Pamiętasz, jak próbowałem
cię poznać? Jak cię prosiłem, żebyś opowiedziała mi o sobie, jaką byłaś, kiedy
jeszcze nie znaliśmy się zupełnie? Przyszedłem po ciebie i trzymając się za
ręce poszliśmy miastem na spacer wystarczająco długi i żadnych ograniczeń nie
niosący, w ciepły wieczór, który rozkładał niespiesznie tutejszy kurz po
mroczniejących zakamarkach. Podglądaliśmy rzekę, która flirtowała z miejskim
oświetleniem rozpraszając je na drobne skrzące się koraliki i śmiała się
miliardem łez, kiedy sodowe światło bezskutecznie chciało utopić się w nurcie.
Siedliśmy na ławce, a nasze cienie lizały powierzchnię łapczywie tak, że aż
wysp drugiego brzegu dotykały i pasły się na trawiastych skarpach.
Patrzyłem w twoją twarz
spopieloną wieczorem i w oczy rozświetlone rzecznymi iskrami. Kim byłaś, zanim
się spotkaliśmy? Jakimi ścieżkami dorastać ci przyszło, czym życie cię
obdarowało, a co zabrało bezpowrotnie. Miałem czas i wielki głód w sobie, żeby
poznać najdrobniejsze blizny na twoim ciele płowiejące, westchnienia
niespełnione i tragedie w zmarszczkach na czole wymalowanych. Chciałem
zobaczyć, jak tańczysz swoje marzenia spełnione i dziecka śmiechem rozbrajasz wojenne
zapędy otoczenia. Dłonie pociły się z niecierpliwości, a pytania kłębiły się
jak mrówki wokół porzuconej kostki cukru. Patrzyłem, jak zmierzch zabiera mi
twoją twarz i unosi ją w intymność niemal doskonałą i tylko twoje oczy trzymały
się cierpliwie mojego istnienia.
Westchnęłaś pośród bezbarwnego
świata i dłoń zanurzyłaś miękko w moje włosy. A później milczeliśmy, bo ja już nic
powiedzieć nie chciałem, żeby nie przeszkadzać, a ty wędrowałaś pamięcią szukając
gruntu, na którym można było opowiedzieć życie. Milczałaś bardzo długo.
Sądziłem, że zasnęłaś, albo łzy wzruszenia odebrały ci głos, więc dotknąłem twojej
twarzy. Suchej, ciepłej i łaskoczącej moje opuszki rzęsami mrugającymi
pospiesznie, kiedy palce zbyt blisko oka się znalazły. Więc nie spałaś i nie
płakałaś, a tylko droga zbyt daleka nie zakwitła opowieścią. Czas próbował nas
popędzać i szarpał za rękawy pokazując, jak mijają nas dostojne kontury spóźnionych
turystów, albo studenci tańczący niczym Zorba po pięknej katastrofie. A ty milczałaś
jak idealna zaduma, która nawet powietrza do istnienia nie potrzebuje.
Spóźniony patrol z zawodową
troską upewnił się, czy krzywda się nam nie dzieje na tej ławce zatkniętej nad brzegiem
rzeki, jakiś nocny tramwaj okrył nas na moment żółtym pledem świateł, gdy kilka
zadumanych sylwetek rozwoził po domach. Samotny pan parasolem chciał dla nas wystukać
na bruku „deszczową piosenkę” i zupełnie nie przeszkadzało mu, że księżyc właśnie
wystraszył swoim sierpem nawet najmniejsze chmury, żeby gwiazdy mogły podglądać
miasto. Pan śmiechem poniósł piosenkę dalej, pod prąd rzeki, a jego sylwetka zgasła
szybciej niż jego radość.
Zanurzyłaś się w siebie tak
głęboko, że straciłem nadzieję na jakiekolwiek wspomnienie. A ty znienacka wstałaś
z ławki i za rękę mnie złapałaś, żeby już wracać, bo czas dotknął w tobie bardzo
czułego punktu i pokazał, jak nieodpowiedzialna jesteś, a później zawstydzał cię
już nieustannie, wciąż ponaglając do powrotu. Poszliśmy. Jednak zanim zniknęłaś
w wirze niespełnionych obowiązków schowałaś mi w ucho parę słów, których pewnie
głośno nie miałaś odwagi powiedzieć:
- Wiesz o mnie tak dużo… Słowami więcej nie umiem opowiedzieć.
