środa, 16 lipca 2025

Bąk błąka się po łąkach.

 

    Kobiecie pod sukienką mieści się więcej wiatru, jak brzuszka, ale to chwilowo. Na placu zabaw mama zerka na warczące niebo, czy jaki samolot nie spada (spadolot?). Nisko france dziś latają. Jak poranne jerzyki polujące stadem na ławicę detalu bezkostnego. Drużyna cmentarnych dam pod dowództwem kaprala o kulach wdarła się do autobusu mieszcząc swój nieco przaśny humor.


    Starsza babeczka przedarła się żywcem przez niemal dwumetrowy żywopłot, by zadrzeć kieckę i kucnąć, ale gdzie tam. Wiadomo – musiał nadjechać autobus a w tę wąską uliczkę obok żywopłotu właśnie wchodził gość w białej koszuli i święty spokój trafił szlag. Blade nogi drałują na dworzec, a z niego wysypują się pięknie opalone. Normalnie maszyna do opalenizny. Ale sugeruje, że Miasto nie jest kurortem. Kobieta udająca staruszkę (popielate włosy) założyła na się kombinezon tak zmyślnie powycinany, że powstała trudna do powstrzymania hipoteza, iż figi pod spód nie miały gdzie wejść. Za to stanik – obowiązkowo. Inaczej piersi wylałyby się podpachowymi dekoltami kończącymi się poniżej bioder, jak nic.


    SPOKO ZIOMUŚ poczuł wenę twórczą i chciał się podzielić ze światem swoimi przemyśleniami, więc szrajbnął na dziewiętnastowiecznej elewacji spostrzeżenie z głębin własnego życiorysu: CIPKI SOM FAJNE. Kiedy więc okamgnienie dalej dostrzegam żarliwe wyznanie KOCHAM ANETĘ W, zaczynam knuć brakujące uzupełnienie zdania. W bramie? Wszędzie? W środy? W każdym razie oczekiwałem czegoś natchnionego, lecz chyba pisak się wypisał, albo miejsca na tablicy zabrakło. Może malarz zużył wszystkie litery?


    Rynek, co wie każdy, kto choć raz był (najlepiej na trzeźwo), jest źródłem wszelkich inspiracji, a ja powtarzam, że gdybym tak usiadł jak zzieleniały ze złości Fredro, że go obsrywają nie tylko w szkołach, ale i na cokole, gdzie demonstruje pomnikową zadumę, no więc, gdybym tak usiadł na miesiąc, to nazbierałbym życiorysów wymyślonych i postaci ekscentrycznych nie na jedną książkę, ale na przyzwoity księgozbiór. Tym razem trafiła się panna opalona, wystrojona w jednoczęściowy (oczywiście czarny) strój kąpielowy, podkolanówki wełniane (wiadomo – lipiec doskwiera) i kozaki. Strój wręcz idealny. Do opery, albo na promenadę rynkiem. A tam czarni, żółci i beżowi przedzierają się przez kozacze stada. Nie są turystami, bo nie interesuje ich architektura, atrakcje turystyczne, smakołyki lokalnej kuchni, czy choćby krasnale. Jeśli prawdą jest, że Niemce przepchnęli ku nam zaledwie tysiąc nielegalnych, to chyba wszyscy wybrali to Miasto, jako miejsce do życia.


    Pocieszam się, że dzisiaj widziałem więcej ciężarnych, niż odkrytych pępków mimo skwaru i duchoty. Szkoda jedynie, że maleństwa na ogół będą gaworzyć cyrylicą. Tramwaje jeżdżą jak pijane, a na monitorach wewnątrz, zamiast bieżącej trasy wyświetlają się peany rodem z darmowej gazetki, że gdzieś jest lepiej, a gdzie indziej dopiero będzie. Autobusem z przodu n atył dworca dojechać można, lecz zabranie w podróż kanapki nie będzie dużą ekstrawagancją.


    Pan wsparty na balkoniku podziwia piersi wielkości poziomek dziewczęcia usiłującego jakoś grzecznie zniechęcić go do dialogu, szczęściem autobus otworzył podwoje i pan wtarabanił się z całym nabojem, a dziewczątko odetchnęło niezbyt pełną piersią. Jadę. Chudzielce biegają wzdłuż ulic, albo jeżdżą rowerami. Okrąglutcy jeżdżą samochodami, względnie komunikacją miejską, jak im odwagi starczy i obżerają się czekoladowymi batonami szeleszcząc nieprzyjemnie – rozumiem, z przodu na tył dworca, to niemal odyseja, ale po co szeleścić. Nie dałoby się tych opakowań zrobić mniej rozpasanych akustycznie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz