To koniec.
Vendetta mnie dopadnie. Zabrakło nadziei. Schetany jak koń po Wielkiej
Pardubickiej stałem na ostatniej kondygnacji jakiegoś niedokończonego budynku,
a przez otwory w niedokończonych ścianach wpadał wiatr unosząc wiry tłustego,
cementowego kurzu. Patrzyłem, jak krople potu odrywają się od czubka nosa i
rozpryskują się na posadzce zdławione kożuchem śmieci. Miasto było moją
ostatnią szansą i nadzieją. Liczyłem, że tu zgubię prześladowców, lecz byli zbyt
wytrawnymi tropicielami i niezmordowanymi myśliwymi, a ja byłem celem. W
zasadzie byłem już martwy w chwili, gdy podjęli decyzję. Podsłuchałem z daleka
narady i z pomruków wydedukowałem, co będzie dalej. Nie mogłem dłużej czekać.
Uciekłem, zanim pokiwali niespiesznie głowami, lecz to było już nieuniknione.
Decyzje podejmowali z namaszczeniem i bez pochopności, lecz kiedy już je
powzięli, nie było odwołania.
Okradłem ich.
Najpierw za ich zgodą poznawałem tajniki, a potem korzystałem z wiedzy łamiąc
zasady. Wkroczyłem na teren zakazany. Powody? Teraz są nieistotne – oni nie
pozwolą, żebym komukolwiek przekazał wiedzę. O korzystaniu z niej bezkarnie też
nie ma mowy. Ścigali mnie z zaciekłością wielką i chociaż korzystałem ze
wszelkich sztuczek nie dali się zwieść. Pewnie znali je lepiej ode mnie i nie
wystarczyło mi wyobraźni, żeby stracili trop. Szli za mną równie jak ja
niewidzialni dla świata. Szli bezwonni i milczący. Nie powstrzymywały ich siły
natury, a świat zdawał się być zbyt mały, żebym dal radę się skryć. Pamiętam,
że świętowałem nie raz, gdy zdawało się, że wreszcie pokonałem tę zawziętość.
Że zmyliłem ich ścieżki brodząc w strumieniach tak zimnych, że można było
doznać odmrożeń, albo sunąc tuż ponad dnem oceanu, żeby nie zaburzyć
przydennych rysunków malowanych pływami. Lewitowałem ponad szczytami
ośnieżonymi i lasami dziewiczymi. Zataczałem koła i ósemki kręciłem w piaskach
Gobi, żeby zniknąć dyskretnie schowany w ścianie piaskowej burzy.
Początek nie
zapowiadał nieszczęścia, choć nieszczęściem się zaczął. Weekendowa, samotna
wycieczka w Beskidy dopiero nabierała rumieńców, gdy oddaliłem się od szlaków i
zarastającą ścieżką szedłem przed siebie nie kłopocząc się geografią. Piękna
okolica wygrzana w słońcu oferowała wszystko, czego było mi trzeba, a
świadomość, że trudno się zgubić, gdy wokół wszędzie mieszkają ludzie i trafić
słuchem, bądź wzrokiem na krzyk cywilizacji jest zbyt łatwo, jeśli tylko
poświęci się chwilę uwagi. Tymczasem szukałem braku podobnych objawień i to
moje rozkojarzenie w poszukiwaniu kosztowało mnie zwichniętą nogę. Dopiero
wtedy poczułem, jak doskonale sobie poradziłem z ucieczką od ludzkości. Świat
kipiał naturą niezakłócenie, a mój krzyk rozmywał się w nielicznych chmurach,
albo obijał sobie boki na pniach stalowo-sinej buczyny, czy jodłach o omszałych
igłach.
Ich było trzech,
a pokazali się, kiedy straciłem głos i nadzieję. Była pustka i nagle stali nade
mną, jakby tam stali od kwadransa. Jeden się schylił i coś sprawdzał kostropatą
dłonią. Zaświergotał głosem pełnym wiatru do swoich i zabrali mnie w swój
matecznik. Nie wiem czemu ludziom się zdaje, że szukanie wiedzy, skarbów i
tajemnic wymaga wycieczki na sam skraj świata, i to bez względu na miejsce
zamieszkania – każdy szuka możliwie najdalej, zamiast skupić się na tym, co pod
nosem. Oni się skupili i chyba skupiali się od wieków, bo twarze mieli
pobrużdżone jak mózg Einsteina. Nie jestem pewien, czy coś tak pofałdowanego
można było ogolić, lecz oni nie przejmowali się tym zupełnie. Zarost czesany
wiatrem wygładzał i ukrywał fakty – ludzie tyle nie żyją!