Widziałeś sporo, bo moje ciało nie potrafi już wstydzić się ciebie. Poczułeś smak
moich łez i kilka przekleństw gorących, gdy życie mnie jadem opluło. Nie umiem
więcej, nie potrafię… ale… przyjdź po mnie na śniadanie w sobotę… pokażę ci
moją przeszłość.
Przyszedłem oczywiście, bo mrok
ciekawości nie był w stanie ugasić. Kiedy usiadłem przy stole… a ty przyniosłaś
jakieś talerzyki i miseczki, a stół już pachniał cały wyrafinowanymi
drobiazgami porozkładanymi po blacie ubranym w obrus… usiadłaś obok mnie i
złapałaś mnie za rękę mocno tak, jakbyś się bała że ucieknę, albo zemdleję. Złapałaś
mnie za rękę i patrzyłaś mi w oczy z napięciem i cichuteńko powiedziałaś z
niepewnym uśmiechem:
- chciałeś…
I wtedy z kuchni wyszłaś ty,
niosąc w dłoniach półmisek pełen kolorowych drobiazgów, ledwie dla mnie
zauważalnych, bo usta wyschły mi po samo dno płuc. Ogłuchłem, oniemiałem i oczy
mi rosły bez końca. Wyszłaś ty i lat miałaś naście, a w oczach zaufanie, jakie
mieć można tylko wtedy, kiedy świat jeszcze nie pokazał swoich brudnych pazurów,
kiedy podłość ludzka nie utopi radości w małostkowości i wredocie. Musiałem
bardzo pociesznie wyglądać, bo obie zaczęłyście się ze mnie śmiać, tym samym
śmiechem, a ja otwierałem i zamykałem usta, lecz nawet grama powietrza połknąć
nie umiałem. A ty przytuliłaś siebie tak, jakbyś skarb tuliła, a skarb oddał podobną
radością. Czułem się nieistotnością, wbity w zachwyt patrzyłem na ciebie w
dwóch ciałach mieszkającą, nieznaną mi całkiem, a przecież bliską.
- jedzmy mamo, bo wystygnie, a to takie pyszne – młodzieńczym
apetytem przerwałaś skostniałe milczenie i życiorys mi ruszył do przodu,
zdumienie i zachwyt pozostawiając wytatuowane na mnie tak wyraźnie, że odbijało
się nawet od ścian matowych. Podobno jadłem, podobno sztućców używałem, piłem i
coś mówiłem, ale nie pamiętam ani jednego smaku, czy słowa. Tylko głowa krążyła
od jednej do drugiej ciebie i w tym nienasyceniu, w zauroczeniu kompletnym zamieniałem
się w zmysły.
Chyba się nie pogniewałaś, że
to królewskie śniadanie przeszło pomimo mnie, omijając doznania, jednak obraz
niespodziewany oszołomił mnie bez reszty. Patrzyłem jak kęs drobny do ust wkładasz,
jak głową kiwasz, albo przechylasz kokieteryjnie głowę i kosmyk niesforny z
czoła za ucho chowasz i sam już nie wiedziałem którą postacią się zachwycam. We
wgłębieniu podbródka, w rąk zgięciu, w uśmiechu i błysku oka widziałem ciebie
dzisiaj i wczoraj. Widziałem ciebie, na której charakter układa się delikatnie,
powoli i bez przymusu, jak sama siebie ubierasz w wartości i pokazujesz sobie azymut,
zupełnie, jakbyś własną parasolką była i piorunochronem.
A potem wyszliśmy na spacer,
żebym ostygł, odzyskał siebie i zmysły własne, a ja… dwie ręce mając, obie tobie
podałem i szliśmy – ty wczorajsza w podskokach radosnych, w pomysłach, których
więcej niż kroków i szybciej domagających się spełnienia, albo chociaż uwagi, i
ty dzisiejsza… patrzyłem w twoje oczy, które szczęściem się napełniły tak
bardzo, że miałaś te oczy wilgotne i ukradkiem ocierałaś je, żebym nie widział
ja, ani ta ty wczorajsza… Widziałem jak niepewność i strach pofrunęły hen, jak
baloniki helem wypełnione i już nie wrócą nigdy.
