc symbolicznie tylko
zazieleniły się niepewnym i płochym zalążkiem.
Gdzieś daleko w
górę rzeki słońce przedarło się przez zwały szaro-burych chmur lancetem
promienia i teraz rozwiercało tę dziurę od środka. Jak nożycami w niewprawnych
dłoniach wycinało nieregularny kształt i pośród migotań na łusce fali tonęły
promyczki i gasły niczym niedopałki z mostu w nurt ciśnięte. Tylko najbardziej
łakome ryby rzucały się w toni usiłując skubnąć ciepła nim się rozproszy w
mulistej głębinie. Wałem przeciwpowodziowym, świeżo odbudowanym po
niegdysiejszym żywiole, wędrowałem łeb unosząc o tyle, o ile słuch podrzucał
sugestie, że ktoś nadciąga żwirową alejką. Nieliczni spacerowicze spragnieni
wiosny, kolarze ssący bidony, biegacze sprawdzający na swoich wielofunkcyjnych
zegarkach, czy kolejne sto metrów nie zakończy się zawałem, albo zerwaniem
ścięgien…
Wiem – maruda ze
mnie i nawet samemu sobie nie potrafiłem dobrego słowa powiedzieć. Zdecydowanie
– nadawałem się wyłącznie do ucieczki od świata, żeby przegryźć w sobie
czarnowidztwo. Wspomagaczy, wyzwalaczy i innych farmakologicznych katalizatorów
nie posiadałem i mogłem tylko zachodzić ten stan na śmierć. Niczym w Legii
Cudzoziemskiej z hasłem na sztandarze „kto nie maszeruje, ten ginie” szedłem
plecami w stronę świata żywych obrócony. Może nawet już zginąłem, tylko tego
nie zauważyłem?
Dygresja zdawała
się dojrzeć do ironii, żeby mnie rozśmieszyć, a samotny chłop idący donikąd z
rękami w kieszeniach i śmiejący się z własnych dykteryjek musi być w boskich
oczach nawiedzonym, albo szalonym. Pasował mi taki wybór i łapczywie pomyślałem
– biorę wszystko. Hurtem. Ale rozejrzałem się wokół, więc może tak źle ze mną
nie jest jeszcze? Pustka wypełniona chwastami i lipowym szpalerem, po którego
pniach wspinały się pierwsze tego roku „tramwaje” – nie do końca biedronki,
choć czerwono-czarne, ruchliwe stworzonka potrafiące podczepić się niczym
wagoniki eszelonu i w takiej konfiguracji przemierzać świat nie bacząc na
płaszczyznę ruchu. Na tle chmur biały żwir alejki ciągnącej się za horyzont
wydawał się szarzeć i mętnieć, a perz i koniczyna ostrożnie wyciągały szpony,
żeby zjeść trochę grysu.
Miałem znów
zwiesić łeb, jak koń dorożkarza z rynku, gdy turystów brak, a obrok poza
zasięgiem zmysłów trwa nadaremnie w jakimś worku, czy wiadrze. Miałem, ale nie
zdążyłem. Okazało się, że śledzą mnie dwa cienie… Dwa! I oba moje… W taką
pogodę nawet jeden był nadmiarowy, ale dwa? Niemożebność jakowaś! Czyli jednak
jestem szalony. Podglądałem te cienie które boczyły się nawzajem i może nawet
pluły pośród wyzwisk wyszukanych. Do mnie przyczepione i krok w krok za mną
lazły takie rozlazłe. Pomyślałem, że są jak surowe jajo, które zapomniało się
rozlać i teraz dumają, jakim kształtem się oblec, żebym nie mógł się ich
wyprzeć. Syjamskie bliźniaki. Może czekały na słoneczny zwiad, który podszepnie
jakowąś sugestię.
Tymczasem szedłem
szybciej i szybciej licząc, że zgubię choć jeden z nich. Aż się zasapałem, a
one, jak gzy, jak szczeniaki spragnione zabawy, ciągnęły za mną aż furczało i
tylko wiatr chichotał. Trzy kółka zakręciłem wokół nagiej, pokancerowanej lipki,
ale i tego za mało. Poddałem się. Trudno. Na przemoc nie poradzę, a siły u
kresu. Zwolniłem i snułem się jak emigrant, który nie ma dokąd pójść, lecz
idzie, bo zostać jest jeszcze gorzej. Niepewność przodu, wobec gwarantowanego
zła w miejscu. Nogi nie pytały już o nic, tylko powielały ruch automatycznie.
Horyzont był bardzo nieśmiały i nim dobrze krok w przód zrobiłem, tak on się odsuwał.
