Budował świat z tego, co mu w ręce wpadło, a trzeba przyznać, że rączki to miał lepkie. Co z tego, że od czereśni z księżego sadu? Przecież ksiądz na kazaniu drugi raz nie wspomni, że szpaki mu guguły wygryzły i nici z czereśniówki, po wielkiemu cichu konsumowane z mszalnego kielicha zamiast skisłych winogron. W nieczystych kieszeniach chował znajdy wszelakie, często pozostawione przez poprzednich właścicieli na chwilkę zaledwie, a on z wdziękiem i talentem przemieszczał drobiazgi do wnętrza portek, żeby je własnym ciałem ogrzać. Od kiedy uprosił mamę o spodnie z wielkimi kieszeniami, mógł sobie pozwalać na więcej.
A teraz, wysypawszy ich zawartość – budował. Z braku lepszego podłoża, na ubitej ziemi przy strumieniu, gdzie dzieciarnia niechętnie spędzała czas wykradziony nudnym lekcjom, bo zeszłego lata utopił się tu Bartek, choć nikt nie wie jak mu się to udało, więc miejsce w karczmie zostało napiętnowane, jako nawiedzone, a wiedza przypieczętowana butlą okowity zalęgła się we wsi nieodwołalnie. Kokarda, chyba Marcelinki, zapewne spadła jej z wątłego ogona, który nazwać końskim, to poważnie nadwyrężyć jego znaczenie, stanowiła rzekę. Wijącą się od jednego, do drugiego krańca. Okrągły kamień do wczoraj zdobiący parapet w izbie Michała udawał staw tak niewzruszenie, jakby nim właśnie się urodził. Dwie zapałki, ale nie ostatnie pochodziły z zakrystii, lecz tam, w tłumie im podobnych nic nie znaczyły, za to tu były bardzo potrzebnym mostem, żeby świat nie zawężył się do lewej, bądź prawej strony strumienia, który swoim błękitem zawstydzał niebo. Las nie był problemem, drobne świerkowe gałęzie wbite w ziemię już porastały połacie świata. Była też góra zbudowana z ziaren słonecznika, reagująca na każde tchnienie wiatru jak gołoborze na burzę. Góra zaiste nie do zdobycia.
Scyzorykiem pamiętającym krzyk kramarza na odpuście rzeźbił właśnie zamek z wierzbowej kory. Wierzba bez protestu poddała się pilingowi i teraz z kawałków kory powstać miała architektura całego świata. Najpierw zamek, bo wiadomo, że król czekał nie będzie na motłoch, a i księżniczka wyspać się musi, by być wartą ryzyka walki ze smokiem o jej rękę. Smoka oswajał już drugi tydzień. Zielony był jadowicie i straszny. Julka tak się go wystraszyła, że aż zmoczyła majtki i z piskiem pobiegła do domu. Modliszka nadal broniła się przed tresurą i prowadziła strajk głodowy, ale tylko patrzeć, jak zmięknie i stanie się etatowym dla świata potworem. Miała pilnować skarbu, a o skarb zadbał już dawno. Może nie była to góra złota, ale z czasem urośnie, jeśli będzie wytrwale ją gromadził. Na razie była to jedna obrączka ślubna, której moc przysięgi już nie wiązała, parę drobnych monet z czasów dawno minionych, i pierścionek z czerwonym oczkiem, który co prawda obiecał Tosi, ale przecież, zanim go odda, może pod opieką smoka chwilę pomieszkać, żeby nabrał baśniowej wartości. Szczególnie, że dla Tosi przewidział już rolę księżniczki, o którą powalczy nie tylko ze smokiem.
Bić się potrafił, jak każdy w wiosce. Chłopaki, z braku lepszych rozrywek przewidzianych dla „dorosłych” tłukli się z byle powodu, choćby chodziło o drobną różnicę zdań, czy Lola ma siedem, czy osiem piegów na nosie. Każdy chłystek miał na tyłku ślad po ojcowskim pasie i zanim zagoi się na dobre, pojawią się świeższe. Nawet dziewczynom zdarzało się mieć tyłki sine wychowawczo, kiedy…. Cóż, chłopaki potrafiły być naprawdę hojne, w zamian za uniesienie sukienki, a to przecież chyba nie grzech jeszcze? Młody organista, co się jąkał, gdy go zapytać nie wiedział, a księdza pytać nie śmiał nikt. Wzbudzić gniew w człowieku tak wybrzuszonym, to prosić się o śmierć. Brzuch z trudem mieszczący się w sutannie powarkiwał na każdego bez różnicy. Spowiedź, zawsze kończyła się jelitową połajanką, która co mniej śmiałych mogła wytrącić z równowagi na tydzień. Więc nie.
Skarb Tosi musiał być bezpieczny. I w tym miejscu był. Tylko smok krnąbrny nie zamierzał pilnować, tylko niosło go gdzieś. Chyba nie bał się nawiedzonej plaży? Musiał zwierzę oswoić, nim zaprosi Tosię, by asystowała podczas wyprawy po skarby. Cień cichutko nadciągał nad tę krainę, gdy nieświadoma niczego chmura parła na słońce bez lęku. Strużyny wierzbowe płowiały schnąc w kanikule błyskawicznie, a cień sprawił, że nabrały głębi.
Od skroni, poprzez policzek przemknęła kropla potu, by upaść w niebyt. Skwar zdawał się gęstnieć w cieniu, a strumień kusił chłodem. Gdyby nie tragiczna klątwa, gdyby nie śmierć Bartka, pewnie dawno już korzystałby z jego uroków. Tak, tylko wtedy wszystkie dzieciaki ze wsi też. A tak, miał dla siebie i Tosi całe zakole. Jeśli tylko zechce tu przyjść. Przyjść i zostać, a kiedyś (słowo tak pojemne, że mieściło nawet niewysławialne marzenia) zbudują tutaj dom. Wierzył, że tak, bo Tosia, to jedna z niewielu, którym ojciec pasem rozum wpajał niemal tak często, jak chłopcom, a przy psotach dotrzymywała im kroku. Duchota tężała w popołudniowej ciszy i nawet wiatrom wiać się nie chciało. Pora wracać. Smoka będzie dalej oswajał wieczorem, w stodole, kiedy wiatr zacznie przeliczać źdźbła siana. Teraz pójdzie w dół strumienia, do innych i będzie się cieszył towarzystwem. Kąpielą. Posłucha co wydarzyło się, kiedy tutaj budował tajemną przyszłość, a może namówi innych, żeby zakradli się w kolejne zakole popatrzeć na kąpiące się dziewczyny. Tosia będzie tam na pewno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz