Miałem zamiar
wyjść, jednak akurat dziś ubzdurałem sobie, że potrzebuję wsparcia
ideologicznego, żeby taki spacer nie był przyziemnością, tylko czymś więcej.
Może nawet pielgrzymką w wersji „last minute”, albo wyprawą badawczą mającą za
zadanie odkryć nowe zioła do macerowania mięs beztrosko dziczejących po lasach
w stanie wytężonej ruchliwości. Koncepcja pielgrzymowania jest mi zasadniczo
obca, jednak podejrzewałem, że od zwykłego spaceru różni się długością
marszruty i liczbą spacerowiczów ogarniętych wspólną ideą, a kto wie, czy nie
szaleństwem. Wyprawa dla odmiany już w samym wydźwięku słowa kusi niepojętym i
nieznanym, może nawet niebezpiecznym i oferuje wartość dodaną w wersji
materialnej, gdy pielgrzymka skupia się raczej na doznaniach duchowych lub
intelektualnych. W jednym i drugim przypadku kluczowym wydaje się słowo
„wyrzeczenia” w rozumieniu kosztów własnych związanych z realizacją misji.
W każdym wypadku
warto zaprowiantować się na okoliczność, żeby nie żebrać gdzieś po drodze.
Czasy krakowskiej suchej i półlitrówki wypełnionej produktem regionalnym zwanym
księżycówką już minęły – obecnie najczęściej prowiant występuje pod postacią
plastikowej karty z mikroczipem i wymaga uzupełnienia w postaci sieci
restauracji serwującej lokalnie plastikowe żarcie prawdopodobnie uwolnione od
mikroczipów. Postanowiłem być niezależny i samorządny i traperskim zwyczajem
opchałem się kaloriami po same uszy, aż musiałem dłonią przytrzymywać, żeby się
nie wysypały ze mnie nim zdążę je przetworzyć na kilodżule potu porzucanego
ukradkiem gdzieś na trasie do.
Żeby było co
wspominać cierpienie również wydało mi się niezbędne, więc w ramach wyrzeczeń
porzuciłem myśli o parasolach, stolikach kempingowych, turystycznych lodówkach,
błogosławieństwie przodków, książce na wypadek kolejki lub korka, zapasowych
skarpetach i rakietach śnieżnych, że o spadochronie tylko bąknę nieśmiało. Postanowiłem
arogancko, że moją misję popełnię w wersji lekkoatletycznej i bez stosownej
aklimatyzacji - pójdę na żywca. Albo na żywioł. Trochę w ten sposób
zakamuflowałem istotność przedsięwzięcia, gdyż zacząłem przypominać zwykłego
spacerowicza, o ile w ogóle jestem w stanie przypominać kogokolwiek.
Przewertowałem
pamięć poszukiwaniu najbliższych czakram, miejsc kultu praprzodków,
zlokalizowałem Mekkę i Jerozolimę, na wszelki wypadek Nowy York, Londyn i
Paryż, bo nigdy nie wiadomo, gdzie się ukrywają (i przed kim) współcześni
bogowie. Wspomniałem ostatnie cuda i cudaków, a nawet zagłębiłem się myślami w
ostępach niepojętych osiągając przedpokoje nirwany i medytacyjne wyciszenie
zagłuszone trochę rewolucją trawienną pospiesznie zagospodarowującą nadpodaż kaloryczną.
Byłem gotów!
Kłapnąłem
drzwiami i z braku słońca straciłem się w przestrzeni. Pozwoliłem wieść się na
pokuszenie granitowym krawężnikom stężałym na skraju chodników i prowadzony
nimi meandrowałem miastem do bliżej nieokreślonej Charyzmy. Coś mnie uwierało w
sumienie i nie mogłem się pozbyć wrażenia, że poszkapiłem, że coś czynię nie
tak, jakieś faux pas na idei… Wreszcie otworzyłem oczy – samotny pielgrzym, czy
badacz, to takie wstecznictwo. W czasach zbiorowości, stadnych instynktów i
potrzeb stowarzyszania się pod dowolną banderą, indywidualne wędrówki zakrawają
na popisy pyszałka. Źle się poczuła moja idea we mnie i jęła mnie oskarżać, że
się izoluję, odcinam, że samolubnie kroczę ścieżką pod prąd wszechświata
uzurpując poznanie prawd ostatecznych na wyłączność.
Poddałem się i
skruszony poszedłem kursem zbieżnym, czując jak idea zaczyna we mnie tańczyć
wiosennego kadryla i kłania mi się w pas w podzięce, a rączkami buzię zakrywa,
żeby ze szczęścia nie piszczeć nieprzystojnie. Szedłem za stadem, a stado szło
za innym stadem, które również za kimś szło i prawdopodobnie było też jakąś
zbiorowością godną miana stada. Szliśmy więc skolejkowani, równie nieistotni,
jednostki zatopione w ławicy podobnych istot, które choć mają w nazwie
istotność, to w masie przestają ją mieć i stają się tylko ziarnem w
nieskończonej klepsydrze życia przelewającego się z przyszłości w przeszłość
szmerem cichym i niedostrzegalnym. Szedłem i szliśmy. Szło w nas życie
zbiorowe, anonimowe, obce, a przecież swojskie, bo mnie zawierało i mną być
chciało i cieszyło się we mnie, że idziemy razem, aż rytm znalazłem w sobie ten
sam, który potrafiłem znaleźć u pana Gombrowicza w „Kosmosie”, więc może
faktycznie zmierzałem i zmierzaliśmy do świątyni niepojętej, nadludzkiej,
uświęconej naszą obecnością niemalże majową.
Szliśmy, a na
horyzoncie miasto się maiło już na wyrost, a wiatr sprzątał chodniki z
pieprznego kurzu twardego, zabierającego wzrok i tłumiącego radość.
Zatrzepotała próżna reklamówka frunąc na wysokości kolan w stronę rzeki, gdzie
mogła wiatr w żagiel pochwycić i zmienić klimat wędrując w stronę morza.
Światła sygnalizacji ulicznej pakietowały przechodniów i kwantowo wypluwały w
dalszą drogę i nikt już się nie wyłamywał. Szliśmy podobni przedszkolakom,
którym cel kto inny wyznaczył, a one karnie realizują ideę drobnymi stópkami.
My też realizowaliśmy. A cel przed nami pysznił się wielkością i lśnił
oślepiająco, bo bożnice lśnić mają, żeby się człowiek ukorzył, żeby mu do głowy
nie przyszło minąć, albo zignorować. Nasz wspólny cel rozchylił przede mą uda,
a może ramiona? Witał mnie klimatem bliskim raju, sterowanym ręką opatrzności.
Dotarłem!
Centrum Handlowe!
Cóż za doniosły opis wyprawy do centrum handlowego :D
OdpowiedzUsuńCiekawy styl pisania, muszę przyznać :)
doniosły?
Usuńa miał być żarcik.
To miał być żarcik? Tak wyglądają realia, a ja cieszę się, ze te galerie u nas mają jeden km, a nie kilkanaście jak w USA, więc w niektórych trzeba wypożyczyć hulajnogę, by dotrzeć przed zamknięciem. Nawet poczciwa Ikea ma tam 456 tys. stóp kw. i parking na 1700 aut. A są całonocne centra, więc nawet spać nie trzeba, tylko oglądać, kupować i ciekawie spędzać czas w sztucznym świetle i ludzkim zaduchu.
OdpowiedzUsuńno tak. z dzielnicy proszków na osiedle serów trzeba wziąć taryfę, albo wsiąść w metro...
OdpowiedzUsuńtaaa... Z powodu podciśnieniowej klimatyzacji nie wchodzę do wielkich centrów handlowych. Nawet do ikei, czego akurat żałuję, bo mąż musi wybierać sam poszewki na poduszki :-) Dramat. Klimatyzacja owa irytuje mój błędnik. Nici z pielgrzymek ;-(
OdpowiedzUsuńczyżby mąż dysponował słabym gustem? proponuję wyrwać odpowiednią kartkę z katalogu, to się nie pomyli. albo pokochać niespodziankę - chyba że koniecznie musi pasować do bielizny, bądź jej braku. wtedy kłopot, bo facetom słabo wychodzi takie dopasowanie.
UsuńZdjęcia dostaje, ale niekumaty kolorystycznie i nie ma cierpliwości ;-) zwłaszcza to drugie jakby.
Usuńskoro tak, to na telefon trzeba wysłać - pokaże babeczce z obsługi i ona już trafi w pożądaną maść. trzeba sobie radzić - widziałem i takie właśnie akcje - zakupy z telefonicznej instrukcji - rola sprowadza się do znalezienia obsługi i wyświetleniu zdjęcia - poproszę takie trzy razy...
UsuńCentra handlowe lubię w upały dla ochłody i dla kawowej przerwy w czasie długiego spaceru:-)
OdpowiedzUsuńniektórzy właśnie tam chodzą na spacery.
UsuńDobre, podoba mi się puenta. Dla wielu, niestety, to prawie Mekka albo inne sanktuarium.
OdpowiedzUsuńNie lubię, chodzę tylko wtedy kiedy muszę.
świątynia adekwatna do bóstwa.
Usuń"wyprawą badawczą mającą za zadanie odkryć nowe zioła do macerowania mięs beztrosko dziczejących po lasach w stanie wytężonej ruchliwości" - ta metafora tudzież porównanie mnie powaliło. Czyżby dzisiaj niedziela handlowa? Takie "pielgrzymki" zaspokajają naturalną ludzką potrzebę akceptacji i przynależności. Sami sobie na siebie bicz kręcimy.
OdpowiedzUsuńnie mam pojęcia - niedziela, to niedziela. wolę bicz kręcić, niż sprawdzać to organoleptycznie.
Usuń