Słońce wygładza chodnikowe płyty. Wierzchem chodzą psy w asyście właścicieli. Dzieciaki przekrzykują się, bo każdy chce być ważniejszy od pozostałych. A tu wakacje, jak gdyby nigdy nic zaczynają się nieco chłodniej, niż mniemałem. Za to jest czym oddychać. Niedzielna kontrola biletów lekko zdumiewa, ale – praca to praca, trzeba szanować.
Na dworcu tłok, co nawet nie przeszkadza. Człowiek czuje się jakoś „umocowany” w swoich wyborach, zapędach, gonitwie do tam – jak ten facet z plecakiem doganiający pociąg do Szklarskiej Poręby, albo parka starszych ludzi z Rawicza, odnajdujących radość z przyjazdu do Miasta, nie tak w końcu odległego. Nim wyjdę na peron słucham ostrzeżenia płynącego pluszowym głosem z głośników – bagaż bez nadzoru, bez właściciela może zostać zniszczony na jego koszt. Ciekawe, skąd pani pluszowogłosa wytrzaśnie nieznanego właściciela, żeby obciążyć go kosztami zniszczenia bagażu. I czy taki bagaż, gdy już właściciel się znajdzie można nazwać bezpańskim.
Nic to. Wakacje. Wchodzę na peron, na którym dał się zabić Cybulski. Może nawet chciał. Na peronie kotłowanina. Jakaś kolonia, parę klanów rodzinnych z przyległościami i naleciałościami, starsza pani uprawiająca jogging wokół walizki, bo wewnątrz będzie trudniej, pan, który nie trzeźwiał chyba z tydzień popijając kawkę z papierowego kubka krąży pomiędzy młodymi damami w czerni. Jedna, apetycznie zbudowana, w minispódniczce, której miniaturowość najlepiej oddaje fakt, że osoby postronne mogą nie kucając zaprzyjaźnić się z bielizną, druga, chuda, o szczotkach wklejonych w powieki i udach noszących ślady cięcia, które miało chyba zwalczyć depresje, czy przykryć inne nieszczęścia nękające młodzież obecnie.
Pociąg, naturalnie spóźniony, za to bardzo długi i cieszący się dużym zainteresowaniem pojawił się, by pożreć tłum i ruszyć w drogę. Wsiadam, a pan z resztką włosów prosi, bym schował nogi, bo mi je walizką poturbuje. Walizka duża, a przedziałowa przestrzeń pomiędzy siedzeniami zbyt mała, żeby cokolwiek „chować”. Wychodzę, bo to jedyne wyjście. Dziewczyna w pończochowych podkolanówkach wyglądających, jakby ktoś wycierał pot z jeża i bagiennych klapkach wzrok ma nieobecny, ale przesuwa się bezkolizyjnie, czyli chyba widzi.
Telekomunikacyjna burza trwa w najlepsze, bo przecież trzeba świat powiadomić o sukcesie, jakim niewątpliwie jest wejście w jednym kawałku do wnętrza przedziału wraz z bagażem. Później można odpocząć, aż do chwili, gdy trzeba będzie zejść na ląd i znów pociągnąć toboły ku przeznaczeniu. Kanapki pachnące czym tylko się da, obecnie nieco po macoszemu traktowane, bo przecież precle, pizze i pity, hamburgery i inne gotowce na ciepło, zimno i jak kto chce dostępne bez względu na porę doby, czy tygodnia.
Za oknem błyskawicznie przewija się miejski krajobraz, by ustąpić zieleni nieużytków, lasów i łąk. Dźwiękochłonne ściany informują mijanie zamieszkanych terenów otoczonych poletkami słoneczników, kukurydzy, czy zbóż. Pojedyncze linie drzew wyznaczają niewidoczne z pociągu drogi, rowy i strumienie, brud na szybach kaleczy ich obraz smugami, podkreślającymi wątpliwą niebiańskość chmur. Grunt, że przesuwamy się w tempie stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, co uprawdopodabnia dotarcie na miejsce nim zgaśnie pora obiadowa.
Miedziane wieże kościołów stanowią punkt zaczepienia dla wektorów czasu w tej powodzi zieloności i słomkowym pyle pól po zbiorach nie różniących się między sobą niczym więcej, jak kształtem bez większego znaczenia i porozrzucanymi bezładnie szpulami słomy. Piękne, szczęśliwe mamunie prowadzają swoje księżniczki w tiulowych sukienkach do łazienki, skąd wrócą mniej szczęśliwe, a choć opróżnione z efektów przemiany materii, to wyzbyte złudzeń dotyczących komfortu w sanitariatach. Konduktorki i konduktorzy w uniformach przypominających barwami niemiecką reprezentację piłkarską chwytają w swoje szpony sennego młodzieńca z fałszywą legitymacją szkolną i przesłuchują go w korytarzu strasząc wyrokiem, przy okazji wykazując zainteresowanie ceną takowego dokumentu. Pani cieleśnie bogata zakłóca tę randkę, przedzierając się z chłopcem i ręką pełną styropianowych opakowań wprost z warsu, by nakarmić najwyraźniej sporo większą rodzinkę.