Wtedy… na ławce… ciemność zakryła
twój strach… bałaś się? Cały wieczór poświęciłaś na podjęcie decyzji tak? Bałaś
się, że…
Piękny ten obraz przypomniał mi inny, z własnego podwórka, gdy to ukochany jechał do mnie długo w nadziei na solidny poczęstunek, a ja chciałam subtelnie ślicznymi kanapkami...ot takie nieporozumienie ;-)
OdpowiedzUsuńNo właśnie, czego się bała?
przecież wiesz doskonale czego - dziecko potrafi popsuć rodzące się relacje.
Usuńa chłopa można karmić subtelnie dopiero po barbarzyńskim obiedzie.
A mnie parasol samotnego pana zauroczył i bycie własną parasolką, bo uwielbiam parasole i mam ich wcale pokaźną kolekcję.
OdpowiedzUsuńsą tacy, co parasol noszą każdego dnia
UsuńJa NOSIĆ nie lubię, ale POSIADAĆ tak.
Usuńmusisz wynająć nosiciela w takim razie
UsuńWystarczą mi parasole.
UsuńJa noszę prawie zawsze, bo ilekroć nie wezmę, to na pewno pada...
OdpowiedzUsuńja zostawiłem wczoraj. no i kapało. na szczęście krótko.
UsuńTo prawda, dziecko to spory test dla rodzącej się znajomości. W takich sytuacjach trudno wyzbyć się obaw... sama wiem.
OdpowiedzUsuńudało się?
UsuńA gdyby to był niepodobny do mamy syn? Byłoby chyba mniej romantycznie.
OdpowiedzUsuńwtedy opowieść byłaby inna. poknuję
UsuńZachwyciły mnie szczegóły. To twoje urywki? Prawdziwe? Jeśli tak masz bystre i wrażliwe oko. Gdyby każdy potrafił tak patrzeć...
OdpowiedzUsuńMi się przypomniało spotkanie. A właściwie chwila, gdy zamilkłam w połowie słowa i gapiłam się w świece jako jedyny jaśniejszy punkt. Była to jedna z tych nocnych rozmow. Głos mi się załamał i nie wiedziałam co robić, Bo wymkneło mi się kilka słów za dużo. Mza szybko się uzewnetrzniam.
Usłyszałam tylko"nie musisz nic mówić, wiecej, Luno". I oczy obok były zaszklone. Albo coś mi się przywidziało.
Piękne są słowa ludzi.
Myślę, że się bała zranić przeszłością jak i ja wtedy. Też ostatecznie się zdecydowałam. Warto ryzykować dla takich Oczu.
Pisz dalej, postaram się wpadać :)
Ah, ja jeszcze mam młode serce. Interpretuje przed przeczytanie komentarzy. Glupiutka Luna.ale już nie będę kasować
Usuńi o to chodzi - przecież nie o to, by równać do innych, tylko swoim rozumieniem objąć treść.
Usuńkursywą są treści wymyślone. ale przeze mnie.
Ah, więc nie rozumiem dlaczego zwlekasz z napisaniem pelnometrazowej(?) (czy to dobre słowo) ksiazki dziękuję za wpadniecie do mnie
Usuńto proste - za późno, bo już to zrobiłem.
Usuńjednak od napisania do wydania znajduje się dość wyboisty odcinek i żadnej gwarancji sukcesu.
może nie ma chętnych na czytanie? albo prozaicznie - są lepsi, a książek w księgarniach nie brakuje.
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuńSiedzenie na ławce i myśl nie do wymówienia:
"Serce mam bardzo ciężkie
od tylu spraw poznanych,
czuję się, jakbym dźwigał
ogromne kamienie w worku
albo jakby deszcz padał
bez ustanku, w mojej pamięci."
("Nie pytajcie mnie", Pablo Neruda)
Pozdrawiam:)
a ja z podziwu wyjść nie mogę jak wyszukujesz cytaty i skąd je zbierasz.
Usuń