Najwyraźniej mnie nie lubi. Tylko cienie…
Zaraz! Stop! One
mnie wcale nie lubią. Komar też mnie nie lubi, chyba, że uczucie potraktować w
kategoriach przysmaku. Zeżreć mnie cień jeden z drugim chce? Dopaść w ciemnym
zaułku i rozszarpać na dwoje? Prawicę od lewicy oddzielić? Na szekspirowskie
pytanie odpowiedź znajdą i wezmą ze mnie co któremu potrzebne, a zostawią to,
co tylko hieny i bakterie zeżreć potrafią? Niedoczekanie. Szedłem wciąż pod
sufitem chmur, a przyczółek słoneczny nie przybliżał się ani odrobinę. Trudna
sytuacja strategiczna. I brak wsparcia. A do tego ten dzień, kiedy nie udaje
się nic…
Polubić?
Przyłączyć się? Zerkam spode łba, a te dwa bezkształtne biesy zachowują się
wieloznacznie i niezrozumiale. O coś się pokłóciły, ale jeden mnie wyprzedził i
wyraźnie namawia, żeby dalej iść. Ten drugi, to dopiero się zdenerwował.
Poleciał jeszcze dalej i obaj czekają. Kurza twarz! Co robić. Nogi się nie
trzymają. Ja wiem, że spocona, ale cień nie powinien grymasić. Poszedłem. Z
głupoty i ciekawości. Zacząłem robić uniki. Zatrzymywać się znienacka,
przyspieszać i skręcać, ale to nie wnosiło wiele. Przysiadały i patrzyły z
wyrzutem jak psy, którym patyka nikt nie chce rzucić. Niech mnie mają bidoki –
skoro już mnie sobie wzięły, to niech tam. Machnąłem ręką i przestałem się z
nimi droczyć. Szliśmy, aż doszliśmy do rozstai.
Wmurowało mnie w
ziemię, bo nie chciałem. Ani decydować, ani zgadzać się na wybory. Jeden siadł
na tej ścieżce, co bliżej wody, a drugi pilnował tej, która szerokim łukiem w
stronę wsi domyślnej wieść musiała, bo innego celu droga mieć nie mogła.
Siedziały oba i czekały na mnie, a ja zgłupiałem. Cały dzień żyłem bez cienia,
a teraz szantaż moralny. Którego wybrać? Podbiegał jeden i drugi, kusił i
droczył się. Czasem kopnął jeden drugiego, żeby nie dokazywał zanadto. A ja?
Dramat musiałem powstrzymać, więc wystawiłem palec wskazujący, choć
niegrzecznie palcem wskazywać, ale oni imion nie mieli i tacy do siebie
podobni…
- Ty! – pokazałem tego bliżej wody – Ty
idziesz swoją drogą, a twój brat swoją. A ja? Ja wracam!
No i się
rozeszliśmy, a potem słońce wypaliło dziurę w chmurach tuż nade mną i łypało na
mnie z ciekawością. Tylko, że ja już nie miałem cienia. Zmarnotrawiłem. Nawet
dwa…
"Wiem – maruda ze mnie i nawet samemu sobie nie potrafiłem dobrego słowa powiedzieć" hmmm jak my sami o siebie nie zadbamy to ciekawie nie będzie... czasami czekamy na dobre słowo od innych , A sami z siebie możemy być dumni _ zawsze jest za co pochwalić. dobre słowo zawsze dobre ... :) p.s mam nadzieję że nie namieszałam bo późno już i oczy i myśli już nie te ;)
OdpowiedzUsuńczasami przychodzi taka chwila, że nawet sobie dobrego słowa nie uda się powiedzieć. a oszukiwanie siebie jest ekwilibrystyką, którą bardzo trudno uzasadnić.
UsuńLubię takie klimaty. :) Trochę śmiesznie, trochę strasznie. Cień to bardzo ciekawe zjawisko. Bo tak prawdę mówiąc jeśli nie mamy cienia, to tak jakby nas nie było. Bo on zawsze jest, wystarczy trochę światła. Dwa cienie - to już zakrawa na horror lub komedię. Zależy od nastroju.
OdpowiedzUsuńI pamiętam "tramwaje" z dzieciństwa, było ich całe mnóstwo w mojej okolicy? Aż się zastanawiam teraz czy one wciąż istnieją, czy homo sapiens wytrzebił je jak wiele innych?
istnieją. tylkoo uwagi nie zwracasz, bo przestały być atrakcją.
UsuńRzeczywiście, jak miałam 10 lat były bardzo interesujące.
UsuńMimo wszystko - rozejrzę się. :)
Tramwajarze to kowale, ale... zanim powstanie tramwaj, samczyk spotyka się z samiczką i zachęca ją do kopulacji, bębniąc w jej głowę swymi czułkami. Widziałam ich mnóstwo tej wiosny - wygrzewały się na słońcu.
OdpowiedzUsuńże kowale, to wiedziałem, ale z czułkami, to nowość dla mnie.
Usuń