O poranku widoczność mam tak niewielką, że perspektywa nie miała się gdzie rozpędzić, by pokazać, na co ją stać. Ludzie dźwigają duże butelki z wodą, co wieszczy gorący dzień. Między krawężnikiem, a chodnikiem katalpa i bożodrzew znalazły życiową przestrzeń i sięgają po słońce wyciągając naiwnie ręce. Jak dzieci. W tramwaju jakiś king-kong z plecakiem realizował nerwicę natręctw i bez końca powoził suwakami by znaleźć coś we wnętrzu. Jaskółki na stadnie ustalonej wysokości poławiały na nieboskłonie niemal niewidzialne białko. Uwijały się, czyli plankton był. Mijam dziewczynę z przedpiersiem gotowym na przyjęcie wielu, choćby i ogromnych medali. W dłoni niosła „dietę pudełkową” na wypadek, gdyby medale poszły zwarta tyralierą i trzeba byłoby rozbudować się na froncie. Słońce dekompletuje odzież, a cyrkulacja piękna w przyrynkowych przestrzeniach skłania nogi do zadumy, zapomnienia o celu i czasie. I pewnie szedłbym tak pomiędzy jednym, a drugim pięknem, niczym asparagus w gerberach, gdyby nie dziewczę mające wytrawiony na ramieniu obrazek – długie nogi na szpilkach zakończone tyłkiem. Nawet nie usiłuję wymyślać, co autorka zamierzała osiągnąć.
aż mnie korci podmienić organizm na garnizon, ale za duży skrót, może?
OdpowiedzUsuńale za to orgazmów, hoho. Od sztabu po ancel...
Drin