Sam nie wiem,
czemu pokazali się, choć nie musieli, czemu wzięli mnie do siebie i opiekowali
się mną dopóki nie wydobrzałem na tyle, żeby móc swobodnie chodzić. I siebie
nie rozumiem, dlaczego zamiast poprosić, żeby mnie zwrócili cywilizacji i
porzucili gdzieś na przystanku PKS-u, zostałem u nich. Zostałem dłużej niż
musiałem. Nie wiem skąd przyszła mi do głowy myśl, że cywilizacja za mną nie
tęskni wcale. Ale ci starcy… chyba tak. Może to była odpowiedź na pytanie.
Wieczni ludzie, skazani na siebie zobaczyli we mnie niemowlę – bezwolne, głupie
i tak niedojrzałe, że na leśnej drodze nogę zwichnęło. Chcieli porozmawiać z
kimś innym, przekazać własne talenty, sprawdzić, czy ich niezwykłość jest tylko
umiejętnością korzystania z darów natury.
Pokazywali mi
rośliny, których korzenie kryły tajemne moce, korę i to, co pod nią, jakieś
larwy obrzydliwsze od innych. Broniłem się bez przekonania przed tą
demonstracją, ale nim mnie poczęstowali sami degustowali, więc z lekkim oporem
i ja wziąłem w usta osobliwości. Były tam liście nieco podobne do serc
zajęczego szczawiu, dające nogom i płucom drugie życie, była kora tak goryczą
przesączona, że przy pierwszej próbie zwymiotowałem, ale już wtedy zauważyłem,
że moje ciało roztapia się w bezbarwną, przeźroczystą tkankę i tylko kropelki
potu zdradzały jego obecność. Przez własną dłoń patrzyłem na świat, a ona nie
stanowiła najmniejszej przeszkody. Starcy naprawili całe moje ciało, bo chyba
nie umieli zatrzymać się na zwichnięciu i poczułem się tak zdrowy i silny, jak
jeszcze nigdy.
Nauczyli mnie
jeść i żyć bez pokarmu. Nauczyli unosić się nad ziemią, żeby nie kaleczyć stóp,
gdy teren nieprzyjazny. Przez ogień iść i lód. Spać pod wodą, albo w marszu,
gdy trzeba. Potrafili ciałem dyrygować i korzystać z niego, gdy tego
potrzebowali. Traperskim zwyczajem jedli i spali na zapas, a gdy zapragnęli
mogli skorzystać ze zgromadzonych zapasów. Każdy miał w kieszeni jakąś gałązkę,
listek, czy drzewny obłamek na czarną godzinę, choć tam, w mateczniku znali wszystko
i nie musieli nic nosić. Świętowali pełnie księżycowei – jak wilki. Wybierali
szczyt bezimienny, szli, gdzie ludzi się nie uświadczy i noc pośród gwiazd
spędzali. Nie zmuszali mnie, bym im towarzyszył, więc po pierwszej próbie
odpuściłem kolejną.
Wtedy grzech mnie
wziął we władanie. Pokusa samodzielności i ciekawość. Chciałem sprawdzić, czy
to tylko omamy, czy ta kontrola nad ciałem jest rzeczywista. Wzmocniłem ciało i
uczyniłem je niewidzialnym. Ze ścierpłym od goryczy językiem szedłem przez las
w stronę wioski. Słuch prowadził mnie bezbłędnie. Węchem potrafiłem rozróżnić
płeć domowników poprzez zamknięte drzwi. Wszedłem do pełnej izby i w kącie
stojąc patrzyłem na kolację pełną rodzinnego ciepła życzliwości. Gdzie indziej
do sypialni niepostrzeżenie się wśliznąłem, by wzrok nacieszyć nagością
szykującej się do spania kobiety. Pachniała piżmem. Nim zasnęła bawiła się
własnym ciałem do zduszonego krzyku, a kiedy zamknęła oczy… powtórzyłem ścieżki
jej palców własnymi. Krzyknęła po raz drugi. Zdumiona szukała potem skąd
pieszczota przyszła, ale mnie nie dostrzegła. W karczmie upiłem z kufla
śpiącemu, bo poczułem pragnienie. Gdy wróciłem starcy już byli. Patrzyli
podejrzliwie, ale o nic nie spytali, a ja milczałem, choć śmierdziało ode mnie
tym piwem, a na palcach czułem lepki aromat kobiecości.
Ech! Za pierwszym
razem były to figle. Potem złe we mnie zamieszkało na dobre. Brałem jak swoje
wszystko, co mi się spodobało. Stawałem się coraz bezczelniejszy i cyniczny. Ze
wzrostem doświadczenia moja pycha rosła tak szybko, że w końcu zdało mi się
zbyt ciasno w mateczniku. Uciekałem do ludzi każdego wieczora, by wrócić, kiedy
się wyszumiałem. Stałem się okoliczną gehenną. Wilkołakiem, który zbiera obfite
żniwo. Starcy pobłażali, udając że nie wiedzą, a ja w swojej dumie pogrążony
uwierzyłem, że jestem bezkarny. Jednak w końcu się wydało. Starcy usłyszeli
rozmowę ludzką i poskładali do kupy fakty. A potem zasiedli do debaty. Nad kręgiem
ogniska wymieniali myśli, aby osiągnąć wspólne stanowisko. Uciekłem. To był ostatni
moment. Napchałem kieszenie zapasem roślin dających przewagę i uciekłem.
Gonili mnie bez
pośpiechu, jakby byli przekonani, że dopadną mnie. Uciekałem w niewidzialność,
w lewitację, błędne tropy podrzucałem i zasadzki za sobą stawiałem. Wszystko na
nic. Byli mądrzejsi i nie spieszyli się. Znali mnie lepiej niż ja sam. Ostatnią
nadzieją miało być Miasto. Wielkomiejski gwar, smród i ciasnota miały zabrać im
przewagę i skazać na teren, w którym ja byłem doświadczony bardziej od nich.
Tak sądziłem. Wybrałem Miasto pełne smogu i śmieci, cuchnące, gęste, kipiące
spalinami wiecznych korków. Z metrem i koleją, z komunikacją miejską zakiszoną
w pocie szczytów komunikacyjnych trwających ćwierć doby. A oni szli za mną jak
ćmy do ognia. Bez ustanku i bez nerwowych ruchów osaczali mnie w Mieście. A
teraz stoję jak samobójca na jednej z najwyższych kondygnacji i mogę dać krok,
który mnie nie zabije chyba. Jeszcze zostało mi sił na tę ostatnią lewitację i
zapewne osiągnę lśniący od świateł sąsiedni drapacz chmur. Ale to będzie już
ostatni krok w chmury. Potem… będę znów tylko biednym, wystraszonym
człowieczkiem, który może wyć własną bezsilność.
Idą. Czuję ich
wszystkimi zmysłami. Nie mam sił uciekać. Niech się wydarzy…
Czysta energia, albo sam...duch?
OdpowiedzUsuńgrunt, że siła i zmysły.
UsuńTu i teraz, ale jakby brak wiary, nadziei na więcej. Może w chmurach coś się zacznie (?)
Usuńa może powinno się skończyć, skoro złe rośnie i apetytu nabiera?
UsuńMłode "toto" więc troszeczkę rozrabia :)
Usuńto karcer... izolatka. bo jak dorośnie, to narozrabia jeszcze więcej.
UsuńStworzyłeś potwora?
Usuńalbo nim jestem.
UsuńGotowy scenariusz na film. A mnie się marzy taki świat, tacy mędrcy i takie odludzie
OdpowiedzUsuńmasz swoje odludzie i masz komu szykować dobra z natury. naprawdę nie trzeba daleko szukać. pomidor z własnego krzaka pachnie piękniej niż wszystkie sklepowe pomidory razem wzięte. połowa tych "czarów" opisanych zapewne rośnie tuż pod płotem - trzeba tylko spróbować.
UsuńUcieczka, z jakiego powodu??
OdpowiedzUsuńStarcy byli nie mili???
Akceptacja własnego bytu jest najlepszym ratunkiem dla skaczących bez spadochronu
starcy przestali być mili, kiedy dowiedzieli się jak bohater wykorzystał wiedzę. i postanowili ukrócić harce diabełka.
Usuń..tak to właśnie bywa, gdy 'tajemnych mocy' się nadużywa ;)
OdpowiedzUsuńszczególnie, kiedy się używa w niewłaściwych celach.
UsuńCzłek istotą zachłanną jest z natury, ile by nie dostał, i tak więcej jeszcze sam sobie weźmie...
OdpowiedzUsuńto prawda - umiar nie wygląda na cechę wrodzoną, ale można się tego nauczyć.
Usuńmaluszki są zachłanne i zaborcze, dorośli potrafią sobie jakoś radzić, jednak nie wszyscy.