Mijam stacje nieistotne dla mojego życiorysu, albo i takie, o które niegdyś się otarłem, nie pozostawiając zresztą większego śladu. Ot – przyszedł i poszedł, po drodze zjadł pomidorową, albo kiełbasę z rusztu, zostawił parę groszy w karczmie z rzadka widującej obcych i tyle go widzieli. Po korytarzu szwendają się krążowniki – ludzie snujący się z celem, bądź bez w te i z powrotem, powodując pozorny tłok. Na dworcach wsiadają zdeterminowani, liczący na wszystko chłopcy z dziewczętami równie zdeterminowanymi i gotowymi na wszystko z drobnym ale, które musi się pojawić, choćby dla zachowania przyzwoitości. Przedziera się starszy gość o kulach, za nim sunie góral, chcący odpocząć na nizinach od szczytowania każdego dnia na innym szczycie. Poleżeć, niechby w depresji, w atmosferze o ciśnieniu jednej atmosfery – nic więcej.
Wyjeżdżają połówki rodzin żegnający pozostających na peronie i współczujący im personel w pomarańczowych kubraczkach wybierający ze śmietników nikomu niepotrzebną zawartość. Kierowniczka pociągu przez walkie-talkie naradza się z maszynistą, czy pociąg już wypoczął przed kolejnym popasem gdzieś w Polsce. A pociąg jedzie szybko, bo ma z górki przez całą drogę. Wracać będzie gorzej. Martwe drzewa i płytkie, leniwe rzeczułki toczące się bez pośpiechu nadają pejzażom nieco pikanterii wybawiając z monotonii. Zapodziane pośrodku niczego stacje gazowe, linie energetyczne dzielące świat na części może nawet równe i robinie kokoszące się na kolejowym wiadukcie, skąd dopiero zamierzają prowadzić inwazję na resztę okolicy. Na nasypach przeświecają łachy piachu, nim chwasty zdołają spowić go gęstym kokonem korzeni i kłączy. Bo u nas buduje się z piachu. Autostrady, wiadukty, nasypy – wszędzie piach wzmocniony geowłókniną co warstwa, a od wierzchu czasem jakimś tłuczniem, kostka granitową, czy betonową płytą. Mijam kolejne nowe drogi warstwowo wysypane piachem na kilka metrów wysoko, a spychacze i walce nadają wydmom pożądane kształty.
Stojące na bocznicach wagony towarowe wyglądają na mocno potłuczone służbą na kolei. Betonowe ogrodzenia, wydzielające place składowe na węgiel, piach, czy żwir całe w maziajach ćwiczących swoje beztalencie graficiarzy. Bluszcz z litości wspina się na te bohomazy, żeby przydać im choć odrobinę naturalności. Szlachetnie wyglądają tylko wieże wodne, mające korzenie w dziewiętnastym wieku. Międzytorze skolonizowały wrotycze kwitnące tak niewinnie i czysto, że aż ciężko oderwać wzrok od wiechci pełnych złotych talarów.
Daleko wśród pól rosną hangary przycupnięte nisko, by wiatry szły ponad dachami, a bliżej torów ogródki działkowe, którym bliskość kolei ubarwia owoce. Wątłe zagajniki, które nazwać lasami może tylko skończony romantyk wyglądają na młode, zastępując nieistniejące już starodrzewy. Piach przeświecający między sosnami stanowi informację, że pół drogi musieliśmy już minąć. I jest to lepsza informacja niż ta, sczytana z cyferblatu. Brzozy podpierają sosnowy gąszcz tam, gdzie kończą się drzewa.
Cięte w młodych sosnach szerokie przecinki pod linie energetyczne sugerują trwanie poważnych inwestycji, choć najwyraźniej mało medialnych. Szum, jeszcze nie morza godzinami sączy się we mnie i powoli głowa zaczyna czuć dyskomfort. Plantacje wiatraków prądotwórczych zaśmiecają widnokrąg, słońce przedziera się przez zwały chmur i sprawia, że mimowolnie się uśmiecham, bo przecież deszcze nie spokojne targać miały nie tylko sad, ale i całą Rzeczpospolitą. A tu kostki w słonej wodzie czas zamoczyć, i może jakieś zaślubiny z morzem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz