Chociaż świt jeszcze nie powił światła, to oni już idą.
Cicho i anonimowo. Panowie, pachnący warstwowym octem, wytwarzanym każdego dnia
pod siedmioma warstwami odzieży i nakładanych ciepłym potem na skórę
bezpośrednio w miejscu powstania, idą opierając się o plastikowe brzegi
śmietników, jakby to były umywalki, w których odrobinę rozcieńczą aureole aromatów.
A ja przecież wiem, że nie, bo jeśli w tej umywalce znajdą nadające się do
handlu przedmioty, to one zostaną wymienione na płyny stężone i ów dezodorant
stanie się jeszcze mocniej utrwalony. Idą też panie, które w pamięci
przeszukują kilogramy własnej cielesności, każdego poranka źle rozłożone po
kubaturze, bo tu zbyt wiele, a tam za kuso. Idą i myślami grają w warcaby z
własnym ciałem starając się przesunąć, popchnąć i ustanowić mentalną damę –
kiedy nikt nie widzi prostują się odrobinę bardziej i pozwalają biodrom
popłynąć – kiedyś trzeba wypróbować krok podejrzany w telewizji. Idą też
mamusie z dzieciaczkami za rączkę trzymanymi i mamusie myślą już tylko o
spaniu, kiedy w drodze powrotnej skromne zakupy na szybko, żeby nie marnować spaceru
i wykorzystać puste dłonie. A dzieciaczki wciąż śpiące patrzą na świat nie
widząc go wcale, jednak za chwilę pośród sztucznego oświetlenia, pośród
tężejącego rozgardiaszu będą krzyczeć codzienność aż do obiadu. Psy – o te, to
myślą szeregowo – najpierw przemianę materii trzeba zrealizować, potem daremnie
poszukać towarzystwa, więc tylko zostawić wizytówkę (że tak niezręcznie się wyrażę)
ręcznie wypisaną na pniu drzewa, a następnie wiać tam, gdzie cieplej, żeby w
spokoju opracować strategię przetrwania na cały dzień. Wyszli i kierowcy o
oczach zamglonych, jak przednie szyby ich samochodów. Kryją się w blaszanych
klatkach klimatyzując nierozbudzone ciała, ale to się zmieni, bo zanim podwórze
opuszczą wytelepie im wnętrzności na wertepach lepiej, niż drinka w shakerze. Jakiś
bramin powodowany potrzebą fizjologiczną wstał już i drapiąc się po owłosieniu intymnym
konsumuje pierwsze być może piwko, korzystając z baldachimu sklepienia
przechodniej, wietrznej bramy. Czas studentów – ale ci dla odmiany wracają, a
nie idą. Poza tym, o jakim marszu mowa, kiedy całonocne ćwiczenia zrobiły z
nich wilków morskich i idą ze śpiewem na ustach, a pokład kołysze się po sam widnokrąg
więc szukają hamaka, aby zregenerować członki, lub cokolwiek innego. Gołębie
usiłują rozszarpać karki konkurencyjnemu stadu, które na udeptanej stanęło
ziemi i czeka, co z wiszącego powyżej karmnika się wysypie. I w ramach czekania
na resztki z pańskiego stołu wgryzają się w opierzone gardziołka obcych. Odsuwam się od okna, zanim klepisko krew zacznie chłeptać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz